Docsity
Docsity

Przygotuj się do egzaminów
Przygotuj się do egzaminów

Studiuj dzięki licznym zasobom udostępnionym na Docsity


Otrzymaj punkty, aby pobrać
Otrzymaj punkty, aby pobrać

Zdobywaj punkty, pomagając innym studentom lub wykup je w ramach planu Premium


Informacje i wskazówki
Informacje i wskazówki

Biblioteka Warszawska 1909 tom 4 zeszyt 3, Notatki z Psychologia

A zaś Beniowski, który wiatr po stepie gonił, pomykał tym ... stosunków—oto w krótkich słowach streszczenie całej osnowy tra- gedyi.“ Tak mówi prof.

Typologia: Notatki

2022/2023

Załadowany 24.02.2023

Monika_B
Monika_B 🇵🇱

4.9

(38)

308 dokumenty


Podgląd częściowego tekstu

Pobierz Biblioteka Warszawska 1909 tom 4 zeszyt 3 i więcej Notatki w PDF z Psychologia tylko na Docsity! TOM CCLXXVI. SERYA 9. ROK 69. ZESZYT 828. IBLIOTEKA WARSZAWSKA. G E U D Z I E Ń. 19 0 9. TOM IV.—ZESZYT 3. WARSZAWA. ADRES REDAKCYI 1 ADM1NISTRACYI: KRAKOWSKIE PRZEDMIEŚCIE 5. 1909.' TREŚĆ ZESZYTU. Str. 1. O BENIOWSKIM,—przez Maryę Konopnicką........................................... 40!) 2. METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO, — przez 1F. Lutosław­ skiego .......................................................................................431 3. .JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO, — przez Antoniego Mazanowskiego ............. 453 4. SZKICE WIELKOPOLSKIE,—przez Ottonównę.......................................474 5. WIELICZKA,—przez Zdzisława Kamińskiego . . . ..........................510 (i. RUCH LITERACKI WE ERANCYI,-przez Orwida..............................542 7. PIŚMIENNICTWO: K. Ostaszewski-Barański: „Panslawista polski—Adam lir. Gurow- ski,“—przez H. M................................................................... 559 Adam Szelągowski: „Z dziejów współzawodnictwa Anglii i Niemiec, Rosyi i Polski,“—przez \Vł. Studnickiego..........................502 Z. Paul Dubois: „Irlandya współczesna i kwestya irlandzka,11—przez Wacława Dunina ..................................................................506 Stanisław Kozicki: „Syndykaty rolnicze we Francyi,“—przez IU. D. 570 D-r .1. Polak: „Polityka blizkiej przyszłości,“—przez W. D. ... 572 Aleksander Krausiiar: „Wolność druku i dziennikarstwo warszaw­ skie w czasach listopadowych (1830—1831),“—przez ■/. 1. 573 Kantak Juliusz Kamil, ks.: „Geschichte des Bernardiner Klosters zu Bromberg,"—przez I. B. . . ................................... 570 Giedroyć Fr., d-r: „Wodociągi i kanały miejskie,1*—przez I. B. . . 578 8. KRONIKA MIESIĘCZNA: Ostatni akord smutnego roku. — Szkoła nauk politycznych i uzasad­ nienie jej potrzeby.—Uroczystości i zjazdy lwowskie.— Myśli d-ra Balickiego o wychowaniu narodowem . . 579 9. WSPOMNIENIE POZGONNE: ś. p. Gabryel Godlewski,—przez Z. D........................................ 592 10. WIADOMOŚCI NAUKOWE. LITERACKIE 1 BIBLIOGRAFICZNE . 594 I)o niniejszego zeszytu dołącza się Dodatek „PRACA“ .Vs 10. O BENIOWSKIM. 411 seryo mówi, bo taki był jego zamiar. Miał w duszy gorycz, któ­ ra wezbrała od chłodu, jaki zewsząd wiał ku niemu. Teraz on ją ze siebie wyleje, a w zamian uzyska spokój i skłoni ku sobie serca ludzkie. Gdy kochać zechcą, on im da „łabędzie głosy," ażeby miłość swoją śpiewali. On im da klątwy, przez które kląć będą; a kiedy zechcą płonąć, on ich rozpali i zaprowadzi tam — gdzie Bóg. Ojczyźnie zaprzysięże pieśń swoją; chorągiew, pod którą idzie, poświęci jej nazawsze, byleby nie napróżno wyrzucał słowa „pełne łez i krwi," byleby ojczyzna i „jego także kochała." A przecież mówią niektórzy, że decydującym momentem w tworzeniu poematu nie były owe powody subjektywne, ale na­ tomiast urok, jakim pociągał poetę opiewany przedmiot. Czasy, pełne ofiar i zbrodni, pełne życia i ruchu, poświęceń i zapału, konfederackie czasy i ludzie, którzy mieli „serce i du­ cha;" „nawa łzami wezbrana11 i Ukraina, „po której dziad chodzi z pieśnią"—to miało kierować poetą i być mu bodźcem do pracy. Wyznajmy, że przedmiot istotnie wyborny i dla poety wdzięczny i ponętny, i zgódźmy się ze Słowackim, że „dopóki śni się rumak Pułaskiego, on ma prawo na mogiłach stawać i śpiewać—srogi." Pozostanie jednak zawsze prawdą, że bodźcem, który go do skorzystania z tego prawa popchnął i który mu je tak właśnie, a nie inaczej, wyzyskać kazał, były powody, tkwiące w głębi zranionego serca poety. One to zawiodły myśl jego ku wypad­ kom smutnym, beznadziejnym, ku ludziom tem milszym i tern bliż­ szym poecie, że mu byli trochę pokrewni; bo tak, jak on, składali siebie na ofiarę i tak, jak on. na ofiarę—jak wówczas jeszcze są­ dził—bezkrwawą. I dopiero z takiego skojarzenia potrzeb i uspo­ sobień wewnętrznych z przedmiotem, który doskonale harmonizo­ wał z nastrojem ducha poety, powstało dzieło to, które naprawdę trafiło w cel zamierzony i otwarło sobie wszystkie serca. Gdyby potrzeba było w paru słowach scharakteryzować „Be­ niowskiego," rzecby można, że jest poemat ten, jako łódź płynąca po wzburzonej fali. Niebo nawałnicą pokryte, wiatr wznosi się i ustaje. Kiedy uderzy w żagle, łódź zaczyna się chwiać, bujać, wszystko na niej wpada w ruch szalony, wszystko kołysze się i skacze, nic nie ustoi na miejscu, tak, że wstrzymując oddech, czekamy, pełni niepokoju, czem się to skończy. Po chwili wicher cichnie, wielkie bałwany nikną, wściekłość rozkołysanej fali maleje i łódź zaczyna płynąć bezpieczniej, spo­ kojniej, o tyle spokojnie, o ile możliwym jest na morzu spokój, w przestanku między dwoma wybuchami burzy. 412 O BENIOWSKIM. Wrażenie to nie jest czemś przypadkowem i zasługuje na bliższą uwagę. Jest ono bowiem następstwem pewnej psychicznej rzeczywistości i zostaje w jaknaj ściślejszym związku ze stanem duszy poety, pełnej chmur, obciążonych burzą. W duszy tej, z na­ gromadzonych smutków, goryczy i żalów, zupełnie tak samo zry­ wały się wichry, padały pioruny i gromy. A kiedy wygrzmiało i wybłyskało, kiedy się burza na chwilę wyładowała z elektrycz­ ności, przychodził czas względnego spokoju i względnej pogody, ozłocony cienkim promykiem słońca, który się przez jakąś szczeli­ nę zmąconej duszy przecisnął. Ale i ten czas nie był podobnym do owej złotej, letniej po­ gody, bezpiecznej i pewnej siebie. Tutaj znać było, że jest to chwila, która po burzy przyszła i po której znów może jeszcze przyjść burza. Naturalnie, bieg łodzi, pod takiem płynącej nie­ bem, nie mógł być gładki i równy. Łódź musiała chwilami chwiać się pod naporem rozszalałych ciosów, to znowu do względnego powracać spokoju. Poemat, wydany z tak nastrojonej duszy, musiał odbić na sobie wszystkie odcienie jej stanu. W miarę wznoszenia się i spa­ dania napływających fal uczucia, tętno dzieła musiało zmieniać sto­ pień naprężenia, a jego ster musiał coraz inny nadawać kierunek całości. To też poemat dzieli się, a raczej bywa dzielony na dwie jakby odrębne części. Powiadam—bywa dzielony, bo w gruncie rzeczy dwie części te nie są czemś niezgodnem z sobą, czemś przy­ padkowo złączonem. Owszem, dopiero obie razem stanowią ca­ łość kompletną, a tak są ze sobą splątane, tak ustawicznie się jedna o drugą zahacza i jedna drugiej tak się mocno trzyma, że dzielić je wprawdzie można, ale nie po to, aby je niezależnie po­ stawić obok siebie, lecz po to, aby lepiej zrozumieć węzeł, który je nierozdzielnie spaja. Gwałtowne, niepohamowane wylewy uczuć i myśli poety, tu­ dzież właściwy tok opowiadania dziejów bohatera stanowią owe dwie części. Spadki i przejścia pomiędzy niemi bywają czasem tak delikatne, że niepodobna oznaczyć stałego granicznego pun­ ktu. Nie w jednej strofie uczucie nie samo dla siebie płynie, lecz jawi się po to jedynie, aby barw swoich użyczyć wypadkom i opisom. Szykował się więc pan Maurycy do opuszczenia rodzinnego gniazda. Smutno mu było, ale nie poradzi! Młody, „fortunka mu ciekła dzbanem,“ a że miał nadto pro­ ces, sprawę graniczną przegrał i dostał wyrok, w którym „rzecz O BENIOWSKIM. 413 była o ekspulsyi," postanowił dorobić się znowu i ruszał w świat. Byłoby może do tego nie przyszło, gdyby nie uboczna, pewna okoliczność. Pan Maurycy—ile że młody był—dał się usidlić pięk­ nej pannie z wysokiego zamku, której „sztuka niewieścia sprawi­ ła, że był srodze zakochany." Niestety, kochał z połową tylko powodzenia. Panna Aniela sprzyjała mu bardzo i byłaby za nie­ go chętnie życie dała, lecz ojciec, starosta, pan dumny, wzgardził szlachetką gołym i czarną kazał podać mu polewkę. Stary wysoko mierzył, na dworze zięcia upatrywał. Wła­ śnie siedział u niego teraz w zamku regimentarz, pan wielki, przyjaciel Rosyan, który „chłopów psom kąsać pozwalał," mówiąc, że „to je uzdrowi od bólu zębów," i ojcu o córkę do kolan się kłaniał. Nie było rady. Pan Maurycy konfederatkę na uszy na­ cisnął, dosiadł rumaka, westchnął i smutny, gorączkowego pełen animuszu, ruszył, a za nim kozak, baczny na wszystko, Grześ. Panna Aniela sercem przeczuła nieszczęście. Kochanek ją porzuca, zostanie opuszczona, sama. Rozumie ona fatalną konie­ czność, ale przynajmniej temu zapobiegnie, żeby nie uszedł bez pożegnania, fortelem zmyli mu drogę i w Anielinkach, w pasiece swojej, jeszcze raz mu powie, jak go kocha nadewszystko, i jesz­ cze raz usłyszy z jego ust, że jest kochaną. A potem wróci pan­ na Aniela do wysokiego zamku nad Ladawą, a nasz bohater puści się po szerokim stepie—w zawody z losem. Panna Aniela wróciła do zamku i znalazła tam bardzo wiel­ kie zmiany. Gospodarzył w nim już nie starosta, ojciec jej, ale ksiądz Marek na czele konfederatów. Pan regimentarz, który chciał kiedyś z konfederatów „zrobić cmentarz," przebity pugina­ łem, we krwi się broczył. Starosta zrazu wybuchał burzą, pu­ szył swym rodem i urzędem, krwią kazał córce pisać protestacyę, potem spokorniał. A zaś Beniowski, który wiatr po stepie gonił, pomykał tym­ czasem do Baru, ile że wtedy do Baru wiały wszystkie wiatry. Właśnie Rosyanie przypuszczali atak, gdy stanął nad wiszarem na wyżynie, patrzał i myślał, co uczyni. Wzdrygnął się pod nim koń, Beniowski spłonął, chciał w ogień iść, ale nie poszedł. Spo­ tkało go coś niezwykłego. Dwa gołębie zaczęły go wabić do wielkiego dębu. Zrozumiał, że czeka go złoty łańcuch „nowych, dziwnych przygód." Dał się wieść i pod dębem znalazł Rosyan. Było ich ośmiu, więc Beniowski rzucił się na nich i „jął rąbać tak, że poszli w nogi," oprócz dwóch, którzy dostali się „między mary." Owocem zwycięstwa było oswobodzenie pięknej dziew­ czyny, utajonej w dębie. A tuż się zjawił ksiądz Marek z panem 416 O BENIOWSKIM. Owe niezgodne poglądy głoszą, co następuje: — „To, co nasza krytyka w dzisiejszym obłędzie—mówi je­ den—bierze za pretekst tylko: walki bohaterskie i awanturnicze przypadki, ozłocone czarownem światłem poświęcenia za Ojczyznę; te wiersze, w których się ziemia polska tak melancholicznie i tak pięknie odbija; rozmaitość postaci, epicka ich plastyczność i ży­ wość, a obok nich ten serdeczny autora smutek i ta głęboka jego litość nad rycerzami, którzy „zwycięstwa warci zwyciężyć nie mieli,“ to .jest, co ludzie w „Beniowskim" „będą widzieć, cenić i podziwiać." Natomiast rzeczą, która poemat „szpeci," „kąkolem, który usclmie," „pyłem powszednim," który go bruka, są owe „nieszczęśliwe wylewy" długo gromadzonej żółci. I poemat „był­ by nierównie piękniejszy," gdyby ich w nim nie było." I to jest zdanie wypowiedziane przez prof. St. Tarnowskiego w „Przeglą­ dzie Polskim," jeszcze 1867 r. (październik, str. 271, 272). — „W tego rodzaju utworach (jak „Beniowski")—mówi dru­ gi—fabuła (to jest właśnie owe walki bohaterskie i awanturnicze przypadki) jest rzeczą ostatnią; wybiera się ją rozciągliwą do nie­ skończoności, aby można było po niej malować najfantastyczniej­ sze wzory." Za to nie ostatnią, ale najważniejszą rzeczą jest po­ została reszta. Ten rozlew’ żółci, ten wybuch uczuć najbardziej subjektywnych stanowi cały urok „Beniowskiego." I tak mówi Spasowicz w' swej „Literaturze" (str. 722, 723). Z góry już przypuścić trzeba, że poglądy tak sprzeczne mu­ szą opierać się na jakiemś nieporozumieniu. A gdybyśmy szukali, skąd nieporozumienie wynikło i co jest jego powodem, to można przytoczyć jedną wprawdzie tylko okoliczność, lecz w danym ra­ zie, zdaje się, stanowczą. Istnieje przekonanie, wyszłe od słynnego biografa Słowac­ kiego (prof. Małeckiego), a podzielane przez obu krytyków, do których powyżej przytoczone poglądy należą, że nieopisowa część poematu jest niczem więcej, jak przekomarzaniem się i wydrwi- waniein, zemstą na ludziach, którzy kiedykolwiek poecie wyrzą­ dzili przykrość. „Chodziło Słowackiemu narazie—powiada prof. Małecki — o wyszydzenie tych wszystkich drobnych niedorzeczno­ ści, które się działy w jego najbliższem otoczeniu, których żądła i jemu samemu niekiedy uczuć się dawały." Otóż nie dziw’, że ustaliwszy taką genezę tych ustępów, da­ no folgę niechęci ku nim z jednej strony, za kąkol je licząc,—i że z drugiej, zapoznając prawdziwy stosunek obu części poematu, nie oceniono obu tak, jak zasługują. A przecież wszystko to jest tylko—pomyłką. O BENIOWSKIM. 417 Parę szorstkich strof poematu, w połączeniu z nawdązanemi do nich wiadomościami biograficznemi, wystarczyły do orzeczenia, że tu chodziło o ukłucie i obrażenie jakiegoś redaktora „Nowej Polski/ czy „Tygodnika Poznańskiego" wtedy, kiedy jest rzeczą bardzo widoczną, że chodziło tu o sprawy ogólniejszego znaczenia i od tamtych daleko ważniejsze. Pierwiastek osobisty w poemacie występuje z siłą i bierze pierwszorzędny udział wr jego tworzeniu. Mówiliśmy też wyżej o żądzy sławy, która była przecież bodźcem obecnym zawsze i działającym w każdym akcie twórczości poety, aż do jego transfiguracyi duchowej, po przyjęciu towianizmu. Ale należy pamiętać, co to jest i co znaczy żądza sławy dla człowie­ ka, jak Słowacki. Kiedy jego myśli, jego uczucia, jego nadzieje przechodzą w serce narodu, wtedy poeta jest sławnym. On niesie przed tłu­ mem pochodnię piękna i prawdy. Jeśli ludzie od tej pochodni biorą swoje światło, jeżeli grzeją się i krzepią jej ciepłem, poeta sławnym jest—i zwycięża. Kiedy szukają tych rzeczy u innych, wtedy też inni osiągają sławę. Otóż Słowacki — dla sławy — musiał wystąpić i wystąpił, jako rycerz swej prawdy i swoich przekonań. Wyprowadził w pole wszystkie swoje duchowe siły, intelektualne zasoby i wszystkie przywiązane do nich uczucia; niemi, jak puklerzem okryty, uderza na nieprzyjaciół, którymi znowu są wogóle zasady, idee; a ludzie o tyle tylko, o ile występują, jako ich przedstawiciele i obrońcy. Spoglądając uwrażnie, nie podobna — zdaje się — nie dostrzedz, że poeta prezentuje nam w „Beniowskim" całą swoją filozofię, całą swoją religię i politykę, oraz, że godzi w politykę i fi­ lozofię z pojęciami jego niezgodną, a podług niego dla Polski szkodliwą. Zaczynając od jaskrawego i namiętnego wybuchu przeciw Jezuitom w pieśni pierwszej; przechodząc przez szydercze poli­ tyczne „credo" pieśni piątej, przez podniosły hymn „Kto Cię nie widział nigdy, wielki Boże, na wielkim stepie przy słońcu nieży- wem"—włączając w to liczne rozrzucone ustępy, gdzie już to wprost, już pośrednio wyrażone są pojęcia poety o życiu, o lu­ dziach, o literaturze, o krytyce i t. d., niepodobna, zdaje się, za­ przeczyć, że owe szorstkie strofy, tak mocno niektórych naszych krytyków rażące, są tylko momentem w zasadniczej walce, w któ­ rej poeta zidentyfikował siebie z własneini przekonaniami i przez ich tryumf dąży do osobistego swego tryumfu. Ze wszystko to ma właśnie taki charakter, że nawet owa, niby z najbardziej po­ ziomej ambicyi wynikła, walka, z Mickiewiczem taką jest a nie 418 O BENIOWSKIM. inną, czy nie przekonywa ta wprost na gołe szable pisana strofa pieśni piątej: Ha, ha ! mój wieszczu, gdzież to wy idziecie? .Jaka wam świeci, gdzie, portowa wieża? Lub w Sławiańszczyznę bez echa toniecie, Lub na koronę potrójną papieża Piorunem myśli podniesione szlccie— Gnacie? Znam wasze porty i wybrzeża! Nie pójdę z wami, waszą drogą kłamną, Pójdę—gdzieindziej! Rzecz prosta, nie należy sądzić, że Słowacki jest tutaj pełen tylko „rycerskiego animuszu" i nic więcej. Przeciwnie. Ten ani­ musz, to dopiero jeden z objawów jego psychicznego nastroju w owym czasie; nastroju, na który składały się bardzo liczne czynniki, w postaci uczuć, nadziei, wspomnień, myśli i wypadków. O ile się poeta pogrąża w siebie, zna własne swe serce, jest smutny; kiedy z bierności tej wychodzi—jest usposobiony wojow­ niczo. I właśnie charakterystyczną cechą usposobienia tego zdaje się być jakiś gorzki, jakiś cierpki smutek, który się na żaden spo­ sób w stanie bierności utrzymać nie potrafi, tak, że możnaby o nim powtórzyć własne poety o Beniowskim słowa: „Smutny, więc gotów do bitki." Jeżeli więc przestaniemy dopatrywać „mizernych kwasów,“ lub „chęci wyszydzenia" tych czy owych ludzi, to postąpimy tyl­ ko zgodnie z prawdą. Ale jednocześnie stosunek nasz do poematu musi uledz zmia­ nie. Bo teraz sama przez się ustępuje pewna a priori już istnie­ jąca niechęć do „irytacyi i swarów," skoro cały subjektywizm poematu przestaje być swarem. Natomiast musi się zrodzić uwaga, że osobiste czynniki poe­ matu, jako wynikłe z samego rdzenia ducha poety, z istoty naj­ głębszej treści—jego przekonań, pojęć, uczuć, nie mogą być w dziele objawem przypadkowym, luźno tylko, albo i wcale nie związanym z pozostałą resztą. A ta uwaga prowadzi z konieczności do py­ tania: jakiby tutaj zachodzić mógł stosunek i jaki związek po­ między opisową a liryczną częścią poematu? A dalej: jaki zwią­ zek pomiędzy obu temi częściami razem a nastrojem samego poety? Rozwiązanie zapytań tych dopiero ukazuje poemat we wła- ściwem mu świetle, i z tego, co było zlepkiem niezgodnych z so­ bą żywiołów, czyni organiczną całość. Wzmiankowaliśmy wyżej, że Słowacki obrał dla poematu treść, która zostawała jakby w pokrewieństwie z nim samym. Ci O BENIOWSKIM. 421 niacli, wybornie się zgadza z gwałtownymi wybuchami burzy duchowej, przez które człowiek przechodzić musi w walce ży­ cia, a po których ona, jakby cień z innego świata, przychodzi goić rany. W „Beniowskim11 taż sama zupełnie zgodność jest widoczna. Poeta właśnie taki cień zaświatowego szczęścia podczas jednej z wizyj swych uchwycił, przyoblekł w ciało i uczynił zeń Anielę i Swentynę. Uczucia tych dziewcząt dziecinne i męzkie zarazem. Dzie­ cinne—bo naiwne; męzkie—bo głębokie i mocne. One same i rzew­ ność jakaś, która je otacza, a która jest może tylko odblaskiem tęsknoty, uczuwanej żywo przez poetę, kiedy je tworzył, albo le­ piej tęsknoty, pod której wpływem je tworzył, — to wszystko z wybuchami subjektywnych ustępów poematu uzupełnia się tak, jak pożądanie punktu oparcia w walce i konieczność walczenia. A ktoby dalej zestawił „wszystkich świętych emigracyjnych,“ „sejmowy krater, wybuchający wielką jasną fugą z Warszawy,“ lub nawet Dzieduszyckiego i Starostę, będących upostaciowanym ułamkiem żywych niechęci autora, ze Zbigniewem, który „elice iść z przodkami w zawody, jako człek na sławę czuły i mocno hańbę Ojczyzny czujący,“ lub z księdzem Markiem wołającym: „Bia­ da, kto daje Ojczyźnie pół duszy, a drugie pół dla szczęścia zachowa“— Będzie miał w sercu władzę odpychania Ludzi. A męże się doń zbiegać będą. Utyje kiedyś na chlebie wygnania, I nieszczęśliwe dzieci go obsiędą Krzycząc: „Ojczyznę daj nam, lub do spania Grobowiec sławny!11 z ks. Markiem, rzucającym przekleństwa na takich ludzi i na ich rodzeństwo; ktoby porównał wreszcie owych, bajronicznym cie­ niem okrytych, albo filozoficznym wiatrem wydętych lub odurzo­ nych nadzieją jakichś cudownych na niebie i na ziemi wydarzeń ludzi, z prostotą, naturalnym wdziękiem, bezpretensyonalnem po­ święceniem głównych postaci poematu, dostrzeże, iż ma się to wszystko do siebie tak, jak rzeczy i stosunki istniejące do pożą­ danych, jak to co jest do tego co być, według poety, powinno, jak dwie uzupełniające się myśli, wyszłe z jednej głowy, jednym obu­ dzone nastrojem i znajdujące węzeł, co je łączy, w tej samej du­ szy, z której wyszły. 422 (» BENIOWSKIM. Pod wpływem takich wrażeń uczuwamy w poemacie jedność i harmonię. Jest to jedność swojego rodzaju, którą trzeba na­ zwać wewnętrzną. Jest ona czemś, co wszystko ze sobą wiąże, we wszystkiein okazuje nam rysy jakby familijnego podobieństwa, jakby piętno duchoiveg^ powinowactwa, które je łączy we wspól­ nym, z jednego ogniska, początku. Nie jest to jedność, którąby można było nazwać doskonało­ ścią artystyczną; bo tej wyznajmy — w poemacie niema. Nie wszystko się w nim trzyma na jednej wysokości natchnienia; nie wszystko, pod względem formy, jest bez zarzutu, nie wszystko ma pożądaną miarę artystycznego piękna. Zewnętrznego zaokrąglenia i ciągłości polotu nie szukajmy w nim takoż. Są strofy tak piękne i wzniosłe, że podziwiamy je i miłujemy zarazem: dość wspomnieć tylko znany list Anieli do kochanka; są inne, co do których zaprzeczyć niepodobna, że w for­ mie swej mogłyby, z korzyścią dla siebie, uledz zmianie. Ale kiedy zwrócimy się do strony wewnętrznej dzieła, jedność i zgodność wystąpi przed nami w całej pełni. Uczuwamy coś iia- kształt tła, rzuconego pod różnowzore malowidło ludzi, walk, okrucieństw, skarg i przekleństw, tła, które je wszystkie oblewa odcieniem własnej swej barwy, przez co je wzajemnie zbliża i ła­ godzi ich kontrasty. Uczuwamy psychologiczny węzeł, który spaja harmonijnie wszystkie szczegóły. Uczuwamy ducha poety, który z niezliczonych scen, obrazów i wylewów podnosi się nakształt filozoficznego substratu. Jak dla nich substratum to, ta jakaś pierwotna jedność, daje się poznać jako materya o różnorodnych barwach i kształtach, znaj­ dujących w niem punkt skupienia, nitkę biegnącą przez wszystko, cokolwiek widzimy i czego dotykamy,— tak podobnie z natchnio­ nej duszy poety powstałe wylewy uczuć i obrazy znajdują tutaj jakby psychologiczny wspólny mianownik, czyniący z poematu skończoną, organiczną całość. Wracając do szczegółowych objawów tej poetycznej einana- cyi, o których powiedzieliśmy wyżej, iż są nie wszystkie równej wartości, znajdujemy w nich jednak tyle piękna, tyle uroku i wdzięku, że można czerpać pełnemi rękami i nie wyczerpać. Styl lśni się i błyszczy, jak królewski dyadem z przedrogich ka­ mieni. Rysunek postaci pełen prawdy, a przytem nacechowany już to jakąś rycerską zamaszystością i werwą, już to rzewnością i smętkiem, które poeta zdaje się wydobywać z własnego serca, aby, utkawszy z nich coś podobnego do atmosfery jesiennych po­ ranków, owionąć nią od czasu do czasu bohaterów swoich. O BENIOWSKIM. 423 Zaś w malowaniu natury wyjawia całą swą czarodziejską sztukę. Jednem z najtrafniejszych spostrzeżeń, jakie o Słowackim zrobiono, jest, że nie przedstawia nam on natury taką, jaka jest, nie fotografuje jej, ale posiada moc tajemniczą, za której pomocą daje nam ją uczuć, pozwala jej używać. I tutaj, w „Beniowskim,“ przedewszystkiem używać nam jej daje. A jest używanie to dla nas bezporównania milsze, niż owo, np. jakiego doznajemy czytając: „W Szwajcaryi." Bo kiedy tamta obca natura alpejska jest piękną, ta—ukra­ ińska,—i piękną jest i jakąś bliższą naszym sercom, istocie este­ tycznego zmysłu naszego odpowiedniejszą. Używamy i czujemy przejrzystość fal powietrznych; słyszy­ my wszystkie zmieszane dźwięki i szmery południa, czerpiemy otwartą piersią wszystkie aromaty wieczoru, pomimo, że o tern wprost bardzo mało jest mowy. Czujemy zaś to wszystko dlatego, że poeta umiał w nas wzbudzić to czucie. Jak? To tajemnica jego przedziwnej twór­ czości. Co do ludzi, to męzkie postacie poematu, „Starosta," „Re- gimentarz," „Ksiądz Marek," „Sawa,“ „Beniowski," — wszyscy są pełni jakiejś żywej siły i grają swoje role po mistrzowsku. W szczególności, o trzech ostatnich powiedzieć trzeba, że nie są bohaterami w znaczeniu, jakie zbyt często do bohaterów poematu bywa przywiązywane. Nie są to postacie tak nazwane dla­ tego, że się o nich najwięcej w opowieści mówi, ale ludzie mają­ cy bohaterskie dusze, ludzie, będący materyałem na bohaterów prawdziwych. Cechą ich jest serce szczere, silna wola i wielka prostota. Pomijając księdza Marka, który płomienie nadziemskiego hartu nosi w prostej, szlacheckiej piersi i jest wybornym wzorem połączenia pierwiastków nadludzkich z charakterem człowieka, bez zatraty realnych cech człowieczeństwa, Beniowski i Sawa, jak wszyscy prawdziwi bohaterowie życia, nie są nimi z zawodu, ze specyalności. Gdyby nie wypadki, mogliby przehulać i prze- próżnować żywot bez wszelkich wyrzutów sumienia. Ale kiedy okoliczności zmusiły ich do opuszczenia roli bier­ nej, rzucą się oni w wir całą duszą, oddadzą się nowej służbie bez zastrzeżeń i bez ubocznych myśli. Gdyby Sawa nie potrze­ bował „wyrąbać się szablą na panka,“ pewnoby równie mało dbał o konfederatów, jak i o Rosyan. Gdyby Beniowski nie przece­ dził fortunki dzbanem, lub gdyby pan starosta oddał mu był rę­ kę Anieli, siedziałby w wiejskim dworze i używał wczasu. Po­ 426 O BENIOWSKIM. Czytając ten list, przychodzimy do przekonania, że niepodob­ na chyba, ażeby dusza kobiety mogła się wyrazić łagodniej, pro­ ściej, a tak aż do głębi, do dna swoich uczuć, marzeń i nadziei. Niema tu żadnych sztucznych środków, ani efektów, nic, co- by na chwilę zmąciło wrażenie, że to jest głos, idący prosto z dziewiczego serca, nie szukający dla siebie zręcznej formy, pięk­ ny sam przez się i nie wiedzący o sobie, iż jest pięknym. To też bez wątpienia jest to jeden z najcudowniejszych ustę­ pów poematu, mogący iść w porównanie ze sceną pożegnania w Anielinkach, albo ze sceną u groty pomiędzy Sawą a Swenty- ną, kiedy ta, zdaje się, lada chwila puści gołębie swoje i frunie za niemi gdzieś w step na kurhany. Czy postacie takie i takie sceny zyskałyby co na odosobnie­ niu od nacechowanych subjektywizmem strof poematu? Zdaje się, że raczej mogłyby wiele na tem stracić. Jeżeli wolno użyć porównania, przypomniałabym tutaj, że byli tacy, którzy w Grunwaldzie Matejki nie chcieli widzieć nic, oprócz pięknych głów, świetnej karnacyi i ciekawych archeolo­ gicznych drobiazgów. Dla nich te szczegóły, gdyby je z płótna wykroić i oprawić w osobne ramki, miałyby więcej wartości, niż w połączeniu z niezrozumiałym chaosem walki, z bezładem splą­ tanych ciał i bijącycli w siebie zastępów. Czy mieli racyę? Rzecz prosta, że jej nie mieli. Te głowy i te szczegóły nie zyskały, ale straciłyby na tem. Bo chociaż żadnej nie uległyby zmianie same w sobie, tracąc związek z całością, pozbyłyby się tego piętna, które ono na nich wyciska. A nie jest to rzecz małoważna. Wyraz twarzy, wyraz oczu, układ mięśni, układ całego ciała, to wszystko, nabiera wyż­ szego znaczenia, więcej niejako wydaje ze siebie treści, kiedy jest bezpośrednio związane z szeregiem zjawisk, ludzi czy wypad­ ków. Bo te ostatnie zostawać muszą do tamtych w stosunku przyczyny lub następstwa, a przez to nietylko mieszczą w sobie ich objaśnienie i pozwalają lepiej je zrozumieć, ale i same z nich objaśnienie czerpiąc dają im możność lepszego uwydatnienia swej treści. Głowa Witolda wycięta z płótna i oprawiona w ramę od­ dzielną wydałaby się głową waryata. Na obrazie iest głową upo­ jonego tryumfem bohatera. Coś podobnego trzeba powiedzieć i o Beniowskim. Gdybyśmy w nim część opisową odłączyli od reszty, to cho­ ciaż nie stałyby się przez to obrazy mniej pięknemi, tak samo, jak nie zmieniłaby się głowa Witolda po wykrojeniu, przecież, O BENIOWSKIM. 427 tak jak ona, straciłyby ten głęboki sens psychologiczny, jaki się w nich ukrywa. Jeżeli chodzi o genezę ich, trzeba twierdzić, że postacie są takiemi, jakiemi je widzimy, dlatego, że oddziaływa­ nie subjektywnych czynników takiemi je zrobiło. Gdyby poeta tworzył je niezależnie od ostatnich, pewnoby inne były duchem i wyglądały inaczej. Ubocznie dowodzi tego fakt, że „Beniowski" pierwotnie miał być dramatem; w tym dra­ macie wyglądałby z pewnością odmiennie od znanego nam boha­ tera, bo inny zupełnie charakter muszą mieć postacie dramatycz­ ne, niż epickie. Impuls do nadania im charakteru epickiego oczywiście nie mógł wyjść skąd inąd, tylko ze źródeł subjektywnych, które w da­ nej chwili wezbrały, wylały, i rozstrzygnęły o wszystkich ich ry­ sach, cechach i własnościach. Ani więc należy brać postaci tych w oderwaniu od całego dzieła, ani je można w ten sposób jasno zrozumieć. Z drugiej strony obrazy i postacie raz stworzone rzucają pe­ wne światło na subjektywne czynniki duszy poety. A chociaż może mniej tu światła owego potrzeba, niż w pierwszym przy­ padku, nadaje się ono jednak, bo rozproszone szczegóły zbiera, skupia i wyjaśnia pozorne sprzeczności. Druga więc część poe­ matu tak samo jest potrzebna pierwszej, jak pierwsza drugiej i dopiero obie razem tworzą samoistną całość. Karyera twórcza Słowackiego, jeżeli się jej pilnie przyj­ rzymy, nie jest w rozwoju swym pozbawioną niejakiej prawidło­ wości. Prawidłowość ta daje się nawet ująć w formułę, nie do­ skonałą może, ale dostateczną i zdolną wyjaśnić jeszcze z jednej strony stanowisko „Beniowskiego" w szeregu innych dzieł poety. Pomijając naturę i treść bezpośrednich wrażeń, jakiemi życie na niego działało, a pamiętając jedynie na sam fakt ich istnienia, trzeba przyznać, że twórczość Słowackiego, na początku całkiem od nich niezależna, poczyna się potem do nich naginać i ulegać im coraz bardziej. Z drugiej strony, wrażenia bezpośrednie, z po­ czątku tylko pobudzają ducha poety do twórczości; potem, pobu­ dzają jeszcze, lecz wywołują przeciw sobie reakcyę, aż w koń­ cu reakcya dochodzi do szczytu natężenia, a duch poety wraca do pierwotnej niezależności i zaczyna czerpać natchnienie u źró­ deł mistycznych. Taka jest formuła. Na początku tworzy poeta „Balladynę," „Mazepę." Powsta- ją one wyłącznie z myśli, z głowy, po której — np. raz „zaczął galopować Mazepa" jak opowiada sam poeta—i stąd dramat. 428 O BENIOWSKIM. Następnie wrażenia zaczynają powoli działać i obudzają swym bezpośrednim wpływem twórczość „W Szwajcaryi,11 w „Ojcu Za- dżumionych.11 Potem działają wciąż i podniecają twórczość, ale zwolna rodzi się przeciw nim w duszy poety reakcya, której śla­ dy widzimy np. w „Podróży na Wschód,“ a która z całą siłą wy­ stępuje w „Beniowskim/ Wreszcie reakcya przemaga, poeta wy­ zwala się niejako z zależności — i pod wpływem mistycznych za­ chwytów czerpie z idei, co przestał czerpać z życia. Otóż Beniowski stoi na przełomie, dzielącym dwie ostatnie fazy. Duch poety drażniony był, w następstwie czego tworzył i rea­ gował. Jeszcze jeden krok, a otrząśnie się z ciężącej mu niewoli. W „Beniowskim11 twórczość mocno napięta i nastrojona na wysokie tony ma w sobie wyraźnie utkwiony pierwiastek swego przeciwdziałania, które oblały cały poemat szczególnem światłem. Ale są to zarazem ostatnie silniejsze przebłyski wpływu bez­ pośrednich życiowych wrażeń. Zaraz bowiem przyjdą czasy, kie­ dy już nie tak, jak na początku—z kombinacyi niepodległej my­ śli,—ani, jak następnie, z bezpośredniego nacisku z zewnątrz, bę­ dzie poeta czerpał natchnienie. Pogrąży się on w siebie i stanie się służebnikiem ducha, który go przemoże. Bo nie jest to pra­ wdą, ażeby twórczość Słowackiego poraź ostatni jasno wybuchnę- ła w „Beniowskim.11 Ona i później okazuje ogromną nieśmiertel­ ną siłę. Tylko że później obrała inny punkt oparcia i przyjęła inny kierunek. Co jest prawdą, to, że w „Beniowskim11 Słowacki poraź ostatni daje nam poznać siebie na stanowisku poprzedniej fazy twórczości. Nadto, w „Beniowskim11 z pośród wszystkich dzieł najwięcej jest jego samego. „Odbłysk życia jego padł11 na poemat ten bardziej, niż na jakiebądź inne dzieło. To też tutaj dopiero poznać można tę duszę—wielką zawsze—a czasem tylko— niezrozumiałą. A dlaczego tutaj przedewszystkiem, na to są dwa powody: O Słowackim wiemy bardzo wiele. Życie jego zdaje się nie ma dla nas żadnych tajemnic. Ale powiedzieć, że znamy go zupełnie, byłoby jeszcze przed­ wcześnie. Syntezy jego ducha skończonej i ostatecznej—jeszcze nie zrobiono; co najwyżej zebrano dla niej wszystkie materyały, bądź to w postaci gołych faktów, bądź też pierwszych przygoto­ wawczych z nich uogólnień. Ale żebyśmy znali tego człowieka takim, jakim istotnie był w sobie,—żebyśmy przestali sądzić, iż takim był, jakim się w po­ szczególnych wypadkach wydawał współczesnym, którzy przeka­ zali nam swoje urywkowe wrażenia, jakgdyby szkła kolorowe do W POEZYl SŁOWACKIEGO. Słowacki jest wśród poetów najgłębszym metafizykiem, a wśród metafizyków najwznioślejszym poetą. Trzeba było tego wyjątkowego zupełnie wypadku, by wielki poeta nagle, pod wpły­ wem spotkania z mistyczną potęgą skupionej woli Towiańskiego, zapłonął chęcią badania wszelkich tajemnic rzeczywistości — aby nam dać system metafizyczny, wyrażony w słowach przepięknie z sobą połączonych i dziwnie jasno ukazujących prawdy zazwy­ czaj ciemne. Czytelnicy Słowackiego, pod urokiem piękna jego utworów, rzadko sobie zdają sprawę z całej logicznej konsekwen- cyi poglądów metafizycznych, wyrażonych przez wieszcza w ostat­ nich siedmiu latach jego życia, od r. 1842 — 49. Dopiero teraz, kiedy, ważniejsze pisma tej epoki są zebrane w dostępnych dla ogółu wydaniach, zestawienie ich ułatwia nam ogarnięcie tej prze­ dziwnej całości, jaką ostateczny i dojrzały pogląd na świat Sło­ wackiego stanowi. Słowacki wyrasta wtedy w oczach naszych na genialnego myśliciela, mającego dla wyrażenia swych myśli wszystkie barwy niepospolitego języka poety. Takie połączenie poezyi z metafizyką, zdolności bardzo ścisłego myślenia z darem poetycznego wysłowienia, od czasów Platona nie było znane w ludz­ kości—chyba u Dantego. Warto więc zdać sobie sprawę z tej metafizyki Słowackiego i rozpowszechniać jej znajomość, tembardziej, że główne prawdy metafizyki Słowackiego nietylko jego zapatrywanie wyrażają, lecz dziwnie się też godzą z mniej szczegółowo wyrażonymi pogląda­ mi Krasińskiego, a szczególniej Mickiewicza, nie mówiąc już o sa­ mym Towiańskim, który systematycznym i konsekwentnym my­ ślicielem nie był, choć myśli innych rozbudzał. Dobre zrozumie­ 432 METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. nie metafizyki Słowackiego będzie przeto stanowiło przyczynek do zrozumienia metafizyki najdojrzalszej doby Mickiewicza i Kra­ sińskiego. A łatwiej Słowackiego słowami te prawdy metafizyki polskiej wyrazić, niż szukać ich u innych naszych wieszczów, bo Słowacki najjaśniej je sformułował, najzupełniej je opracował, kła­ dąc całe swe życie i wszystkie siły w to słotoo narodu, które by­ ło przedmiotem największej jego czci i miłości. Więc w Słowac­ kim jest główny klucz do zrozumienia mesyanizmu polskiego — i od znajomości i zrozumienia metafizyki Słowackiego zależeć bę­ dzie pojęcie głębsze ostatnich dwudziestu lat życia Mickiewicza, o których biografowie tak często wspominają z politowaniem, jak­ by one były zmarnowane, jakby największy duch narodu mógł być obałamucony i zepsuty przez jakiegoś niedokształconego szalbierza! Psychologia Słowackiego, jako podstawa jego metafizyki, trudną będzie do pojęcia uczniom współczesnych psychologów i psychofizyologów niemieckich, którzy piszą rozprawy i dzieła o psychologii, wcale nie zastanawiając się nad duszą. Taka bez­ duszna psychologia ma dziś swycli przedstawicieli nawet na pol­ skich wszechnicach i uchodzi za szczególniej naukową. U Sło­ wackiego cała psychologia opiera się na świadomości jaźni, a losy jaźni są dla niego głównym przedmiotem godnym uwagi. Każda jaźń istnieje od wieków, a’ istniała przed początkiem stworzenia widzialności, jako duch w Słowne. Słowo jest wyrazem Bytu, znane w teologii, jako druga osoba Trójcy, gdy Byt, jako Bóg Ojciec, jest pierwszą osobą. Byt jest Czystym Duchem, który, gdy się nazewnątrz wyraża, staje się Słowem. Słowo zaś obej­ mowało zawsze wielość jaźni. Rozwój świata widzialnego, ma- teryalnego zależy od wolnej woli Duchów, które same widzialno­ ści zapragnęły, a każdy kształt z woli i miłości wywodzą, za zgodą Ojca wiekuistego i z .Jego ciągłym udziałem. Zamieniają one myśl o kształcie w kształt, czyli wcielają te kształty. Gdy „w sercach się zacznie światłości bożej struinienny ruch, co myśl pomyśli przezeń, to stworzy, bo moc—to duch." Ale w tej pracy genezyjskiej, z której Bóg odbiera ostate­ czny wyrób miłości, dla której wszystko jest stworzone i przez którą wszystko się rodzi, są szczeble stopniowe, powoli zdobywa­ ne, a tern trudniej zdobywane, im krótszą jaźni jaka odbyła dro­ gę od początku: „Duch zaczął w ziarnie granitu robotę twórczą i .sta­ nął pod Chrystusem cały; lcażdy twór jakąś wypracował cnotę, a wyż­ sze już ją bez trudności miały, a Chrystus icszystko ma w jasnym beztrudzie i to, co słońca mu robią i ludzie." Rozmaite, zdobyte METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. 433 przez jakąś wyjątkową jaźń szczeble, służą potem innym jaźniom, ale droga postępu nie jest jednakowa dla wszystkich. Duch dya- mentu lub granitu, gdy pierwsze kryształy tworzyć zaczął, lubo­ wał się ich trwałością i blaskiem, ale duch, później wcielony w najskromniejszym robaku, przez to, że się trwałości i blasku dyainentu wyrzekł, zyskał wyższą formę organicznego życia, któ­ ra zawierała w sobie zaczątek dalszych postępów, niemożliwych bez śmierci. Śmierć, czyli opuszczenie utworzonego kształtu przez jaźń, która go pomyślała i wcieliła, jest na niższych stopniach istnienia, gdy dopiero co się zjawiła w świecie widzialności, naj­ częstszą, a w miarę, jak jaźń doskonalsze kształty na miejsce porzuconych przez nią ciał pozyskuje, te kształty zyskują większą trwałość znowu, lecz już nie trwałość niezmienną granitu, lecz trwałość pełną ruchu i życia, jaka ma kiedyś cechować nieśmier­ telnego ciałem człowieka na ziemi. Ten kres ewolucyi form nieraz staje przed wyobraźnią wiesz­ cza. W wierszu do Norwida mówi, że gdy ten „glob nocny," ziemia, dziś „karany sprawiedliwie," uwiązany kiedyś zostanie „do girlandy globów, które czas zachwyceniem miłości pożarły"— to przez nieśmiertelność jaźni i wszechmoc jej wytrwałych wy­ siłków „już nie będzie grobów, ciało już nie uzna skażenia, bo już je duch na wiecznotrwanie rozpromienia." Ta sama nadzieja powrotu do trwałości form, zaniechanej, gdy pierwszy duch jakiegoś kryształu na śmierć się ofiarował i pierwsze organiczne ciało przyodział — ta nadzieja nieśmiertel­ ności ciał organicznych, wyższej już niż wiecznotrwałość ciał nie­ organicznych, jest wyrażona w rapsodzie o Mieczysławie pierw­ szym, który do żony swej Dąbrówki mówi: „Przyszedł mi sen, jakoby sprawdzenie, żem był, jak anioł prowadzący twory; a gdzieś u spodu były aż kamienie, a na kamieniach różne dziwotwory — zwierzęta dziwne, ubrane w płomienie, a na nich drzewa, różne i kolory—wszystko we mgle jakiejś na dole i w zmierzchu, a ja na ludziach słonecznych na wierzchu. I w miarę, jakem Pana Bo­ ga prosił o przybliżenie słońc — o treść słoneczną: duch mój się wyżej i wyżej podnosił; a kto wstępował w zorzę ciała wie­ czną! Lecz gdym ja także alleluja głosił, u dołu śmierć się sta­ wała konieczną; w nizinie, gdzie form była zawierucha, smokom, lwom, gadom nie stawało ducha. Takiego strachu wam nie wy­ obrażę, jaki szedł od tej pierwotnej natury, która traciła skrzy­ dła—ognie—twarze—oczy z błyskawic—języki z purpury. Stra­ szne robiły się jakieś cmentarze pod tą kolumną, która się u gó­ 436 METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. na skałach, a sami ssącemi w ziemię wrośli warkoczami, sok cały z ziemi ciągnąc w zgniłe trzewa — z pierwszych aniołów fali pierwsze drzewa na trzecim świecie." Ten sam duch był później pierwszą gadziną w czwartym ży­ wocie i, jako wąż, pierwszy raz dźwiękiem dotąd głuchoniemy świat przeraził: „Świst węża był pierwszym głosem pierwszego oręża myśli dobyty... wy, co dziś śpiewacie z mojego świstu, z me­ go zadziwienia macie pieśń, struny, co serce z kamienia kruszą.“ Przeciwstawiając te zmiany żywotowi Amfitryty, która wy­ trwała niezmienna, Lucyfer mówi z dumą: „Jam wstał i twoje otchłanie zwyciężył—i zostawiłem cię, jak wieki, starą, a sam po­ szedłem do góry ofiarą, w Królestwo Boże, a tyś tu została, gdy ja sam, ciągły stwórca mego ciała, tworzyłem siebie — kawał po kawale...“ „Mówisz już duchem człowieka, który nad tobą ma, o widmo stare, stokrotną z ciała swojego ofiarę, łamanie nie­ szczęść—-wściekłych akwilonów, wieniec z tysiącznych dobrowol­ nych zgonów, jaśniejszy dobrze od twego miesiąca i ze zmartwych­ wstań ma wieniec tysiąca.“ Są inne znów gatunki jaźni, co inną drogą postępując, o so­ bie mówią, że „złotego łańcucha nie puszczając z dłoni, od białej sadów jabłoni do dębu, co w lasach stoi okryty pszczół harfą zło­ tą, od ptaszka, co liścia się boi, do orła, co chmur ciemnotą oto- czon i piorunami, wszystkośmy stworzyli sarni." Mamy tu po­ wolną i spokojną ewolucyę kształtów przez pewne jaźnie wybra­ ną, w przeciwstawieniu do burzliwych żywotów takich jaźni, jak Lucyfer. Dopiero te duchy, co się na śmierć ofiarowały, poznały peł­ nię życia: „Pierwsza ofiara tego śliniaczka, który prosił cię Boże, abyś mu w kawałku kamiennej materyi pełniejszym żywotem roz­ weselić się pozwolił, a potem śmiercią zniszczył, była już niby obrazem ofiary Chrystusa Pana i nie straconą została; albowiem Tyś Panie nagrodził tę śmierć, pojawioną w naturze poraź pierw­ szy, darem, który dzisiaj nazywamy organizmem. Z tej śmierci, jako z najpierwszej ofiary, wyrodziło się najpierwsze zmartwych­ wstanie." Dopieio przez śmierć daną została duchowi cudowna siła od­ twarzania podobnej sobie formy, „przez którą to potęgę, w róż­ nej liczbie ujedynione duchy, uderzając na siebie i zogniając moce swoje, zostały twórcami kształtów sobie podobnych." Każdy zaś nowy kształt, przez jaźń jakąś stworzony, służy potem wielu innym jaźniom za wzór. Tak np. Słowacki sądził, że ptaki, które dziś widzimy, podobniejsze są w kształtach i ru­ METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. 437 chach do ptaków z przed dwóch tysięcy lat, niż jakikolwiek inny przedmiot nieorganiczny z tych czasów przechowany. Każdy kamień uległ przemianom, a kształt żórawia wtedy istniejący, bez zmiany służy dziś jeszcze duchom w ten sposób wyrażającym swój byt. Rozwojowi ducha stoi na przeszkodzie tylko lenistwo jego i upodobanie do wygody znanego już kształtu. O takich duchach nam wieszcz mówi: „Porodziły się w łonie wodnem monstra ostrożne, leniwe, zimne, opierające się z rozpaczą ruchowi fal, ocze­ kujące śmierci na miejscu, gdzie się porodziły, nie wiedzące zgoła nic o dalszej naturze.*' Zleniwienie się ducha w drodze postępu, „chęć pobytowania dłuższego w materyi, dbanie o trwałość i o for­ my wygodę, były i są dotąd jedynym grzechem braci moich i du­ chów, synów twoich"—mówi Słowacki do Boga w Genezis z du­ cha. Ale to lenistwo, jako naczelny grzech ducha, bywa łamane uciskiem i boleścią, którą Bóg zmusza duchy do tworzenia lep­ szych form, wywołując w nich większą siłę twórczą. Każdy po­ stęp jednego ducha odbija się na całem stworzeniu—a na postęp ten składa się też wiele niższych tworów tęsknotą swoją. Gdy nareszcie forma ludzka miała się zjawić na ziemi „najdumniejsze twory zeszły się na łąkę Edenu, zapomniawszy o żądzach, wście- kłościach i krwiożerstwie, modlitwą w duchu podniesione, westch­ nieniem ducha wzbite nad własną naturę... i była to jedyna chwi­ la spokojności i Edenu na ziemi, i oto Ty, Panie, wywołałeś ku sobie tego ducha, który już był wart ludzkości, wysłuchałeś go, osądziłeś i pozwoliłeś mu wziąć formę nową na ziemi, a w ciało jego,, jak w jedną księgę, wpisałeś wszystkie tajemnice dawnej, przed ludzki ej pracy." Stosunek wzajemny do siebie duchów wyższych i niższych, postępujących i zaleniwionych, zajmuje myśl Słowackiego często i zawsze kładzie on nacisk na to, że nawet najniższe duchy mają udział w postępach duchów wyższych. Gdy chrześcijaństwo mia­ ło być wprowadzone do Polski przez Mieczysława, „cała kraina, rosnąć w niebo przeznaczona, Bogu służyła i zasługiwała duchem uczynków." Mieczysław zaś światłem nowej, Jezusowej wiary miał „oświecić łąki—góry—lasy—rycerzy zbroje, czoła—i sztan­ dary"—nietylko dusze. A gdy do chaty Piasta przychodzą anio­ łowie „wielka była gwiazd zawieja, wielkie czerwonych meteorów złoście, wielkie rozruchy swoje miała knieja, wielki niepokój pta­ ków na niebiosach—natura cała w westchnieniach i głosach wołała: Boże, wiekuisty Panie! Podnieś mię całą, podniósłszy człowieka! 438 METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. Daj mi przez wyższy oddech oddychanie! Daj krok, na który już czekam od wieka." Związek wszystkich duchów z Bogiem, a przez Boga między sobą, jest uwydatniany przez Słowackiego bardzo często w póź­ niejszych jego dziełach i stanowi zasadniczą myśl jego psycholo­ gii. Każdy duch jest nieśmiertelny i ma przed sobą nieskończone pole stopniowego doskonalenia się, ale nie zawsze pozostaje odziany jakiemś ciałem. I owszem, dla człowieka między jednem wcieleniem a drugiem mijają stulecia. Ten stan pośmiertny ducha, pozbawionego ciała, opisany jest przez Słowackiego wielokrotnie. Dusza nie odrazu opuszcza ciało po śmierci—pozostaje z niem jeszcze związana, choć już nie zdol­ na je poruszać. Her mówi: „Duch niewyszły z martwego ciała czuł jakąś dumę, że spokojnie leży." A Popiel śmierć swą tak opisuje: „Oczy się chmurą zasłoniły czarną, i duch się cały skupił w jedno ziarno. Hic więcej. Straszne zaćmienie i głusza! na ser­ cu ręki bożej położenie; docisk ostatni, pod którym się dusza pę­ kała w skazy, a wzrok szedł w sumienie. Więc jako robak, co się w ogniu rusza, tak ona, póki w ustach było tchnienie, leżała na dnie swej serdecznej plamy, aż Bóg otworzył jej —wieczności bramy." Duch z ciała występuje nagle i wtedy zaczyna się dla niego nowa faza istnienia, o której Her nas tak naucza: „Wtenczas to dusza wystąpiła ze mnie i o swe ciało już nie utroskana, ani za ciałem płacząca daremnie, cała poddana pod wyroki Pana; w Styxie, w letejskiej wodzie, albo w Niemnie, gotowa tracić rzeczy ludzkich miana, poszła—a wiedzą tylko wniebowzięci, czem jest moc czucia, utrata pamięci." Pamięć rzeczy przeszłych przeszkadza skupieniu, więc po­ trzebną jest jej utrata przed rozpoczęciem nowego życia, lecz utracona pamięć może być później w pełni odzyskana. Aby do­ konać w duszy potrzebnej przemiany, wynikającej z jej doczesnych doświadczeń, trzeba skupienia. Popiel tak swe pośmiertne do­ świadczenie opisuje: „Krwawe były węzły, które ducha gniotły, kiedy wychodził z bolesnego ciała, któro ból strzaskał, a węże oplotły, gdy ducha — gwiazda jasna wywołała... duch w państwo ducha niewidzialne wchodził, jak gdyby ocknął się — i znów się rodził..." Wtedy zaczyna się czyściec, którego przebieg zależy od win i grzechów ubiegłego żywota. Przychodzi chwila rozpaczy, „gdy serce jest jak zegar zatrzymany, a ból godzinę zawsze jedną zna­ czy..." „serdeczne ci się otwierają rany, a myśli anioł już nic nie METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. 441 upadkiem pierwotny człowiek miał „tajemnicę stworzenia ze świa­ tła i z promienia, z miłości i ze słowa.“ Dopiero duch węża, łaknący ciała, nauczył Ewę płodności, czerpiącej siły w ognistej namiętności. Oto jak do niej przemawiał: „Zwycięż na ziemi zgon, rozwesel cały Eden; ja w was dwóch będę jeden, a we mnie ty i on.11 „Zdołaj duchy spłomienić, spokojny ciała dom chwilę zamienić w grom, trójcę w jedność zamienić!11 „Sama ogniami stlej, a gdy mąż się zamroczy, patrz mu ogniście w oczy, usta z ustami zlej!11 „Szepcąc do ucha wciąż, czyń bez żalu i skruchy; ty i on, to dwa duchy, z wami trzeci, ja, wąż.“ W tym obrazie nie należy bynajmniej widzieć tylko poetycz­ nej parafrazy opowieści Mojżeszowej. Słowacki miał, niezależnie od tradycyi, objawienia i z całą powagą nas naucza, że w istocie zaszła niegdyś straszna katastrofa moralna, która ludzkość z pro­ stej drogi rozwoju sprowadziła na wiele tysięcy lat — i o tej to istotnej katastrofie zachowała się alegoryczna tradycya u Mojżesza. Ogień namiętności pali odtąd najszlachetniejsze nawet dusze— i powstrzymuje ludzkość w postępie duchowym. Związek tej po­ żądliwości z nadmiarem pokarmu był dobrze zrozumiany przez wieszcza i wyrażony w dalszych słowach węża: „Jeśli masz ognia mało, to ściągnij oto dłoni po owoc tej jabłoni, jej duchem pod- karin ciało. Ty będziesz świata panią!...11 Gdy Ewa uległa pokusie, „z ziemią się stało, co z gwiazdy trapionemi; promienność poszła z ziemi, a duch węża wziął ciało.11 Odtąd ciągle duchy, natury węża, kuszą ludzi. O tych pokusach mówi Bolesław Śmiały: „Są święte w duchu globu tajemnice, z których nie trzeba, bym wszystkie wyjawiał;11 „...Są duchy, co mają pas i wieniec lity z morskich, świecących roślinek uwity... te naprzód, gdy się w myśli ludzkie wkształcą, a szatan je tu do pracy napędza: we snach człowieka napadają, gwałcą, każda, jak anioł cudna, zła jak jędza...u Gdy kto ulega tym pokusom, do- znaje zwrotu wstecz, o którym Bolesław Śmiały wspomina: „Wi­ tałem myśli dawno gdzieś znajome; a tych straszliwa krwawość i pokusa straszliwszą była, przy blaskach Chrystusa!11 „Toczyłem walkę; a jeszcze nie była miłość, lecz pożar krwi duchami palił.11 „Ta mieszczka piękna za mąż wychodziła, a jam się na to Panu Bogu żalił, żem nie był kupiec,...11 „Tak to Bóg przysyła los, który tronem duchowi podskalił; a duch się ogniem pożarnym za­ pali, na czarny zgore proch—i sam się wali.11 „Zamiast w związ­ ku być z ducliowein ogniskiem, oto duch niebo nam sobą zamyka; a żagwi ziemskich szuka ducha błyskiem, jak ogień końcem zło­ 29 442 METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. tego języka; a ziemia mu jest wichrowem igrzyskiem, mało co lepsza już od wężownika." To też anioł, który uczy Ziemowita, jak obudzić uśpiony naród, szczególniej ostrzega go, by nie dał się uwieść której z Popiela córek. Nawet Mieczysław w chwili swego ślubu z Dą­ brówką, choć się wyrzeka wszelkich rozkoszy, wyznaje: „Blednę, kiedym ciałem jest omamion, na walkę z ciałem przeznaczony wieczną, aż Jeruzalem sprowadzę słoneczną.“ Dla ogółu duchów dotąd „świat formy zamknięty, dopóki anioł jaki krwią rumiany i w myślach swoich nieczystych przeklęty, nie ukocha je... i grze­ chu martwice nie zaklnie przez chęć grzmot i błyskawice.11 Gdy dwoje ludzi wzajemnie się pożądają, właściwie bywają opętani przez tego trzeciego, co z ich ciał pragnie ciała, osiągając swój cel „pod świętem onej trójcy prawem, która tu ludzkie duchy w kształt ubiera i czyni, że sił duchowych objawem błyska albo się ćmi globowa sfera. “ A jednak już w pogańskich czasach wieszczowie tęsknili za „nieskalaniem i za bezmogiłą." Tęsknoty te swoje ubierali w legen­ dy o „dziewicach śćmionycli deszczami złotymi." Wieszcz przewi­ duje to, co się stać ma kiedyś: „Przysięgnie, że są, że na ziemi były niektóre święte bez krwi urodzenia, niektóre ciała wielkie— bez mogiły, niektóre przejścia ciał w słońcu—bez cienia... a to glob tylko ruszał swoje siły, w ciała ubierał swoje utęsknienia." Dopiero jednak jaźń matki Chrystusa była pierwszą wcielo­ ną na ziemi jaźnią bez pobudzenia wybranych a przygotowanych przez pokolenia rodziców swych do namiętności. O niej poeta mówi, że ona „ziemi tęsknotę uspokoiła i rozczarowała, śćmiona przez ducha moc i światło złote w płomieniach serca i czystości ciała." Ten cud niepokalanego poczęcia ma być początkiem odrodze­ nia ludzkości, przezwyciężenia grzechu pierworodnego, ugaszenia ogni grzesznych, trawiących ludzkość i przywrócenia promienno- ści, która przez grzech Ewy przyćmiona została na ziemi. Praca wiekowa nad tern jest głównem zadaniem „Króla Ducha." Jemu to zjawia się ta „pani któregoś z ludów na północy, jaką judejscy widzieli prorocy" i swojem zjawieniem dokonała tego, że dusza jego „na nowe się wzmogła loty i nowym buchnęła płomieniem." Ona ma „w głosie anielskie nieskończone siły: porywać serca ludzkie umiejąca... prześwięta ludom matka—Pani Słowa." Aby ten wpływ odradzający osiągnął swój skutek, trzeba „przed złodziejem zamknąć formy wrota," czyli zapobiegać ponow­ nym wcieleniom ducha wężowego, ho inaczej „cudzy wiatr domy METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. 443 zamiecie, aż ktoś tam czoła polskie zakłopota i zacznie Boga przyzywać w żałościach, widząc te pustki ducha w polskich ko­ ściach.“ Aby tym podstępom duchów niższych zapobiedz, ostrzega wieszcz: „Postawmy polską myśl nad poduszkami, postawmy wiary naszej archanioły, postawmy myśli serdeczne nad nami, i pieśń z otwartą myślą, jak miecz goły! niechaj machają w ciem­ ności mieczami te wielkie stróźe nad sennymi czoły, a nikt się taki do nas nie przybliży, który nam w starej naturze ubliży." Polskość tu oznacza duchowość i przewagę ducha nad cia­ łem: „Chcę, aby zamki były twarde na tych granicach, które duch stanowi, by polskie duchy tein przed Bogiem harde, że się poddają jedynie duchowi, że przymuszone być z ciała nie mogą przeciw vetu swemu-—żadną trwogą! by duchy, które mają to z Chrystusa, że veto swoje na wspak światu kładą, nie brała żadna cielesna pokusa iść za zwierzęcą i niższą gromadą, która pod biczem lub w galop lub kłusa leci, chociażby przeciw Bogu— stado!“ To też Bolesław Śmiały, choć sam ciężko zawinił, jako król, karze surowo niewierne żony swych rycerzy: „Niechaj to mleko, rzekłem, co w liliach zbiera się czystych, nie karmi złodziei! ciało jest równe; lecz duch, który w żmijach podnosi głowę w bu­ rzy i w zawiei, dumny, że mu się niewierność na szyjach wiesza i usta w ogniu z ogniem klei, lud taki, rzekłem, aż na moim gro­ bie wprowadzi w ciała duchy równe sobie! A na cóżby to złotym sakramentem nalewał Chrystus po dwie ślubne czary, gdybyście mieli nie odpędzać wstrętem brudniejszych duchów — niższej od was wiary? Glina zrobiona czystym dyamentem, niech nie buduje domów dla poczwary!" Grzech pierworodny był upadkiem dopiero człowieka, nie­ znanym jeszcze niższym tworom, co postać człowieka pracą form wiekową przygotowywały. Ten grzech nie był koniecznością w rozwoju ducha, lecz wyjątkowem zboczeniem, właściwem ziemi i podobnym do niej „globom nocnym" lub „gwiazdom utrapionym." Gdzieindziej, we wszechświecie, istnieją ludzkości, żyjące w harmonii i spokoju, bez tej ciągłej walki wewnętrznej, bez tego tragicznego rozdźwięku, który życie ludzkie na ziemi psuje. Ideały nasze życia szczęśliwego, tryumfu dobra, powszechnej zgody i jed­ ności, są gdzieś urzeczywistnione, są nawet prawem powszechnem żywota i tylko na ziemi wyjątkowe stało się nieszczęście, które doprowadziło ludzkość ziemską do upadku; z tego względu i wcie­ lenie Chrystusa na ziemi jest wyjątkowem lekarstwem, danem nam w wyjątkowej potrzebie. 446 METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. i pod trybunałem, wszechmocna łzami kruszyć wszystkie pęta i prawo czynić przeczystym kryształem, a jednak żadną nie wład- nąca groźbą, ani rozkazem — jedną tylko prośbą." Miłość między kobietą a mężczyzną nie jest ograniczona do ziemi, ale wiąże duchy na wieczność całą, jak Heliona z Atessą, którzy się po tysięcoleciach poznają. Ideał tej miłości Słowacki przedstawia w stosunku Mieczysława, i Dąbrówki. Spotkanie ich było zarazem nawróceniem religijnem Mieczysława i w pierwszej chwili gotów był on nietylko sławy, ale nawet swego szczęścia się wyrzec, aby tylko przez to lepiej się przygotować do służby bliź­ nim: „sława, miecz i to zamężcie i złote moje szaty oblubieńca, niech idą Panu, jako wieczne dary: jeśli Pan żąda z ducha tej ofiary! Uczucia moje ludzkie podruzgotam, serce rozbiję, miecz jak drzazgę złamię, sławą rycerza od siebie pomiotam, koronę zrzucę, krzyż wezmę na ramię; tylko niech sobie tym dniem zarobotam wieczyste światło i to złote znamię, które się w bo- żem Królestwie pokaże, zmartwychwstającym kościom złocąc twa­ rze. A tę ofiarę chcę mieć postokrotną nie tylko za się—ale i za ludzi; abym tę otchłań niebios — nie samotną miał, ale z braćmi, których Bóg obudzi..." Lecz Bóg tej ofiary nie wymagał—więc odbyło się „anielskie wesele..." „był ślub, gdzie czysta z najczystszych na ziemi, stała— z oczyma w ziemię spuszczonymi." Chwilę tą opisuje Mieczy­ sław: „dziś jeszcze nie wiem, czy dusza uległa większej miłosnej inocy—cała drżąca i z ciała mego na chwilę wybiegła, aby przez oczy jej była widzącą... lecz gdyby wtenczas ręka mię nie strze­ gła kapłańska — dusza z ust wylatująca byłaby, mówię, upojona chwałą, wyszła i nigdy nie wróciła w ciało... W ogniach, w sze­ lestach, w zachwyceniach — w śpiewie uczułem wielkie stchórze­ nie serdeczne — bo się duch święty rzucił, cały w gniewie, i za- płomienił na nas światło wieczne; jak szelest, który jest przed burzą w drzewie, tak w duchu wrzały pierwiastki słoneczne, kie­ dy Pan ogniem chodzący po duszach w oczach mi stanął i za- gwiżdżał w uszach. Wieki minęły, a to tchnięcie boże i to owia­ nie ogniem naszych ramion wraca, ilekroć w prochu się położę na mych mogiłach, na łachmanach znamion..? Dąbrówka z Mieczysławem stanowią związek doskonały du­ chów, o wspólnych dążeniach i uzdolnieniach. Oboje mają dar widzenia przeszłości i przyszłości, pojmowania rzeczywistości. Gdy Mieczysław żonie o swych wizyach opowiada, ona mu na­ wzajem tłómaczy swe widzenia i wzywa go, by „całym narodem" zaczęli „ducha ku Bogu podnosić—co wiek podwyższać twory je­ METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. 447 dnym wschodem, jako anioły winy ludzkie nosić? Żywot na gó­ rze mieć — a śmierć pod spodem, i duchy niższe w wyższe ciała prosić, i wierzch obdarzać nowej formy chwałą, a tam zabijać w dole grube ciało?" Duch Dąbrówki pozostaje w związku z duchem Mieczysła­ wa nietylko do śmierci jego, lecz na wieczność całą, a syn ich Bolesław Chrobry, jest duchem, świadomie wezwanym przez nich ku pomocy, nie zaś podstępnie kradnącym im ciało. Ten pochód duchów w nieskończoność, ku królestwu Bożemu na ziemi widzialnemu, w którem duchy miałyby już niezniszczalne, promienne ciała—odbywa się w warunkach wyjątkowych w Pol­ sce, i ma tu wytworzyć owo Jeruzalem słoneczne, o którem pro­ rokował już św. Jan w Apokalipsie, a o którem Słowacki tak mó­ wi do Boga: „Pańska sprawa jest sprawą ducha, który się wielmoży tobą i coraz nowe kształty tworzy, i w tych się kształtach znów wy­ żej podnosi, a będąc pierwszym, znów o nowe prosi, a swoje du­ chom leniwszym zostawia. Więc kto chorągiew ducha wyżej sta­ wia i przedstworzoną objaśnia ciemnicę, kto stawia nową ducha świecę, do której lud inny powoli dochodzi, ten jakby nową gwia­ zdę rodzi, do której wszyscy my powoli dążyin i może nazwać się Boskim chorążym, jeśli na drodze Boskiej znalazł drogę..." Ta droga ducha „przez Polskę idzie, za nią ginąć każe.“ Wywód ten, podany w „Samuelu Zborowskim," zaczyna się wspa­ niałym obrazem postępu ducha: „kto nieśmiertelną ma w sobie istotę, czuje, widzący ten świat w starej korze, że coś większego ze świata być może, gdy się urodzi w nowość z ducha cudów, niż gniazdo nędznych i cierpiących ludów, które za jadłem ciągle łażą chciwe—a te są głupie, a te niegodziwe, a te są dalej, a te bliżej krzyża; tam się podnosi duch, a tam się zniża, a tam pod formą, jako anioł ciemny, pod twardą formą ciągle grzmi pod­ ziemny, a tam zaledwo taka mała dusza, że formą rządu gdzieś cokolwiek rusza, jak kret podziemny." „Każdy rząd swój tor ma i depce głowę ducha, idąc z góry. A więc być musi niewi­ dzialna forma, zamieszkująca tęczowe lazury, większej piękności od gwiazd i miesiąca, codzień ku duchom naszym zlatująca, jesz­ cze wysoko, jeszcze w łonie Pana, a już przez oczy niektóre wi­ dziana." Aby dojść do tego doskonałego uspołecznienia polskim du­ chom odpowiadającego, a szczęście i spokój całej ludzkości za­ pewniającego, trzeba było przejść przez wiele żywotów ua ziemi, za grzechy popełnione przez wieki pokutując między jednym ży­ 448 METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. wotem a drugim, aby się przygotować do wcielenia doskonałego: „musi jakiś być kraj, gdzie się schodzą duchy już godne najwyż­ szego tronu, które swój żywot jako harfę godzą nie z żadną cia­ ła skruszonego troską, ale z harmonią nieśmiertelną, Boską, nie z celem ziemi już, lecz z celem światów." Tym krajem dla Słowackiego jest Polska. Dziwny to zaiste szał, który ogarnia poetę, żyjącego w ubóstwie na obczyźnie, pod­ czas kiedy głos jego wcale nie mógł dojść do narodu, podczas kiedy większość tego narodu wyrzekała się wszelkich ideałów i godziła się z upośledzeniem; tymczasem wieszcz z pełnem po­ czuciem sił ducha, tak przemawia: „wiecież wy jaką mi ognistą paszczą świat broni wieków i tej Jeruzalem? A ja tu całym mej ojczyzny żalem, z całą mej ziemskiej ojczyzny tęsknotą, wycią­ gam ręce, tęsknię za tą złotą, za ostatecznym snem naszych ry­ cerzy... wiecież wy, że gdy ziemia tu poleży na moim sercu, ja­ ko na trójnogu, to ja ją z ducha słońcem rzucę Bogu i już do gliny tej nigdy nie wrócę?" Do tego celu duchów prowadzi „miłość, z której dziś duch bierze twórczość, i ogień, i moc swą, i działalność, zmieniona w jakąś światłą nieśmiertelność, już jako dzień tu nieskończony wielka, nowa nam matka opromienicielka ciał nieśmiertelnych, no­ we światło dzienne." Duch taki, co na tę drogę wejdzie, „chce, aby go rząd prze­ rastał postawą, pięknością, mocą ducha, co duch budzi, wielką miłością zbiorową brał ludzi, w sercu swem wielkiem rozkochał narody, chleby rozmnażał cudem, cofał wody, pozwalał siebie w grobie nakryć skałą i znów wychodził z grobu i brał ciało, i pokazywał się w słonecznych włosach, albo na ziemi, albo na niebiosach, a nigdy nie rzekł, śmiertną czując trwogę: „śmiertel­ ny jestem naród i nie mogę," bo to nie prawda, naród nieśmier­ telny może głód przymusić, może nędzę złamać." Chodzi tu zatem o to, by naród ten wybrany był wśród na­ rodów, jako Chrystus był wśród ludzi, wzorem i przykładem nie­ śmiertelności: „Taki duch marzył, że Bóg go używa za miecz, widmami entuzyazmu zrywa, prawa natury pozwala zawieszać..." Ten rozwój ducha, łamiącego najprzód własne ciało, potem zaś wszelkie przeszkody materyalne, łączącego coraz to większe gromady duchów najprzód w rodziny, potem w narody, a nareszcie w powszechnym kościele — doznającego coraz to więcej uczuć, ogarniającego coraz to szerszy zakres wiedzy—tworzącego coraz to nowe formy piękna, był treścią myśli i życia poety w ostat­ nich jego latach. Wyzwolenie ducha od wszelkiej nieczystości METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. 451 doskonałością wszystkich tych stosunków z innymi, jakie mu ży­ cie nastręcza. W każdym stosunku można tego polskiego ducha okazać, co kiedyś całej ziemi ma przywrócić spokój i ład przez miłość i wolność. Od śmierci Słowackiego wpływy obce nas oddalały od jego ideałów prawie ciągle i coraz to mniej pracowaliśmy nad własnem udoskonaleniem, coraz to więcej naśladowaliśmy Niemców w ich naiwnej preteusyi ogarnięcia całej rzeczywistości temi jedynie władzami rozumu, jakie już posiadamy. A Słowackiemu chodziło przedewszystkiem o budzenie władz nowych, o nieskończony rozwój ducha, przekraczający wszystko to, co rozum przewi­ dzieć może. Trzeba wczytywać się często w późniejsze dzieła Słowackie­ go, aby się oswoić z tym światem ducha, który dla niego był najistotniejszą rzeczywistością. Najlepszy znawca tej filozofii Słowackiego, Jan Pawlikowski, w pracach swych z pewną nie­ śmiałością usprawiedliwia nadzwyczajne pomysły wieszcza przez porównanie ich z psychologią innych mistyków, którzy Słowackie­ go wyprzedzili. Ale Słowacki, nawet jeśli znał niektóre dzieła tych mistyków, nie był ich naśladowcą, tylko sam dawał swe własne doświadczenia duchowe w obrazach odpowiadających tra- dycyom narodowym. Jeśli w czem jest do innych miłośników światła walczących z niszczącą ognia potęgą podobnym, to tylko dowodzi, że razem z nimi czerpał z jednej i tej samej metafizycz­ nej rzeczywistości ducha, który się od dawna w ciałach objawia— a nieraz dochodził już nawet do pełnej świadomości swego istnie­ nia duchowego przedwiecznego, choć jeszcze uwięziony w ciele. Kto bierze utwory Słowackiego tylko jako płody jego wy­ obraźni a nie jako „echa duchowego świata"—ten ich olbrzymiej doniosłości w pełni ocenić nigdy nie będzie w stanie. Poza po­ etą jest tu pierwszorzędny metafizyk, który przejrzał do głębi niektóre najważniejsze tajemnice bytu, i daleko więcej dba o ich uprzystępnienie bliźnim, niż o piękno formy poetyckiej, w której je usiłuje wyrazić. Rozwija on dalej w metafizyce pomysły i od­ krycia poprzedników swych, Leibnitza, Herbarta, Wrońskiego. A w najnowszej metafizyce francuskiej, której naczelnym wyrazi­ cielem był Renouvier, znów spotykamy wyraźne ślady duchowe­ go wpływu Słowackiego. Jaźń działa na inne jaźnie według tej metafizyki bezpośred­ nio, więc nie potrzeba szukać dróg zewnętrznych, któremi myśli Słowackiego natchnęły późniejszych myślicieli. To, że on te my­ 452 METAFIZYKA W POEZYI SŁOWACKIEGO. śli myślał, samo przez się już ułatwiło te sanie myśli jego na­ stępcom. A gdy cała rozległość wpływu bezpośredniego myśli Sło­ wackiego na współczesną myśl zostanie zbadaną w szczegóło­ wych monografiach, wtedy dopiero postać wieszcza myśliciela urośnie w oczach zdumionego świata całego do właściwej miary, wtedy i rodacy nareszcie uznają potęgę myśli w tym wielkim poecie. W. Lutosławski. Jedna z dramatycznych kronik Słowackiego. („BALLADYNA") I. „Balladyna jest tylko epizodem wielkiego poematu, w rodza­ ju Ariosta, który ma się uwiązać z sześciu tragedyj czyli kronik dramatycznych.“ ‘) Tak pisał Słowacki w 1839 roku, dodając, że pomysł cyklu zawdzięcza francuskim poetom. Ale Balladyna po­ wstała dawno, w Genewie, przed poznaniem się poety z Krasiń­ skim. Stąd wniosek, że wówczas jeszcze ani pomysł cyklu nie istniał, ani też Balladyna nie miała być ogniwem w łańcuchu tra­ gedyj, lecz samoistnym poematem. Było to w r. 1834, pod koniec drugiego roku pobytu Słowackiego w Genewie. W końcu lipca tego roku odbył Słowacki piękną 20-dniową wycieczkę w góry z Wodzińskimi i długo potem utrwalone głęboko i silnie wraże­ nia tej wycieczki przeżywał we wspomnieniu, zwłaszcza, że za­ cieśniły się węzły przyjaźni z Wodzińskimi i wspólność przeby­ tych chwil dostarczała wątku rozmowom. Obrazy gór i lasów zostały w jego pamięci, a imaginacya, jak salon pałacowy, ustroi­ ła, się nowemi malowidłami. 2) Już też od dłuższego czasu, od wydania „Kordyana,“ poeta, który żył twórczością i wspomnieniami, rozmyślał o nowych for­ mach, o nowych motywach, o nowych kluczach i źródłach poezyi. Niesłychana jego wrażliwość na przyrodę dostarczała jakby ilu- ’) List do Krasińskiego. Dzieła t. VI, (Lwów, 1909) str. 4. •) Listy, I, 260. 456 JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. Ani zatem sam problemat artystyczny nie był celem poety.1) Nie ważąc sobie lekko wszystkich domniemań, dotąd o zna­ czeniu Balladyny wyrażonych, godzi się atoli zauważyć, że jedy­ nym racyonalnym i słusznym punktem wyjścia byłby wskazany nam przez samego poetę. Jemu przedewszystkiein z zupełną do­ brą wolą ster powierzmy i usiłujmy zrozumieć tragedyę bez sztucz­ nych domysłów. Nie ulega tedy wątpliwości, że poeta sam na­ zwał „Balladynę uiby tragedyą, nie balladą ani epopeą, że uważał ją za dzieło poezyi, jasno widzącej we mgłach odległych wieków, '.) Krytyka literacka wyraża bardzo różnorodne sądy o Balladynie—za­ równo o jej genezie, celu, jak i o zdefiniowaniu formalnej kategoryi, do któ- rejby ją zaliczyć należało. Podług mego zdania jest rzeczą zupełnie obojętną dla oceny Balladyny, czy się ją nazwie balladą, dramatem, czy tragedyą. Tyl­ ko dla dokładności informacyi przytaczam tu główne sądy krytyki, zestawia­ jąc je z umysłu w celu wykazania ich niezgody i różnorodności. Sam Słowa­ cki zestawia tragedyę z Królem Learem Szekspira. Krasiński w liście do Ga­ szyńskiego również stwderdza, że to dzieło w głowie Słowackiego duch Szekspira porodził. Bardzo dokładnie wszystkie drobne analogie między Lea­ rem, Makbetem i Snem nocy letniej a Balladyną wyszukał i zestawił prof. St. Tarnowski. Ale Małecki (11,-283 i d.), ograniczając wpływ ten, podsuwa Słowackiemu inny: Kochanowskiego Odprawy posłów greckich. Michał Bałucki (Kobiety dramatów Słoicackiego str. 24) wola z zapałem: „Niepodobna na zimno czytać tego dramatu; nerwy drgają jak struny, uderzane co chwila i szarpane namiętnością i boleścią osób działających. Tragiczność sytuacyi jest przeraża­ jącą, pełną strasznych efektów." Prof. Tarnowskiego sąd krótki: „jest ona niby dramatem, a dramatycznego w sobie niema nic." (Dwa odczyty: Balladyna i Lilia Werieda. Poznań 1881, str. 7). Belcikowski czuje, że „całość przemawia doń życiem, barwnością, wszystkie części składają się szykownie i zrastają ze sobą w jeden organizm" (Ze studyów nad literaturą polską. Warszawa, 188(>, str. 552). Prof. Tarnowski natomiast zarzuca, jako jeden z ważnych błędów’, niejednolitość budowy, mówiąc, „że się w niej wszystko rozłazi i rozpada11 (str. 35). L. Jabłonowski upatrywał w Balladynie allegoryę dziejów narodo­ wych. (Balladyna, tragedya J. Słowackiego. Uwagi nad istotą wewnętrznej treści utworu. 1875). Profesor Neliring przypuszcza, że jest ona udramatyzowaniem związku świata duchów ze światem ludzi (Studya literackie. Poznań, 1884, str. 334) Małecki mniema, że Słowacki rozwijał filozofemat, który polegał co do celu na odmalowaniu genezy zbrodni, jej rozwielmożnieniu się i nieunik­ nionych następstwach, co do motywów zaś na splocie wszystkich tragicznych impulsów działania, mianowicie: postanowień ludzkich, przypadku, demoniz- niu, logiki zdarzeń, feralizmu czynów i palca Bożego (wyd. 111, t. 2, str. 304, 291). Krasiński widział w Balladynie „najpiękniejszy midsuinmernightsdream, najpiękniejszą epopeę aryostowską.“ Prof. Tarnowski uważa ją po prostu za dyalogowaną balladę. JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. 457 że nie kusząc się o odgadywanie dziejów w drobnych szczegółach, mniemał, że odgadł ich ducha. Nie ulega wątpliwości, że wska­ zywał na analogię z Królem Learem — nie zaś z Makbetem lub Snem nocy letniej — nie dlatego, żeby nie uświadamiał sobie po­ dobieństwa Balladyny i Lady Makbet lub Tytanii i Goplany, lecz znowu dlatego, że pomiędzy gwałtownymi i burzliwymi, na in­ stynktach natur pierwotnych osnutymi czynami Leara a Ballady­ ny — istniało niewątpliwie podobieństwo. Przenieśmy się myślą w przeszłość przedwiekową, a choćbyśmy dziejów jej nie znali, to jednak spotkamy się w niej z dwoma składnikami życia: naturą i ludźmi. Gdybyśiny chcieli do określenia rozwoju pierwszej zastoso­ wać terminologię mowy naszej, tobyśmy powiedzieli, że natura w rozwoju swym jest konserwatywną, a kilka wieków nieznaczne spowodować mogą w niej przemiany; o wiele ruchliwszym i skłon- niejszym do przemian jest człowiek. Ale i człowiek w swych najgłębszych uczuciach miłości i nienawiści, strachu i gniewu, dumy i żądzy władzy nie różnił się znów tak dalece od dzisiej­ szego, żeby poetycka, genialna intuicya nie zdołała na tle obja­ wów duszy dzisiejszej zrekonstruować postaci duszy dawnej. Spra­ wa atoli nie ograniczała się do obrazu przyrody i jednostkowej duszy. Wszak chodziło o wzajemny stosunek, o grę niezliczonych sprężyn zbiorowego życia, chodziło właśnie o nasze społeczeństwo, o naszą, plemienną duszę: jakże się w oddaleniu wieków przedsta­ wia polska przyroda, polska niewiasta, polski książę, polski szlach­ cic, polski poeta, polski lud? Czy może wypada zgodzić się po­ słusznie z arbitralnem orzeczeniem Brodzińskiego o łagodnej tkli­ wości Słowian, sparodyowanem przez Mickiewicza w „Dziadach:4* „Słowianie, my lubim sielanki?** Czy marzycielskość subtelna i wzniosła, porywy szlachetne, uczucia proste i wdzięczne, poświę­ cenie bohaterskie znajdą się obok rubaszności i gruboskórnych popędów, obok zuchwałej buty i nienasyconej żądzy? Skoro zaś potrzeba powłoki dla tego świata, wywołanego z otchłani wieków przez czarodziejską iinaginacyę poety, to ramy i powłoka znaj­ dzie się w skarbcu ludowych podań, zabobonów, pieśni... Dlatego to poeta sam w liście do matki tak zwierzał się 18 grudnia 1834 roku: „W przeciągu miesiąca upłynionego napi­ sałem nową sztukę teatralną, niby tragedyę, pod tytułem: Balla- dina. Z wszystkich rzeczy, które dotychczas moja mózgownica urodziła, ta tragedya jest najlepszą, zwłaszcza, że otworzyła mi nową drogę, nowy kraj poetyczny, nietknięty ludzką stopą, kraj 30 458 JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. obszerniejszy, niż ta biedna ziemia, bo idealny.') Tragedya cała podobna do starej ballady, ułożona tak, jakby ją gmin układał, przeciwna zupełnie prawdzie historycznej, czasem przeciwna po­ dobieństwu do prawdy. Ludzie jednak, starałem się, aby byli praw­ dziwymi i aby w sercu mieli nasze serca...“ Za tym drogowskazem, nie szukając obcych posiłków, pój­ dziemy z zamiarem wyrozumienia intencyi poety, zrzekłszy się z góry urojenia, jakoby Balladyna była allegoryą 2). II. Jak każde społeczeństwo pierwotne, podobnie i polskie po­ zostawało w żywym kontakcie i zbliżeniu do natury. Puszcza, jezioro, rzeka i strumień, zwierzęta, ptaki i rośliny stanowiły dla człowieka nietylko źródło życia, zabaw, rozmyślań i zagadek, ale też i przedmiot walki. Prawa, obowiązujące w naturze, nieko­ niecznie musiały obowiązywać zawsze człowieka, w którym wie- kuiście tkwił popęd wyłamania się z pod tych praw, utworzenia sobie własnego świata, a co więcej za pomocą zapasów na śmierć i życie owładnięcia naturą i poddania jej pod swoją komendę. Balladyna daje obraz właśnie takiego starcia się człowieka z: na­ turą. Przedstawicielką siły kierowniczej w naturze jest Goplana.3) Ona podług zeznania leniwego i złośliwego Chochlika układa sto­ sunki przedewszystkiem w swojej sferze. W puste żołędzie po­ leca wkładać jaja motyle, mrówkom pomaga budować domy i każę umiatać drogi do mrowiska; z jej rozkazu krówki majowe uzy­ skują skrzydła, ona naucza pszczoły praw ulowych i pszczółkom dyktuje rolę przysięgi na wierność matce. Stanowi też siłę ocliron- ’) Prot. Małecki w bardzo pięknym rozdziale swego dzieła, poświęco­ nym Balladynie (2, XIV) odnosi te słowa (str. 286) do pomysłu poety zbudo­ wania na tle mytów polskich w cyklu tragedyi pierwotnych dziejów; ale nie da się udowodnić, żeby taki pomysł już w 1834 r. istniał, a powtóre, wydaje mi się wątpliwym, pierwowzór Odprawy dla Balladyny, a nawet pierwowzór tragedyj greckich. *) Jabłonowski i Strzetelska w swoich rozprawach o Balladynie. ’) Małecki mówi (II, 297): „cala postać Goplany, wszystko, co tylko czyni, wszystko czego nawet doznaje: to tylko zmysłowe uwidomienie przy­ padku.” Na to się nie godzę—bo to wręcz sprzeciwia się stanowi rzeczy, jak widać z wyliczenia jej prac. •TEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. 461 eta — ile razy zetknął się z rzeczywistemi rzeczami, stawał się smutny albo gniewny, nie mogąc się z niemi pogodzić, nawet ich zrozumieć. A jeżeliby komu Filon wydał się anachronizmem na tle tego odległego wieku, niech przypomni, że to podług wyobrażenia po­ ety wiek straszliwych zbrodni i namiętności; przeto Filon — nie zetknąwszy się wcale ani z Balladyną, ani z Kostrynem — uważa się za tułacza, samotnika, co się może zdarzyć w każdym wieku. „W tym wieku — mówi poeta o wieku swoim — gdzie tyle jest oschłości i rzeczywistości zimnej w wypadkach, ludzie szukają cichych schronień.“ Żył on na świecie nienasycony, dumający, rzewny — a teraz oto mógłby powiedzieć tak, jak Słowacki o so­ bie mówi: „żyję w atmosferze imaginacyi, w kraju przenośni, na wyspie ideału, przerżnięty rzeką łez.“ O ile tedy Grabiec pozo- staje w naturalnem blizkiem zetknięciu z przyrodą, jako wieśniak i pierwotny człowiek, o tyle Filon pasterz, który bywał na dwo­ rach i widział królewny, poeta, poszukiwacz ideału, rozgoryczony i smutny, od kultury przeszedł na łono przyrody. ') O ludziach pozostały mu złe wspomnienia. O kobietach mówi, że Serca nie mają, a sercem się drożą Więcej niż koron brylantami; '). Prof. Małecki, tłómacząc Pilona, przypuszcza, że był on przeznaczony na kochanka Goplany, tylko przez przypadek zeszedł z miejsca, gdzie go mo­ gła ujrzeć Goplana, natomiast więc zobaczyła Grabca. Ale z dwóch wzglę­ dów wydaj© mi się myśl ta nietrafną. Popierwsze nigdzie Filon nie mówi tego, co mu prof. Małecki dla upozorowania swego twierdzenia wkłada w usta, że „chyba tajemnicze łono wód wyda kiedy taką istotę, jakiej szuka,“ boć prze­ cież jego słowa: ...Nieraz poglądałem Na białe płótna, łąk jasną zielenią Słońcu podane; rojąc serca szalem, Że z bieli płócien, jako z morskiej piany, Bogini wyjdzie... wcale nie są z powyższemi słowy prof. Małeckiego identyczne. Powtóre nie jest słuszne to, że „zaledwie odszedł" Filon—-wyszła z wód Goplana, gdyż Sło­ wacki zamknąwszy scenę Pilona z Pustelnikiem, a rozpoczynając scenę II, to jest Goplany i Grabca — wyraźnie zaznacza: „Inna część lasu..." zatem nie w tern miejscu spotkała Goplana Grabca, skąd zeszedł Filon. (Mał. II, 298—9). 462 JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. kiedy zaś ujrzał ciało zabitej Aliny, woła z oburzeniem: ...Ach! w niebie Szukać schronienia przed tłumem tych ludzi. i przepowiada zabójczyni męki „dwu sumień." Pod niektórymi względami podobnym, ale też pod wielu ró­ żnym jest Pustelnik. On żył w purpurze, miły swemu narodowi, lecz dzieci mu wymordował i strącił go Popiel IV; przeto uniósł czarodziejską koronę Lecha, w „której siła krainy cudem zamknięta" i osiadł w puszczach, gdzie nabył, podobnie jak Prospero Szekspira, mą­ drości nadludzkiej, dającej władzę nad siłami przyrody. Osiadła w nim jednak gorycz i gniew przeraźliwy, pozostała w nim zna­ jomość życia i świata. Siłą jego nie jest wyobraźnia, słabością nie jest rozmarzenie, skutkiem rozmarzenia nie jest smutek: siłą jego rozum, słabością niecierpliwość, skutkiem niecierpliwości złość na ludzi, posyłająca ustom przeraźliwe klątwy. Zbratał się więc, jak Pilon, z naturą, uciekłszy od świata, wykradł jej cudowne tajemnice, ale nie rozumie nawet Filona i dla tego pogardza nim Sam wciąż narzeka, lecz Pilonowi zarzuca: Co znaczą owe narzekania zrzędne? Młody szaleńcze, gdzie zimny rozsądek? A w gniewie woła: ...Głupcze, Niedoścignionych gwiazd szalony kupcze ! Uważa go za kwiat beznasienny, dla świata bezużyteczny. Jak dalece jeden nie rozumie drugiego, jak dalece sfera ma­ rzenia i sfera myśli dla każdego z nich jest równoznaczna z rze­ czywistością, dowodzi okoliczność, że się nawzajem o złudzenia pomawiają: złudzeniem dla Pustelnika jest to, czein żyje Filon, ale złudzeniem dla Filona jest to, czein żyje Pustelnik. Jak wska­ zanych powyżej rozporządzeń Grabca nie rozumie zgoła Goplana i z prostotą pyta: „O czem gadasz, drogi?," tak samo Filon na wywody Pustelnika, płynące z rozżalenia na rzeczywistość, mówi naiwnie: ...Nudzi mię ten stary, IV głowie ma jakieś bezcielesne mary, t. j. zarzuca Pustelnikowi zupełnie to samo, co mu właśnie zarzu­ cił Pustelnik. JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. 463 Rola tego ostatniego w tragedyi wyższa i ważniejsza: on w piersi swej skupił doświadczenie życia, a w samotni zgroma­ dził w głowie wiedzę natury, on jest jakoby chórem starożytnym, jest głosem sumienia ludzkiego. Nie rozumie go Filon, lecz ceni Goplana, radzi się Kirkor, boi się Balladyna. On jest nietylko głosem sumienia, lecz też i prorokiem, jasno przewidującym są­ dy Boże. Niechaj z tego trądu przepowiada Balladynie Lęgną się w mózgu gryzące robaki, W sumieniu węże; niech kąsają wiecznie, Aż umrzesz wewnątrz, a zgniłemi znaki Okryta chodzić będziesz, jako żywe Trupy... ...A coś okropnego Bóg już przeznaczył, może jutro spełni, Może odmówi chleba powszedniego, Może ci włosy kołtunami zwełni, Potem zabije niewyspowiadaną Ogniem niebieskim... Jednym z drobnych tragicznych splotów w Balladynie jest właśnie to, że Pustelnik, który Kirkorowi tyle zawdzięcza, tak go ceni wysoko, namawia go do wysłania Gralona, a że go zabija Balladyna, przeto przyczynia się do pogłębienia zbrodniczości jej, przeklinają i wróży straszliwą karę Boga; to wszystko zaś świa­ domie. Tak w tragedyi przedstawia się jedna sfera: przyroda—i ci z ludzi, którzy z nią sojusz bratni zawarli, wyrzekłszy się świata. Ma ona nadto nieodgadnione tajemnice, cudowne jakieś głosy i otchłanne szczeliny, które Bóg chyba zna i słyszy, które mędrzec odgaduje ze drżeniem. Umarły łowiec mglistymi psami mgliste pędzi tury, zalane miasta modlą się o litość, orszaki dyable igrają z drzewami... 466 JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. mężczyzna okazuje się daleko mniej odpornym na zgryzoty sumie­ nia, niż niewiasta, mógł takie rzeczy pojęcie akceptować w rasie germańskiej, pamiętając to, co o niej pisał czy Brodziński, czy Mochnacki,1) lecz mając sprawę z rasą słowiańską, męki wyobraźni i uczucia uczynił u kobiety o wiele wyraźniejszemi, niż u Lady. To jedno. A powtóre: pamiętał o tem, że akcya przeniesiona w wieki odległe, że Balladyna jest człowiekiem pierwotnym; że harda i nieuległa, tem się właśnie wyróżnia od Aliny. Cicha, po­ korna i bierna żyje Alina z naturą i jej prawami w zgodzie, nie ceniąc swego ludzkiego dostojeństwa aż do miary zakłócenia we­ wnętrznego ładu, jakim się dzieją sprawy. Natura też nachyla się ku niej z równą dobrocią i płaci jej równą przyjaźnią. Kiedy dziewczęta poszły po maliny, które miały o ich losie rozstrzygnąć, musiała Alina uprzedzić siostrę, gdyż natura ją wspomaga. Pierw­ sze słowa Aliny: „Ach, pełno malin"—świadczą o tem. Tymcza­ sem zaledwie przeszła Alina, na to samo miejsce wchodzi Balla­ dyna i jej pierwsze słowa brzmią: „Jak mało malin." Podobnie, ilekroć wraca do chaty Alina, w belkach nastaje szum i świegot: jaskółki jedna za drugą pyrr... pyr... lecą ku niej, a ile razy wraca Balladyna, jaskółki kryją się sine pod słomą i cicho siedzą. W niej tkwi istota nieuskromiona, wydająca walkę naturze przez gwałt, prawom jej zadany. Stąd to wypływa, że Goplana miesza się w sprawy Balladyny i zapowiada, że ją „gryźć będzie, gryźć będzie..." Stąd to wynika, że wyrok Goplany decyduje o losie Balladyny—aż do pewnego momentu. Goplana „zabić nie może, lecz może ukarać." Otóż, skoro Balladyna pogwałciła zbrodnią naturę —natura mścić się będzie. Jak? Zostawię ciebie przeznaczeniem spójną Z ręką rycerza i ze zbrodni ręką: A ręka zbrodni dalej zaprowadzi. Usychaj wiecznie tajemnicy męką! Każda malina może ciebie zdradzi, Ta wierzba ciebie widziała, Korą wyśpiewa... Lękaj się drzewa! Lękaj się kwiatu! Każda lilia albo róża biała, I na ślubie i po ślubie, Będzie plamami szkarłatu Na wszystkich liściach czerwona. ') Brodziński w rozprawie O klasyczności i romantyczności, Mochnacki w studyum O duchu i źródłach poezyi w Polsce w „Dzień. Warszaw." z 1825 r. JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. 467 Taką jest geneza strachu tein większego, że krwawa plama na czole, widomy znak zbrodni, oskarża. *) Zaraz też groźne zwia­ stuny nieustannej męki mącą ciszę pańskiego przepychu. Rankiem głos sumienia nudzi, nad wieczorami dręczy i przeraża, a nocą ze snu okropnego budzi, ale westchnień wydać nie można, bo mury je powtarzają. Jej się zdaje, że wszyscy naokół śledzą, że każdy ją posądza, że wszystko na jej zgubę urzekło się, a „ludzie tak mówią, jakoby tajnemi szlaki dążyli ciągle w głąb jej serca.“ Szuka też wciąż kogoś w tłumie „przerażonem okiem," staje się z musu i lęku—nie z upodobania—kochanką Kostryna, zdradza się przed Pustelnikiem, a skutkiem tego, że On wie, rozjątrza mękę swoją i powiększa ją. Teraz do podejrzliwości, strachu, przera­ żenia, dręczących nocy, okropnych wieczorów przybywa nowy szatan: On wie. Balladyny niedola nie pozbaivia jej, niestety, wła­ dzy autoanalizy. Czuje, że więcej cierpi z każdą chwilą. Czuje, że bezdno, w jakie się pogrąża, z każdym momentem wchłania ją głębiej, że wciąż i wciąż wszystko w niej „z okropniejszą odradza się twarzą." „Zazdroszczę tej, co dzisiaj rano mną była!“—-woła w rozpaczy. I zabicie Gralona i okrucieństwo względem matki świadczą już o znacznym postępie wewnętrznej zgnilizny. Bez­ senne noce sprawiają, że w dzień biały, w pośród panów, na ucztę zebranych, usypia z oczami otwartemi. Pierwszy z panów. Obudźcie tę kobietą bladą, Ona zasnęła i śpi z otwartemi Oczyma. Kostryn (do Balladyny). Pani !... Pierwszy z panów. Rozkaz, niech ją kładą W gorące łoże, skościala jak drewno... (Grom bije głośny.. Balladyan budzi się.) Balladyna. Co ze mną było?... Jak ja okropnemi Sny przerażona. *) W powieści Al. Dumasa, ojca, p. t. San Felice, występuje widmo bia­ łej kobiety z takim samym znakiem krwawym na czole. 468 JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. Zatem z nocy sny okropne na dzień się rozszerzyły, wnet zaś potem Balladyna ma wizyę Aliny, której oczy błyszczą a na głowie w dzbanie pełno żmij.1) Jest to niewątpliwie daleko po­ sunięty proces psychicznego rozstroju u Balladyny, blizkiej tego momentu, kiedy „umrze wewnątrz.“ Ale mimo tego przeznaczenie nowymi trupami ściele jej krwawą drogę: i nie wiedzieć, czy główną pobudkę stanowi tu żądza władzy, czy też mus utajenia pierwszej zbrodni. Ostatnia pobudka znagla ją do zgładzenia Pu­ stelnika i do zamiaru zabicia własnego dziecka, gdyby się okazała możliwość, żeby wiedziało o zabiciu Aliny. Los pcha ją do kresu. Wie dobrze, co ma czynić. Ludomo- rem namaściła ostrze noża. Jeżeli przegra w końcowej walce o tron z Kirkorem—przebije się; jeżeli wygra?... Wygrała i—no­ żem zatrutym przekroiła chleb dla Kostryna. Końcowe sceny jej działania od chwili walki z Kirkorem o tron po Popielu IV do­ wodzą pewności działania, liartu woli, zdecydowanego okrucień­ stwa, męzkiej rezolucyi, a równocześnie niewieściej chytrości i perfidyi. Kiedy poleca, aby kat pościnał głowy naczelników, „rycerzy burmistrzów,“ kiedy na prośby posłów ułaskawia od powieszenia, a skazuje na wybicie zębów i szczęk wyłamanie, kiedy Kostryna w obłudnych słowach uspokaja i zachęca do spożycia clileba z ja­ dem, kiedy stanowczo, wbrew zdaniu Posła, iżby rządziła „z ludu wolą,“ zapowiada rządy „bez woli ludu,“ jest w niej wówczas jakaś twardość i bart stali. Ustała męka, znikł rozstrój nerwów i hallucynacye, strach ustąpił miejsca dzikiej stanowczości. Dla­ czego? Czy był w’ tern rozmysł artysty? Zdaje mi się, że nie inaczej. Zabiwszy siostrę, pogwałciła Balladyna prawo natury. Goplana, jako królowa natury, wymie­ rza karę i ściga Balladynę męką strachu, przerażenia, wizyj, aż do zabicia Grabca, jako króla dzwonkowego. Teraz znikł Grabiec, prysnął czar Goplany, więc ulatuje na północ. Poplątała ludzkie czyny tak, że Bogu mścicielowi trzeba grom upuścić na ludzkie dzieła, a ona sama, zabrawszy anioła kar, biedna wygnana—czepia się wianka żórawi i leci.2) Kto ją wygnał? Ani wzmianki o tein ') „Pełen czegoś, co się rusza.“ Ale już w akcie U, 1, 175, mówi Balla­ dyna: „Wyłażą z twego dzbanka maliny, jak węże, aby mię kąsać żądłami.“ Są to zatem żmije i teraz. 2) Anioł kar za mną popłynie, Krzycząc mi w duszy: pamiętasz O róż i malin krainie! (V, sc. 1, 35). JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. 471 15) woda z pod topoli, gdzie piją wróble, leczy rany—i wie­ le innych motywów. Mogę bez przesady powiedzieć, że w żadnem innem dziele tego poety niema takiego bogactwa motywów ludowych, jakkol­ wiek twórczość Słowackiego nie jest dotąd z tego względu oce­ nioną. Wszelako z tego przeniesienia akcyi w dzieje pierwotne, z tego rozpostarcia jej na kanwie ludowych przesądów i podań wynikło, że etyka zatraciła kształty zasad, kierujących czynami i urabiających dusze. W świecie pierwotnym odzyskuje walor gra pozornie ślepych sił. My wiemy, że ponad wszystkiem czu­ wa, wszystkiem włada Bóg. Lecz zaledwie wiedza i wiara ta zniknie, jeżeli przytem pomyślimy o ludzie pierwotnym, powodu­ jącym się instynktami, wówczas grą życia opanują czynniki o wa­ lorach wątpliwych, jako to: przypadek, los, fatalizm, konieczność, przeznaczenie—i siły te w swem działaniu nizkie, w przyczynach i skutkach nieuświadamiane, sprawią efekt ślepych, aczkolwiek nieraz złych i niszczących wybuchów. Słowacki też z głęboką rozwagą i objektywną przenikliwością zużytkował wszystkie wy­ mienione sprężyny w swej tragedyi.') Zatem postanowienia ludz­ kie, przypadek, demonizm, logika zdarzeń czy też fatalizm czynów, nakoniec palec Boży—wszystkie te wpływy znalazły zastosowanie i ustopniowane zostały w tragedyi. Ale to, oczywiście, najgłów- niej w świecie ludzkim, gdyż świat natury i ludzi, do natury zbli­ żonych, nie cierpi na takie choroby, jak chciwość pieniędzy, żą­ dza sławy, pragnienie władzy, ambicya i duma: są to wszystko specyalnie ludzkie niemoce. Nietylko wszakże pobudki działań są w Balladynie tak różnostronnie ujęte. Rozległa skala uczuć niemal wyczerpuje wszystkie spotykane jej objawy: na czoło wy­ suwa się miłość matki, bohaterska i bezgraniczna, bezinteresowna i pełna poświęcenia; obok miłość siostrzana Aliny, dalej miłość dla człowieka wybranego, ale nie zasługującego na uczucie: Go­ plany dla Grabca; dalej miłość rycerska, szlachetna Kirkora dla Balladyny; i udawanie miłości przez tę ostatnią dla ubocznych celów; i owo poszukiwanie głębokiej, idealnej miłości Filona; a następnie miłość zbrodnicza pary, spojonej węzłami zbrodni; ponad tein zaś egoizm wygórowany, brutalny, depcący najświętsze węzły. Jeżeli teraz obejrzymy się wstecz na wszystkie wywody, ') Pierwszy stwierdził to Małecki (II, 291), za nim Nehring i Chmie­ lowski. 472 JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. to się przekonamy łacno, jak w swym pomyśle skoinplikowanem, jak w swem technicznem urobieniu misternem i jednolitem jest to dzieło. „Zamiarem poety było przeprowadzić genezę zbrodni. Jej zaród, jej pierwszy objaw, jej rozwielmożnienie się w całej woli człowieka, jej następstwa, jej wygórowanie nad całem położeniem stosunków—oto w krótkich słowach streszczenie całej osnowy tra- gedyi.“ Tak mówi prof. Małecki (II, 304) i jest w tem cząstka prawdy — lecz czy jest w tem wistocie cała osnowa tragedyi? Gdzież tu rola Pustelnika, Pilona, gdzie natura i sumienie, gdzie potrzeba stosunku Goplany z Grabcem, gdzie potrzeba przeniesie­ nia akcyi w świat pierwotny, gdzie konieczność posiłkowania się światem ludowym? Nie chodziło poecie wyłącznie ani o genezę zbrodni, ani o żą­ dzę sławy, ani o miłość, ani o sprężyny, kierujące czynami, ani o Polskę popielową, ani o ludowość, ani o żaden z tych szczegó­ łów odrębnie, lecz o wszystkie razem. A w tych wszystkich ra­ zem, jeśli już o ideę chodziło koniecznie, to pewnie, że o tę Ko­ chanowskiego: Wszystko się dziwnie plecie Na tym tu biednym świecie-! A ktoby cbciał rozumem wszystkiego dochodzić, I zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić. Czytał słowa te na czele Malczewskiego Maryi, czytał i w sa­ mym Kochanowskim, tak wtedy pilnie i z upodobaniem wertowa­ nym, wyraził je zaś w liście w słowach: „Balladyna urąga z po­ rządku i ładu, jakim się wszystko dzieje na świecie, z nieprzewi­ dzianych owoców, które wydają drzewa ręką ludzi szczepione.“ Do tego wszakże trzeba dodać, że o jedną główną, wybitną, dominującą ideę Słowackiemu nie chodziło. Świat i życie w swej rozmaitości, w swojem rozbiciu wszystkiego i skupieniu wszyst­ kiego, w swej pozornej nielogiczności i głębokiej logice, ze swem pięknem natury, jej spokojem, radością, karnością i przewagą, a dążeniem człowieka do brukania, niszczenia, szpecenia, psucia dzieł jej, ze swą różnolitością zasad, wiar, przekonań, chęci, żądz i czynów — są to przedmioty dla artysty niewyczerpane, bo jak świat stare i jak życie wieczne. Poeta ułatwił sobie zadanie, przenosząc akcyę na tło dawne, kiedy owo skomplikowanie i głębia nie były jeszcze—zdawało mu się — bezdenne. JEDNA Z DRAMATYCZNYCH KRONIK SŁOWACKIEGO. 473 Można przeto we wszystkich o Balladynie mniemaniach wi­ dzieć cząstkę prawdy. Balladyna jest filozofematem? Najpewniej. Balladyna jest tragedyą? Niewątpliwie. Balladyna jest epopeją? Możliwe. Balladyna jest niby tragedyą? Sam poeta czuł to i tak nazwał. Balladyna jest udramatyzowaną balladą? Można się i na to zgodzić. W Balladynie wszystko się skupia i wszystko rozprawia? Bardzo słusznie, jak w życiu. Jednem słowem poeta stworzył Balladynę, upostaciowując w niej siły przyrody i życie ludzkie—tok życia niezgłębiony, ta­ jemniczy, mistyczny —■ harmonię natury, która wszystko nalewa jednym kolorem: stworzył ciemny poemat, w którym brzmi imię Boga. Antoni Mazanowski. 31 476 SZKICE WIELKOPOLSKIE. stóp, od plączącego .jesionu, tworzącego altanę na prawo, do kępy iałodrzewia i amerykańskich sosen na lewo. U wylotu alei przy dworze, skręt przez most do podwórza, tam kuchnie, oficyny, stajnie, okólnik dla stadniny, wozownie i szopy; dalej większy jeszcze czworobok wspaniałych, gospodar­ czych budowli, zasobnych w zboże, inwentarz żywy i martwy; potem ośmioraki służbowe, piękniejsze i nowsze niż .dwór; chmie- larnia, kuźnia, maszyny. A w parku z drugiego końca i wylotu tej samej alei, rze­ czywiste dochodowe sady i szkółki, szparagarnie i oranżerye, wa­ rzywa, szpalery agrestu, porzeczek, fasoli; ściany pokryte figami, winogronem, rozpiętemi ramionami brzoskwiń i moreli; ogródki dla dzieci, pasieka, pola pełne maków i gwoździków. Po tamtej stronie dworu—od zajazdu, na dnie przeciwległej połowy parku, staw; głębokie fosy do niego prowadzące, balda­ chimem łopianu zamaskowane; i śliczne mostki zmurszałe, pod stopą ludzką drgające, i studnia, której koło i wiadro skrzypiące, daszek i frendzle arystolochii, każą o przeszłości marzyć; zdumie­ wające lipy i jakiś półwysep dziewiczy, droga pod sklepieniem konarów i soczystej zieleni, do grobów, do kościoła, do szosy, do świata wiodąca, przez wielką ogrodową bramę, między dwoma słupami, dwoma murami—rozwartą. U jej boku furtka, a naprze­ ciw świątynia modrzewiowa, w morzu rozłożystych kasztanów to­ nąca, na placu strzeżonym zarówno obwodowym murem, a w nim także brama, furtka i słupy. Nazewnątrz, między kościelnem a dworskiem ogrodzeniem, na rozdrożu, drugi plac kasztanami porosły—cieniste schronisko pojazdów, bryczek i wozów przez czas nabożeństwa. W kościele cenne zabytki, jakiś ołtarz Wit Stwoszowi przy­ pisywany, fundatorskie ławki i loże niezamykane, pobożnem usza­ nowaniem wiernej gromady strzeżone, nietknięte i puste do chwili, kiedy dziedzice z gośćmi przez zakrystyę nie przejdą, by je na­ pełnić. Przy głównych wrotach Męka Pańska, krzyż boleści; na nim drewniany, malowany Syn Boży, a nogi jego wytarte od pocałunków tłumu. W pobliżu kamienna chrzcielnica. Nad nią organy. Tu czystość i ład, i woń kadzidła, rzędy porządnych dzieci, chłopcy na lewo, dziewczęta na prawo. Tłum skupiony, cichy, w odświętny, tradycyjny strój ubrany, konfesyonał oblężony, dusz­ pasterz świętobliwy, asceta dla siebie, miłosierny dla drugich. Za młodu odsiedział więzienie w czasie kulturkampfu, a jednak powró­ cił do umiłowanej trzody. Rząd nawet potrafił poznać niezmąco­ SZKICE WIELKOPOLSKIE. 477 ną słodycz tej Chrystusowej duszy, przeczuł, że tam gdzie on jest, tam gwałtu nie będzie, choć nie ustąpi nigdy wówczas, gdy powinność wyraźna, ani odstąpi nigdy, póki pozostanie jedna do ukojenia dusza. Zdrowia, sił, bezsennych nocy nie żałuje, choć bez najmniejszej zapalczywości w działaniu, ale przeciwnie, dla nawiedzania chorych, dla pocieszania smutnych, dla pouczania ciemnych, dla zachęty w modlitwie, w łącznej modlitwie różańco­ wej, dla popierania matek chrześcijańskich, dla nawracania przy­ bywających zdała grzeszników, przyciągniętych sławą jego imie­ nia; owieczki jego bowiem są białe, białemi je odziedziczył po prałacie nieboszczyku, po synu Babuni, po Niej! To też nabo­ żeństwa bywają długie i uciążliwe, kazania łagodne i pouczające, procesye, błogosławieństwa Przenajświętszym Sakramentem solen­ nie wystawianym częste, śpiewy i modły gorące, a lud bez zarzutu. Tu śmiało zgubić możesz sakiewkę złota wśród tłumu; od­ dadzą ci ją w zakrystyi nietkniętą. Śmiało uczciwy chłopak swa­ tów słać może do ogniska domowego którejkolwiek z tych ład­ nych, rumianych dziewcząt o czystych, wykrochmalonych (jak lal­ ki ,,Bamberżanki“), fałdzistych sukienkach, aksamitnych gorsetach, śnieżnych koszulkach z krezkami i czepeczkach na uszy zacho­ dzących, a wiązanych pod brodę. Taka odzież przemawia za tą, która ją nosi, hulaków odstręcza, wiernych i godziwych małżon­ ków przywabia. Lud ten zżył się z dworem i z kapłanem swoim. Lud ten zabezpieczył poniekąd młódź dworską i oficyalistów od rozwiązłości, tak często kalającej przedstawicieli świętych trady- cyj w okolicach innych. Lud ten zasłużył na poszanowanie i otrzy­ mał je w pełni od przełożonych, a nigdy nie odmówił go ani ską­ pił, przyrodzonym kierownikom swoim, na wspólnej glebie urodzo­ nym i wychowanym. On wie, co on wart, zna przeznaczenie swe i stanowisko życiowe. Ma chleb, dach i niejedną krasę dla ozdo­ by onego; nie zazdrości swym wodzom wyższości doświadczenia, wiedzy i ogłady. Szczyci się nimi, gdy przynoszą chlubę rodzin­ nemu siołu, poważnie i chętnie oddaje im hołd, przynależny wszyst­ kiemu, czego skarbnikami są oni na ziemi ojczystej z woli Bożej, a to wtedy nawet, kiedy nie bez ułomności dźwigają ciężar po­ słannictwa swego. Niech mówią, co clicą wichrzyciele, żadna iitera prawa, ża­ dna przejęta konwencya nie sięga do dna duszy żadnego człowie­ ka. Ani dziedzic występny, jeżeli ma przytem rozum zdrowy^ nie mniema się w sumieniu własnein wyższym ani lepszym od sto­ jącego przed nim z odkrytą głową, mądrego, cnotliwego włościa­ nina,—ani włościanin, oddający cześć idei uosobnionej w niegod­ 478 SZKICE WIELKOPOLSKIE. nym spadkobiercy zasłużonych rodów, nie mniema się gorszym od niego. Oko w oko każdy wie w gruncie czem sam jest i czem ten, któremu oddaje lub od którego przyjmuje zewnętrzne wyra­ zy poważania. Głupi tylko o tem nie wie, że wobec życia i śmier­ ci, cnoty i występku, oni są braćmi. Na arenie świata te świadomości wewnętrzne bywają zagłu­ szane. Na wsi inaczej. Tu istotna Prawda panią, na tle odwiecz­ nych, nienaruszonych zasad. Patryarchalne obyczaje pociągają za. sobą pewne niedogodności dla hardych adeptów indywidualizmu, ale zwolennikami ich są wszyscy ci, co nic nie mają do zatajenia. Tu każdy wie, jak kto siedzi, każdego zna po imieniu i po uczyn­ kach, wtrąca się z góry, czy z dołu, z prośbą, czy z napomnie­ niem, do bytu i czynów bliźniego, ale tu, nie jak na świecie obo­ jętnym i niesprawiedliwym, sądzącym bez apelacyi, bez wysłucha­ nia obrony, wykreślając z życia swego na zawsze ofiarę, jaką sobie upatrzył w interesie własnej, biernej bezkarności. Tu, obok pozornie niedyskretnej nagany, bywa i pomoc, i ratunek, i w na­ stępstwie—w razie poprawy—przebaczenie. Całe Księstwo na tem stoi, a światowcy pojąć tego nie są w stanie. Świat kusi, gubi, a potem potępia. Chrześcijański zespół pilnuje, dźwiga, a cho­ ciaż skarci—rehabilituje. „Frappe mais ecoute! Frappe mais gue- ris! Frappe mais pardonne!" ł) Ach, gdyby te stare mury, te stare dęby, te stare groby prze­ mówić mogły! Ileżby losów kolei, ile zdarzeń i charakterów, ileż bezprawia po jednej stronie—złudzenia po drugiej—wyjawić mo­ gły! He widziały, ile rozniósł wicher lotnego pyłu zamiarów i uczuć, obmyślonej zdrady i zawiedzionych wysiłków po przez jedwabie tych szeleszczących liści, po przez wyłomy tych ochron­ nych twierdz! Dnie chwały i dnie rozbicia, jeżeli nie upadku. Rozbitki ofiarnych, oszukanych w nadziejach legionów, rezygna- cya pod godłem pokuty, na płonne gwarancye roku 1815. Kon­ kretny dobytek lat pokusy, kiedy się naród nasz okazał dojrzal­ szym pod zaborem pruskim, niż się spodziewać można było. Mar­ cinkowski, oświata, porządek, silne, zamożne, myślące mieszczań­ stwo, intelektualnie i moralnie wzbogacone, nawskroś polskie, ') Bij, ale wysłuchaj, bij, ale uzdrów, bij, ale przebacz! SZKICE WIELKOPOLSKIE. 481 2. W modrzewiowym dworze władygrodskim (skąd na rękach do kościoła wyniósł kolejno lud i krewni to mężów miecza, infu­ ły i pióra, to świętą—orląt pra-pra Babunię) mieszkają teraz dzie­ dzice, prawnuki, pan, pani i dziatwa Szląscy. Pracują ochoczo, pracują dzielnie, pracują w pocie czoła, pracują nawet wesoło jeszcze, nie przewidując przyszłych nikczeinności; pracują dla sy­ nów, pracują dla kraju. Starają się opromienić młodość swoim orlątkom. Życie przynosi cierpień tyle! Niech się cieszą, niech się cieszą, śmieją, póki czas! Rok 1902-gi. Służba składa się z sędziwej niewiasty, panny Anny, wychowawczyni trzech z rzędu pokoleń niemowląt. Szlachcianka piękną była, obywatel sąsiad o rękę ongi ją prosił. Lecz ona, ■wierna pamięci w 64-ym roku zabitego powstańca narzeczonego, wierna rodowi, któremu jej ro­ dzice na wyższych służyli posadach, zadawTalnia się twardo za­ pracowanym chlebem przybranego, staro panieńskiego macierzyń­ stwa ducha. Nad trzeciem już pracuje orląt gniazdem. Obok niej Kasia, jedna z tych skromnych dziewcząt o białym, jak lilij- ka, czepeczku, godłem ciała i duszy tych dziewcząt. Pracuje za wszystkich i dla wszystkich, utrzymuje dom w porządku. Miłują ją państwo, jako swoją, a ona ich, miłują dzieci, szanują goście. Dalej gospodyni, kucharka, stary stangret Marcin, ubóstwiany pa- niczka kompan w wyprawach do lasu, na łowach, w których, strza­ łami flowera rażone, padają gołębie, przepiórki, króliki, — Foryś, chłopak kredensowy, i jeszcze jedno dziewczę, Sewerynka, ogrod­ nik, wreszcie Maciej, Maciej naprzemian leśnik i służący. Kreśląc te słowa, widzę białą, młodą jeszcze Macieja twarz o błękitnych, dziecięcych niemal oczach. Postać nawskroś dobre­ go człowieka, tej żywej perły, najrzadszego na świecie klejnotu. Maciej kochał swych chlebodawców i przez nich w pełni cenio­ nym był i kochanym. Ten właśnie był typem człowieka, o któ­ rym żaden zarozumialec pod słońcem powiedziećby nie mógł su­ miennie, iż się uważa za wyższego od niego, jakaby nie bądź krew błękitna płynęła w żyłach jego. Maciej był czystym, jak łza, i dobrym, jak wybraniec, jak uczeń Chrystusa Pana. Już od lat dziecięcych życiowe dzieje Macieja nacechowane były dziwną jakąś fatalnością, towarzyszącą mu do końca. Matka jego, wdowa, choć miała kawał gruntu po zmarłym mężu gospodarzu, nie mogąc dać sobie rady z dziećmi i z ziemią, wydzierżawiła pole i chałupę, aby przyjąć służbę u wielkiej, a po­ 482 SZKICE WIELKOPOLSKIE. ważnej działaczki, matki ludu, pani z panów, generałowej, księż­ ny Chocimskiej. Tu znalazła opiekę niezrównaną dla siebie i dla synów. Maciej miał już lat 12, gdy najmłodszy braciszek jego był niemowlęciem, a ojciec ich odumarł. Malec usługiwał młodemu księciu, towarzyszył mu konno i pieszo, na polu i w lesie, służba ta była najweselszą rozrywką, a dzieciak przywiązał się całą duszą do swego pani«za. Nie minęły jednak trzy lata, gdy pierwszym alarmowym dzwonem na wielkopolski gwałt padła wieść, że czcigodną damę, jako wysoce niebezpieczną dla akcyi germanizacyjnej i antykle- rykalnej, spiżowy kanclerz żandarmami usunąć kazał zagranicę. Syn za matką podążył, a Maciej piętnastoletni stanął wobec włas­ nego sumienia na kuszącein rozdrożu: pójść w świat za uiniłowa- nem książątkiem, czy na szarej glebie ostać się przy rodzicielce swojej. Pozostał. Lecz ciężkim był los prześladowanych przez rząd rozbitków służby Chocimskich. Biedna wdowa, brata miała we Wrześni, i tam z młodszą dziatwą się przeniosła. Macieja przyjął za gajowego pan Szląski z Władygrodu. A gdy ponownie wypadki wrzesińskie ostro dotknęły rodzeń­ stwo i matkę, gdy ta poranionych i umęczonych Beniaminków wy­ wiozła do schroniska wielkiej wygnanki w Galicyi, Maciej sam jeden został na straży do pilnowania choć zdaleka wydzierżawio­ nej gleby dla matki, dla braciszków, służby zaś u Szląskich już nieopuścił, ku nim zwrócił wrodzony dar serdeczny swego przy­ wiązania i ofiarności, o nic dla siebie nie upominał się, wuja z cza­ sem osadził na tych kilku morgach, z których dochody szły na wsparcie w naukach dla szczęśliwszych pod austryackiem berłem chłopaków—księżnej bowiem fundusze ledwie starczyły na ogrom podjętych dzieł i zobowiązań — a Maciej pracował, poświęcał się niezmiennie, zawsze dla wszystkich, nigdy nic swego nie miał, prócz wyjątkowej wyższości ducha i wytrwałego, wrodzonego, ce­ lowego, jak przeznaczenie, zaparcia się siebie. Tak, od kolebki do mogiły, straszna dola ojczyzny stała się jego dolą, a ucisk i okru­ cieństwo pruskiego rządu bez pardonu od początku do kresu ży­ cia łamały go, i goryczą zaprawiały każdy dzień, każde uczucie jego istnienia. W trójnasób sierotą został: po ojcu zmarłym, po dostojnym przyjacielu i panu, po matczynem ognisku i niwie. SZKICE WIELKOPOLSKIE. 483 A jeżeli w tein doszczętnem ogołoceniu i pokorze było nieco własnego jego bohaterstwa i zezwolenia, toć nie dziwota. Za młodu obrzydł mu świat, zwiędły nadzieje. Pierwszy krok na drodze wyrzeczenia się osobistych względów pociąga za sobą na­ stępne i kształtuje charakter na modłę tylu pierwszych wrażeń życiowych podstaw. Maciej nawykł do boru, obcował tam sam na sam z przyro­ dą. Za kawalerskich czasów wiódł wprost koczowmicze życie. Bronił zapamiętale swój bór, bór pana swego, od kłusowników zajadle, wiernie, jak pies. Ale zajadłość jego polegała na usta- wicznem czuwaniu ponad miarę sił i roztropności. Ułożył sobie szałas liściem i trzciną kryty, zakopywał się w ślizkie, pachnące, kolące igliwie. W mgłach przedświtu, w słonecznym żarze, w ule­ wny deszcz, w przenikającą szarugę słoty, w roziskrzony, brylan­ tami sypiący mróz, w blasku tęczowych koronek okiści, na brzo­ zach, wiązach i sosnach rozwieszonych, w czarną lub srebrną księ­ życową noc, naczczo, z kawałkiem suchego chleba i twardego, czerwonego sera w zanadrzu — chudy, blady, nieustannie czyhał Maciej na szkodników. Lecz nigdy, przenigdy, broni nie użył, do szwabskiego sądu przestępcy nie włóczył i, co dziwna, zbyt dobrze znany, za słodycz charakteru lubiony, jakoś trafiał do prze­ konania delikwentów, tak, iż ruszając ramionami, wdzięczni za łaskawe obejście się z nimi, dobrowolnie oddawali plon, nie mścili się na uporczywym stróżu cudzego dobra, wreszcie wynosili się gdzieindziej. Maciej pilnował oprócz tego sadzenia, prawidłowej hodowli i leczenia drzew, porębów, sągów, obróbki, zwózki, kupna i sprze­ daży materyału, karczunków, trzebieży, wszystkiego, nie spuszcza­ jąc się na dozór gajowych. Polował, kierował pierwszymi kroka­ mi paniczka na polu myśliwstwa, organizował wielkie, doroczne łowy, znał po rogach, po chodach, po drobnych szczegółach każdą grubszą sztukę zwierzyny w lesie, każde stadko kuropatw w polu, każde mrowisko dla bażantów zdatne, ba, nawet siedliska konwa- lij i storczyków dzikich, jagód i grzybów dla panienki, obcemi mu nie były, wiedział, jak chwytać roje pszczół do pasieki. Las był mu znajomym od dzieciństwa. Kochał go. A pan ślicznym, odwiecznym, księstwowskim zwyczajem, zżywszy się z ziemią swoją i z ludźmi, tak samo, jak Maciej z bo­ rem, znał i miłował każdego człowieka, każde dziecię w swoich włościach znał po imieniu i usposobieniu, po zdolnościach i zdro­ wiu, po urodzie i potrzebach, przyjmował, a nawet żądał przyna­ leżną mu dyscyplinę uszanowania, jak generał od sołdata, jak oj­ 486 SZKICE WIELKOPOLSKIE. stępując się żoną w godzinach służby u dworu. Lecz człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. To, co miało być ratunkiem dla dobrego leśnika, stało się jego zgubą. W Poznańskiem niema europejskiego ekskluzywizmu ani wschodniej wyniosłości względem służących. Robotnikom z pod­ wórza wolno skracać sobie drogę do domu, przechodząc przez park właściciela. Mieszkańcom oficyn i pawilonów dozwolonem jest chodzić po parku, zbierać susz i t. d. Sprawdzono więc natych­ miast, że kobieta—latawiec, leniuch i gaduła, o strawie męża ma­ ło myśli, wałęsa się po wsi i plądruje w sadzie, a dzieci ani na pańskie nie posyła, ani do gospodarstwa domowego nie używa, słowem wyłącznie w Macieja orze, za to o chłodzie i głodzie.') Pan znów użył delikatnego fortelu i, nie odbierając ordynaryi, kazał mu jednak jeść we dworze niby to dla nieprzerywania usługi. Kuchnia dworska jednak, wprawdzie wykwintna, ale pieprz­ na i zbyt pożywna, nie wyszła Maciejowi na korzyść. Nagłe przejście od ruchu i powietrza leśnego do służby doińowej, a z su­ chego chleba i sera do mięsiw i korzennych potraw, wprost tru­ jąco oddziałało na nadwątlone zdrowie. Oprócz tego nieustanne gderanie żony, żądającej, aby do domu przynosił prowianty i przy­ smaki, na co on się stanowczo nie godził, oddziałało fatalnie na wątrobę i serce chorego człowieka. To, co jadł, szkodziło mu, a gdy dla świętego spokoju począł odejmować sobie od ust, od­ dając żonie i dzieciom najzdrowszą część przeznaczonego mu pań­ skiego wiktu, sam żywił się wędliną i ostremi przystawkami, tak, iż równocześnie truł się tein, co spożywał i opadał z sił. Wy­ bielał, zeszczuplał bardziej niż kiedy, ale służył ochoczo, z tern szczególnem, wzajemnem ciepłem serca, jakie panuje między chle­ bodawcą a pracownikiem tam, gdzie nie zimna, angielska forma- listyka porządkuje stosunki właściciela z podwładnym, nie na­ wet rzekoma protekcyonalna filantropia, polegająca na zaintereso­ waniu się losami biedaka bez dozwolenia mu przystępu do włas­ nych trosk, ale gdzie człowiek, w codziennem życiu obcujący z człowiekiem, dzieli się z nim smutkiem i radością, zasięga nie­ raz nawet rady u zdrowego, prostego, życzliwego rozumu, stwo- ') Do porządku’,rzeczy wyż-opisanego w stosunku służby folwarcznej do dworu'przyczynia się sumienność i przyzwoitość tamecznego ludu. O ła­ maniu drzewek, paleniu płotów, zrywaniu owoców, puszczaniu w szkodę świń i drobiu,! zanieczyszczaniu ogrodów i t. p. niema tam mowy. Dlatego zaraz uwagę na siebie zwróciła Madejowa niezwyklem postępowaniem. SZKICE WIELKOPOLSKIE. 487 rżenia bardziej zbliżonego, niż on sam, do źródłowych zasad przy­ rody, a czasem i do duchowych tajemnic pierwiastków nasze­ go bytu. Taka poufałość nie uwłacza bynajmniej godności przełożone­ go, rozumnie wdrożona do kultury służba, jej nie nadużyje, gdyż cechą prawdziwego postępu i cywilizacyi u prostaka, to rozróżnie­ nie półcieni, szacunek dla wiedzy, dla wyrobionego umysłu, dla wrodzonej delikatności klas, dziedzicznie doświadczonych w po- godnem i subtelnem przodowaniu, podczas gdy gbur, któremu stale kazano „słuchać a nie myśleć," płaszczący się niewolnik do­ by wczorajszej, raz podburzony przez niesumiennych agitatorów, jeżeli się nauczył sylabizować i niecnie bazgrać, jak 7-mio letni sztubak, napewno zuchwale mniema się równym Sienkiewiczom i dyplomatom najwyższych sfer, mówiąc dumnie: „Przecie i ja umiem czytać, pisać i rachować, jak pon!“ Tym razem jednak niezmiernie smutno obróciły się dodatnie warunki służby dobrego wasana u dobrego pana. Maciej taił, jak mógł, przed przenikliwym wzrokiem dziedzica winy ordynarnej i samolubnej żony, krył się, gdy straszne kurcze targały mu wnętrzności, gdy po godzinach męki i trudu, spędzonych u siebie, wracał z zimnym potem na czole, czysty, umyty, z białym, sztyw­ nym gorsem u koszuli, w czarnym fraku—podawał do stołu szy­ bko i akuratnie, szamotał się wesoło z paniczkiem i wieczorami siadywał przy łóżku dziedzica, którego zdrowie wśród nieustan­ nych wzruszeń, walk i trudności również szwankować zaczynało, podawał mu lekarstwa, czytał gazetę, rozmawiał poczciwie, a zry­ wał się dopiero na równe nogi, gdy wchodziły panie do cierpią­ cego męża i ojca. Był ulubieńcem pań, dla słodyczy i uszanowa­ nia, jakie niezmiennie im okazywał. Daremnie pytano go troskli­ wie: „Czemu Maciej tak źle wygląda? Może się przepracowuje? Nikt z nas przecie tego nie żąda! Może kuchnia nie służy? Mo­ że być rosół i potrawka dla was, zamiast czerniny i kaczki?" Maciej się tylko śmiał, całował ręce dziedziczki, stale odpowiada­ jąc: „I tak za wiele przysmaków dla mnie. Jam tego nie zwykł. Za mało mam ruchu i roboty na to, co jem! Pracuję w domu, nie na słonku, jak dawniej, dlatego mi skóra na twarzy zbielała. Ale to nic!" W końcu jednak podstępem wezwano lekarza, wbrew pro- testacyom Macieja. Po auskultacyi lekarz był zinięszany i milczał. Zapytany, odrzekł frasobliwie: „To jakiś niedobry katar żołądko­ wy. Hm! Ale on taki jeszcze młody... to niepodobna!" 488 SZKICE WIELKOPOLSKIE. „Co?“ „No, nie przesądzajmy, ale mógłby się z tego wy­ wiązać skir; niech je wyłącznie mleko kwaśne, polecam spoczy­ nek zupełny, szczególnie po posiłku. I bardzo proszę oszczędzać jemu wszelkiego zmartwienia; to trucizna, to śmiertelną żółtacz­ ką grozi? I tak było przez dni kilka. Ale niebawem Maciej się za­ tęsknił za dworem, formalnie płakał. „Co ja państwu zrobiłem, żeby mnie od siebie wyganiali? Może strach o zarazę dla dzieci? Abo co?“—że zaś po tych kilku dniach „próżnowania" pożółkł i gorzej wyglądał niż pierwej i—ku zdziwieniu wszystkich—skar­ żył się na wikt mleczny, zdawał się żartobliwie przypisywać tę kuracyę oszczędności państwa na punkcie jedzenia, przestano się opierać, Maciej powrócił do służby i pobierał wikt zwykły, jak pierwej. ’) Któż z nas nie zna tej okropnej fatałności, przynoszącej nie raz straszne niespodzianki? Osoba najdroższa, widziana codzien­ nie, niknie w oczach naszych, a my — jedni — tego nie widzimy. Przyzwyczajamy się do jej osłabienia, do jej wyglądu, powolne pogorszenie i zmiany nam uchodzą z uwagi. Na kredowo-białej twarzy Macieja płomienne wypieki złu­ dzeniem zdrowia się stały. Piekielne napady bólu taił, służył, biegał, uśmiechał się, wypierał cierpienia... A wszyscy tak go lubili, dziedzic zaś—sam chory—tak szcze­ rze go kochał, że mimowoli cieszono się obecnością jego, wyrę­ czano, ale ostatecznie pozwalano przychodzić do dworu. Nadszedł jednak dzień, w którym sam biedak uznał, że po­ wstać z łoża nie może. Był to dzień dla wszystkich nieopisanie smutny, gdy Kasia przyleciała z wieścią, że Maciej wije się w mękach i nie przyjdzie usługiwać do stołu. Dziedziczka po­ biegła do pocztowego pawilonu, o 20 kroków od dworu stojącego, gdzie po jednej stronie była kancelarya, a po drugiej Maciejów mieszkanie. Dała krople, nacierała, kataplazmy grzała, otrzymała chwilową ulgę i zaraz po doktora zatelefonowano. W czasie obia­ du panienki z rosołem i galaretką do niego śpieszyły. Lekarz pokiwał głową, zastrzyknął morfinę — przyjeżdżał potem codzien­ nie do chorego, ale wszyscy, prócz żony i dzieci, którzy wierzyć ‘) Okazało się później, że żona nieludzkie sceny mu wyprawiała, iż nie­ ma się ozem z nią i z dziećmi podzielić, że udnje chorobę z lenistwa i tak mu uprzykrzała życie, tyle mu w domu przysparzała roboty, że biedak wy­ trzymać nie mógł i garnął się do państwa, jak do własnej, najlepszej rodziny. SZKICE WIELKOPOLSKIE. 491 Na werandzie winem porosłej i na siedzeniach pod przepysz­ nym jesionem rozsiadła się liczna rodzina, sąsiedzi i goście wła­ ściciela tych dóbr rycerskich. Zdała dały się słyszeć chóralne śpiewy męzkie i żeńskie zbli­ żających się głosów. Trzema szosami od trzech folwarków, wzdłuż ściernisk po części już podoranych, między długiemi rzędami owocowych drzew nietkniętych, strzeżonych sumiennością i roz­ sądkiem ogółu, szły nieskończone falangi kosiarzy, żniwaków, podbieraczy i robotników rolnych wszelkiego rodzaju w blasku popołudniowego słońca. Przodownicy i przodownice na czele w ślicznych narodowych strój ich ludowych, po bokach urzędnicy i włodarze. Na rozdrożu pod krzyżem, przy pięknym, cienistym, obmu­ rowanym cmentarzu wiejskim, gdzie któryś z antenatów Szląskich wyjątkowo także pochować się kazał (czy z pokory, czy na znak pokuty, czy z proroczego przeczucia przyszłych pojęć społecznych, dość, że pomnik jego nie przy kościele, nie przy grobowcach ro­ dowych, lecz wśród lasu skromnych włościańskich krzyżów się wznosił), zeszły się trzy imponujące kolumny, podobnie, lecz z lek- kiemi odmianami przyodziane, z wieńcami rozmaitych zbóż na głowie, z koszyczkami pełnemi owoców w garściach, a w jednym z nich był biały królik, w drugim para gołąbków białych, różowe wstążki na ich szyjach, a w innych koszyczkach kwiaty polne, bławatki, maki, stokrotki, był i kołacz i złocone pierniki, kosz jaj świeżych i kogucik czubaty, dary dobrowolne, już niepań- szczyźnianej ery, dowody miłości i uznania, symbole darów ziemi, wspomnienia przeszłości bez żalu. W zwartych szeregach, szeroką, jaskrawą wstęgą, jednym już wspólnym, przestronnym gościńcem, obok świątyni Bożej i gro­ bowców rodu, szli, rytmicznie śpiewając, przez szeroko rozwartą • bramę, pod oknami biednego, stęsknionego Macieja, przed pałac. Maciejowa już oddawna z dziećmi była w tłumie, wyczeku­ jącym przed kościołem na pochód żniwiarzy. Przy ojcu pozostał jeden tylko nieborak najmłodszy, 6-cio- letni synek jego, chorowity i wątły, znienawidzony za to przez tęgą i brutalną matkę, która zarówno nim jak mężem za to samo gardziła. Dobroć i bezsilność to pastwa dla natur podłych, niezdolnych dopatrzeć się, a jeszcze mniej ocenić, ■wyższości duchowej, mie­ szczącej się nieraz w słabem ciele. Póki ojciec był zdrów, broni! swego Benjaminka od popę- dliwości żony. Teraz, gdy sam się zasłonić nie mógł przed jej 492 szkice wielkopolskie. obelgami, patrzeć musiał ze zdwojonem cierpieniem na ciosy i głód przez dziecko ponoszone. Dzielił z nim pokryjomu żyw­ ność dworską, lecz zazwyczaj panienka pilnowała Macieja, żeby jadł w jej obecności, a nie, to zła baba dopilnowała i wydarła. Malec lgnął do ojca, miłował go całą sponiewieraną duszycz­ ką, i teraz, przykucnąwszy przy łóżku, wpatrywał się w twarz ojca i pytał co chwila: „Tatusiu, może kubek wody podać?" Ale Maciej widząc wesołą drużynę, snującą się wzdłuż mie­ szkania, a czując własną niemoc, płakał. Niektórzy przy odchylonej szybce przystanęli, pozdrawiając w Imię Chrystusa, rzucając słowo pociechy, jałmużnę serdeczną— i poszli. Poprzednio były na krótko u niego panienki, ale też po­ śpiesznie odejść musiały, a jemu smutno było, jak w osamotnie­ niu Ogrójca temu Jezusowi, którego imieniem był witanym. Przy­ ciskał białą dłonią płową głowę chłopczyny, ale jakaś chęć pie­ kąca w nim rosła, kusiła go: „Wstań! Pójdź jeszcze raz między swoich! Zobacz! Pożegnaj!" A zaraz potem opadał na poduszki, cały w potach i łkał. Na progu pałacu czekały panienki odświętnie ubrane; brały wieńce od dziewcząt i na własne złote warkocze wciągały, wita­ jąc przybyłych, wesoło a tkliwie. Dary zaś przyjmował panicz, dziękując, podziwiając, ukła­ dając rzędem koszyczki na ogrodowym stole. I dziedzic rozczu­ lony i pani, za potomstwem swojem stali, pozdrawiali serdecz­ nie czeladź, ordynaryuszów, najemników swoich i gospodarzy wiejskich. Lud zaś dawnym naiwnym zwyczajem, skończywszy pieśń ofiarną pochodu żniwiarzy, wobec przybyłego umyślnie na te go­ dy sąsiada, śpiewał: „U nas, u dziedzica Żytko i pszenica, Tani zaś u hrabiego Kąkol nic dobrego." Przyczem niejeden z uśmiechem filuternym całował ukrad­ kiem w ramię rozbawionego, a oczernionego pana. „U naszego pana Nie zliczysz do rana, Stogów, stert i złota, Jak w Polubnie błota. SZKICE WIELKOPOLSKIE. 493 A nasze panienki Zgrabne, jak sarenki, Dobre, jak aniołki, Skromne, jak fijolki, Jaśnie Pani zdrowa Piękna, jak królowa, U nas w garnkach tłusto U hrabiego pusto!" i t. d., i t. d. Tak biegła jedna po drugiej humorystyczna, improwizowana zwrotka, chwalby dla bogactw, urody, szczęścia i zasług właści­ ciela, na przekorę rzekomym biedom stokroć zamożniejszych są­ siadów, u których za tydzień lub dwa odwrotnie brzmieć będą piosnki podobne na pohybel ościennym obywatelom, równie do­ brodusznie przysłuchującym się niewinnym potwarzom okolicz­ nych włości. Po tej i po wielu innych pieśniach, po dziękczynieniu dzie­ dzica za ochoczą i skuteczną pracę na jego roli, po słowach ży­ czliwości i zachęty, a wreszcie po wezwaniu błogosławieństwa Bożego na wszystkich wspólnie tu zebranych, nastała chwila mil­ czenia, muzyka urwała na chwilę i rozpoczął się poczęstunek. A gdy służba dworska i folwarczna, wtoczywszy beczki pi­ wa i wniósłszy dwa wiadra wódki, krążyć poczęła z pełnemi kie­ liszkami: — Wałek! Wy w imię nasze wypijta zdrowie Jaśnie Pana— wołano zewsząd: — Wy mądrzy, umita gadać, przemówta za nas, powidzta Mu, co u nas je w sercu dla Niego! — nalegały głosy wzruszone dokoła. Wałek stanął pośrodku zgiełku, wyprostował się, podkręcił płowego wąsa, wzniósł cynkowy kubek pełen wódki i przez chwilę dumał. A był piękny w tej chwili, w czerwonym blasku chylącego się już zlekka ku nieboskłonowi słońca. Rosły był i zgrabny, pomimo długiej, fałdzistej granatowej sukmany. Pierś szeroka, ręka sucha i kształtna, głowa pysznie osadzona, włos gęsty i miękki nad czołem szerokiein i białein, twarz opalona o regularnych, delikatnych rysach, oko szare, pło­ mienne a poważne. — Zdrowie Jaśnie Pana piję i życzę sto lat życia! Życzę za siebie i za wszystkich tu zebranych, bo pan nasz sprawiedliwy a przystępny, nijakiej nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. Ja­ śnie Pan—Polak i my Polaki! Wrogi chciały nas poróżnić, ale 496 SZKICE WIELKOPOLSKIE. i mózgi do myśli wyćwiczać! A dać im gnić, raubrittrom bydlę­ cej chuci! I dać im gnić, jałowym a bezpłodnym! Do czasu, do dnia, do chwili, gdy wy staniecie ławą nieprzeliczonej mocy, a sztuczny kwiat bluźnierczycli kłamstw zacuchnie, i sztuczny z drzazg zbiorowych złożony pień spróchnieje! Rośnij Słowiański szczepie w potęgę, w zamożność, w liczbę, a szczególnie w myśl poważną! W szkole wrogów naucz się ła­ du, miary, wyrachowania, skrytości. Ale zalety te częstokroć ukrywają u nich bezprawie, występki. U ciebie staną się równo­ wagą zapału i natchnienia z cnotą. U ciebie ściera się żywiołów życiowych nadmiar. U nich harmonia zasłania pustki i grzech. Przyszłość czeka rozrostu i uporządkowania twego! Ludz­ kość soków młodych i genialnych łaknie, byle te soki w śmier­ telne trucizny się nie obróciły. Milcz i trwaj ! Umilkł nareszcie grzmot biczów i ognia. Zagrały skrzypce, fujarki i bębny. Pod lipami starszyzna rozsiadła się na ławach przy stołach uginających się pod mięsiwem, chlebem, serem i jabłkami. Przy wiadrach i antałkach napitku szafował ostrożnie rządca i pisarz podwórzowy. Starzy o gminnych i narodowych sprawach rozma­ wiali; kilka kobiet wiekowych między sobą gwarzyło o rodzin­ nych i osobistych interesach. Lecz w tej chwili spostrzeżono nieopodal furtki w głębi ogrodu grupę pięknych, rosłych, zupełnie nieznanych ludzi, wy­ jątkowo jaskrawo i strojnie ubranych. Mieli buty lśniące, jak zwierciadła, obcisłe białe sukienne spodnie i ponsowe zgrabnego kroju krótkie kurtki, na złote zapinane guziki. Na głowie małe czarne cylinderki, podobne (a jednak inne) do dawnych chłopskich kujawskich kapeluszy. Patrzyli i słuchali chciwie, prawie pożą­ dliwie, a jednak nitki sympatyi jakoby brakło między nimi, a swo­ bodną polską drużyną. Niektóre odezwały się głosy: — To ci zniemczeli gospodarze z Wasserfelsu, co to przed dziesięcioma laty do kolonii szwabskiej przystali. To szpiegi, ło­ try! Wygnać ich! Wygnać czerwonych ludzi... Inne głosy protestowały: „To nie gościnnie, nie ładnie! Za­ prosić! Poczęstować! Jeżeli usłyszeli mowę Walka, to już za późno. Lepiej ich nie drażnić." SZKICE WIELKOPOLSKIE. 497 — A ja ich widziałem—rzekł jakiś wyrostek—jak rozmawiali z dziećmi ze szkoły panienki... To źle! — Kiejby rozmawiali, kiedy po polsku mówią, jakby pies szczekał? Tu się śmiano, tam kłócono. Już się zarysowywać zaczęły wieczne spory między „ugodowcami" a „bojowcami." Ale kilka gorętszych pałek wyrwało się, pobiegło z krzykiem złowrogim ku intruzom. Ci, czując się w mniejszości, a odczuwając wrogie usposobienie dokoła —- zemknęli; a młódź niefrasobliwa z okrzy­ kiem: „Mniejsza o to! Jakoś to będzie!" zabrała się do tańca. I puszczono zdarzenie w niepamięć. Bawili się wesoło, ale przyzwoicie, bez dzikich wrzasków, ani rozpasania. W czuprynach nie wrzało, tańczyli zgrabnie, — dziewczęta w ładnych wzorzystych, ale przystojnych sukniach i czepeczkach swoich, do których przy sposobności mnóstwo wstą­ żek i paciorków przybrały; chłopaki w krótkich granatowych kurtkach o krasnych z sukna wypustkach i wysokich butach. Jaśnie panienki w pierwszych parach z najdzielniejszymi przo- dowceini bal otworzyły, nie dla formy, nie od niechcenia, ale ochoczo i długo, a panicz prosił do oberka to siostry własne, to przodownice, to dworskie, to wiejskie dziewczyny, i razem z ko­ siarzami i z parobkami dzwonił w podkówki, wytupywał rytm na bruku, zwinnie przyklękał w pełnym wirze rozpędu, zrywał się, nie tracąc taktu, przyśpiewywał, odwijał się „na ocipkę," wygię­ ty w tył, z ręką u czoła, podtrzymując w stanie tancerkę ramie­ niem prawem. Pierworodna dziedziców, Wanda, krzątała się między dzieć­ mi, których od lat wielu uczyła w miarę postępu własnych nauk, rozwijając istotną zdolność pedagogiczną i większą jeszcze wy­ trwałość, przygotowując chłopców do gimnazyum, wkładając dziew­ czynki do robót, powtarzając z niemi katechizm, historyę świętą, historyę i geografię najpierw Polski, potem powszechną, nagra­ dzając za pilność mnogiemi rozrywkami. Były majówki z pod­ wieczorkiem w lesie, chóralnym śpiewem i odczytami. Wciągnę­ ła w to oficyalistów, krewniaków, panny dworskie, urządzała szopki, żywe obrazy, przedstawienia estetyczne i urozmaicone, ku uciesze rodziców, dziatwy i widzów wszelkiej kategoryi, otrzy­ mując nietylko oklaski, ale natarczywe „bis“ do upadłego. Teraz zachęcała swoich młodych uczniów do zajadania dobrych rzeczy, gdyż służba pałacowa roznosiła kawę mleczną i placki. Nieco zdała od głównego kręgu tancerzy, aby ich nie potrącono, łączyła 498 SZKICE WIELKOPOLSKIE. drobne parki i puszczała w pląs. Na uboczu stało dwóch chłop­ czyków ze spuszczonymi oczyma, usta w podkówkę, blizcy płaczu. — A wy co tam robicie, Franek, Janek? Chodźta się bawić. — Panienka mówiła przedwczoraj, jak ja nie zrobił zadania, że nie pozwoli tańcować. — Panienka mówiła przed tygodniem, jak ja nie umiałem lek- cyi, że będę siedział w domu. I mrugające powieki przykrywali rękawem. Ale ona się za­ śmiała i odparła: „Głuptasie z was, chodźcie tańczyć! A napiliś- ta się kawy? Dziś kary zniesiono. Musicie tylko, osobno co dru­ gi dzień rano przychodzić do mnie—na powtórkę, bo przeszkadza­ cie tamtym, jak nic nie umiecie, a oni się śmieją. A na przy- szłem zebraniu młodzieży polskiej,') żebyście mi się popisali, mnie wstyd przed sąsiadami, że was źle uczę!" — Panienko! Panienko! — wołały dzieci. — Panienka nas do­ brze uczy! My wstydu nie narobimy! Wtem słońce na dobre słaniać się zaczęło za ogromną ścia­ ną drzew parku, zaglądając ciekawie lśniącymi promieniami z po­ za liściastych gałęzi i z poza iglastych konarów. Czuby sosen, ciemno-zielone kotary dębów się zaróżowiły; między fioletami sklepienia a złocistym szkarłatem nieboskłonu zamajaczyła opa- lowo-perłowa niepochwytna bezimienna barwa, ta, co dla niektó­ rych posiada wdzięk tajemniczy, czar rozkoszny graniczący z bó­ lem, coś z nieskończoności, coś, co dech zapiera, za serce chwyta, przykuwa oczy, myśl i wrażliwość całą. W tej chwili właśnie zadzwoniono na Anioł Pański u wie­ życy kościoła. A wszyscy, wszyscy, ilu ich było, starzy, młodzi i dzieci, państwo, urzędnicy, lud, pobożnie odkrywszy głowy, mo­ dlili się wpatrzeni, kto w krzyż świątyni, kto w głąb tej wypu­ kłej smugi świetlanej, tak dalekiej, a tak blizkiej, tak nieprzy­ stępnej umysłom, tak ponętnej dla nieokreślonych uczuć człowie­ ka; ta luka otwarta na łono wieczności, na łono przestworu, ni ') Niezmiernie — o ile mi się zdaje — rzadkie wogóle na świccie, luź­ nie związane, duchową raczej, niż zorganizowaną umową skojarzone stowa­ rzyszenie młodzieży wszystkich klas społeczeństwa, wszelkiego wieku i wszel­ kich stopni naukowych, począwszy od studentów uniwersytetu, synów magnac­ kich i od dorosłych panien, bywających w świecie, obejmując gimnazistów i pensyonarki a kończąc na drobnej ludowej dziatwie szkolnej miejskiej i wiej­ skiej. W czasie świąt i wakacyj urządzają wycieczki, grzybobrania, zabawy, przyczem, kto zdolny i chętny, wygłasza rozprawy, czyta głośno i t. p. SZKICE WIELKOPOLSKIE. 501 dziecka.11 I łzy dwie duże, perliste, spłynęły po zmizerowanych licach. — Lata twe... Chrystusowe... On zmarł pierwszy... za nas... synu!... Z Nim się łącz!... Staraj się dobrowolny uczynić dar twego życia... za nas nędznych... Jemu! A głowa Macieja toczyła się, trupio blada, w prawo i w le­ wo na poduszkach, nogi drgały, krew z ust wolną ściekała strugą, walczył... dyszał... milczał. Paniczyk Stefek ujął nogi jego, przyciskał do siebie i błagał: — Macieju! Wybacz! Ja głupi... nie wiedziałem... ile razy, ile razy męczyłeś się dla mojej uciechy! Przebacz! Przebacz! A dziecko, wołające niedawno o pomoc, wdrapało się na łóż­ ko, płową główkę przyłożyło do ojcowskiego serca, jęcząc żałoś­ nie, jak pisklę wyrzucone z gniazda. Maciej milczał—jeno ruch głowy rytmiczny, rozpaczliwy zdradzał życie i walkę z pokusą życia. Wpadła nareszcie baba hałaśliwie, zawodząc, „jak wypada" w takim razie. A ciało umęczonego drgnęło silniej, odruchowo, z rodzajem lęku i wstrętu. Ksiądz ciszej jeszcze szepnął: — Jej przebacz!... ofiaruj Bogu!... Lecz Maciej był nieprzytomny i wołał: — Drzewo rąbać? Zlituj się! Nie mogę! Widziałaś wczoraj ! Omdlałem! Skaleczyłem się toporem! I sztywnym palcem wskazywał na prawą nogę ostrzem prze­ ciętą na podbiciu. Rana świeża, o zgrozo! Rana wczorajsza! — Nierobą jestem? darmozjadem?... Tern bardziej więcej od państwa brać nie mogę, i nie dam... Ani kruszynki nie dam po- zatem, co dla mnie przeznaczone!... Zabij!... Nie dam! Znów zamilkł, oczy zmrużył... czy skonał?... Cisza. Jeno nieskończenie długi szmer pacierzy, przebiega­ jący tłumy, z ogrodu, z dziedzińca, z drogi z pałacu — przez ot­ warte drzwi i okna się wkradał. — Czy serce bije?—pytała pani dziecka, przywartego do je­ go łona. — Paniusiu, bije, słabiutko bije, jak zegareczek panienki, ale nie tak jak on, ino od czasu do czasu. Pauza. Aż znagła porwał się w górę umierający, a zdało się wszyst­ kim, że bladą twarz okala pierścień bladych promieni, od twarzy tej bijących. 502 SZKICE WIELKOPOLSKIE. — Przebaczam jej z całego serca... ale panienko Wandziu... weź dziecko, tobie je daruję! Zrób z niego człowieka, Polaka, chrześcijanina!... Przepraszam was wszystkich... jeżeli kiedy obraziłem kogo, lub kęs za wiele odjąłem od ust swoich... a da­ łem jej... i przez to do pracy dla was... nie byłem zdatny!... Dziękuję wam... za wszystko, za wszystko, a najbardziej za ser­ ce... ale tego nie żałujcie, żeście mi dali! Bóg wie... jakiem sercem płaciłem wam za to serce... Głos się urwał. Czy śnieg zbieleć może? o cień jeden twarz biała, i pokryła się gęstą rosą zimnego potu. Raz jeszcze zasza- motał się w walce wewnętrznej, w męce ostatniej i zawołał — a głos ten był silny, dziwny, podniosły: — Jezu! Jezu! Jezu!... Za ten ród... za ten lud... za tę zie­ mię... młode życie moje bierz!... Daję ochoczo!... I opadł na poduszki. „Z głębokości wołałem do Ciebie, Panie..." — zaintonował kapłan, a lud cały, zbitą masą na dworze klęczący, zachwiał się, jak fala morska, i wtórował: „Panie, wysłuchaj głos mój." Na wieżycy kościelnej, wysoko, bliżej gwiazd, bił dzwon śmiertelny w nocy, stwierdzając Macieja zgon. Lud modlił się i modlił, za tego, który z woli swej i wro­ dzonego buntu młodego życia przeciw zagładzie, dobrowolny uczy­ nił dar ochotny... Jemu... za niego!... A państwo oderwać się nie mogli od łoża, ani oczu od czy­ stej, niewinnej twarzy. Zapalono gromnice, wniesiono bieliznę czystą, kwiaty, krzyż. Dzieci pańskie ostatnią oddawały przysługę drogiemu słudze niemowlęcych lat. SZKICE WIELKOPOLSKIE. 503 Świtać zaczęło na widnokręgu, a szarzeć niebo nad drzewa­ mi parku. Zaświergotał w gaju pierwszy poranny ptaszek. Chłód owionął uparcie zamodlony lud. Przez most, przez bramę, wjechała bryczka, na niej żandar­ mów dwóch, starszy i młodszy, i jeden cywilista. Wydobyli z zanadrza papiery, zażądali dziedzica, panny Wandy Szląskiej i Stefana Szląskiego, oraz gospodarza wiejskie­ go, Walentego Łuka. — Co to jest? — Rewizya. Córka i syn pańscy wbrew zakazowi, ogłoszone­ mu w gazecie rządowej przed trzema laty, uczą od półtora roku dzieci bez pozwolenia, po polsku, religii, a co więcej, historyi w formie zabronionej, z książek zakazanych. A gdy ojciec zaprzeczać usiłował: — „Zobaczymy“ — odpo­ wiedzieli. W karecie siedziała śliczna panienka wysokiego rodu, przy niej braciszek. Na koźle żandarm obok starego stangreta Mar­ cina, który klął i łzami się zalewał. W bryczce, obok po cywilnemu ubranego urzędnika, z dru­ gim żandarmem na koźle siedział „Wałek mówca.“ Już cała tarcza słoneczna czerwono wyłoniła się nad niebo­ skłonem. Przepiórki odzywały się po ścierniskach od rosy lśnią­ cych. Długie poziome promienie złociły ogromne łany i bory ojczystej zagrożonej ziemi. Przy kościele teraz dzwoniono na poranny Anioł Pański, lud klęczał, pojazd unoszący do sądu, może do więzienia, młodych dziedziców wieczystej ojcowizny prawnuków, fundatorów świą­ tyni i spoczywających pod nią wielkich mężów, minął ją, odda­ lił się, i zginął im wszystkim z oczu. — Czerwoni ludzie... czerwoni ludzie!...—szeptał tłum. Wtedy dopiero zapłakali gorzko rodzice, w opustoszałym dworze pozostali. A w pocztowym domku leżał na wznak Maciej, piękny, biały, z krzyżem w zimnych dłoniach, kwiatami na pościeli między dwo­