Studiuj dzięki licznym zasobom udostępnionym na Docsity
Zdobywaj punkty, pomagając innym studentom lub wykup je w ramach planu Premium
Przygotuj się do egzaminów
Studiuj dzięki licznym zasobom udostępnionym na Docsity
Otrzymaj punkty, aby pobrać
Zdobywaj punkty, pomagając innym studentom lub wykup je w ramach planu Premium
Społeczność
Odkryj najlepsze uniwersytety w twoim kraju, według użytkowników Docsity
Bezpłatne poradniki
Pobierz bezpłatnie nasze przewodniki na temat technik studiowania, metod panowania nad stresem, wskazówki do przygotowania do prac magisterskich opracowane przez wykładowców Docsity
Hobbici są — czy może byli — małymi ludźmi, mniejszymi od krasnoludów — różnią ... Bilbo poznał go, pamietając opis Thorina; nie mogło.
Typologia: Prezentacje
1 / 177
[ converted by czytac.com ]
Hobbit, czyli tam i z powrotem
Nieproszeni Goście
Wpewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit. Nie była to szkaradna, brudna, wilgotna nora, rojąca się od robaków i cuchnąca błotem, ani też sucha, naga, piaszczysta nora bez stołka, na którym by można usiąść, i bez dobrze zaopatrzonej spiżarni; była to nora hobbita, to znaczy: nora z wygodami.
Miała drzwi doskonale okrągłe jak okienko okrętowe, pomalowane na zielono, z lśniącą, żółtą mosiężną klamką, sterczącą dokładnie pośrodku. Drzwi prowadziły do hallu, który miał kształt rury i wyglądał jak tunel: był to bardzo wygodny tunel, nie zadymiony, z boazerią na ścianach i chodnikiem na kafelkowej podłodze; nie brakowało tu politurowanych krzeseł ani mnóstwa wieszaków na kapelusze i płaszcze, bo hobbit bardzo lubił gości. Tunel wił się w skrętach, wił się i wił, wdrążając się głęboko, choć wcale nie prostą drogą, we wnętrze pagórka — a raczej: Pagórka, bo tak go nazywano w promieniu wielu mil — a mnóstwo okrągłych drzwiczek otwierało się to po jednej, to po drugiej jego stronie. Hobbici nie uznają schodów. Sypialnie, łazienki, piwnice, spiżarnie (mnóstwo spiżarni!), garderoby (hobbit miał kilka pokoi przeznaczonych wyłącznie na ubrania), kuchnie, jadalnie — wszystko mieściło się na tym samym piętrze, a nawet wzdłuż tego samego korytarza. Najparadniejsze pokoje znajdowały się z lewej strony, (patrząc od wejścia), ponieważ tylko te miały okna, głęboko osadzone, okrągłe okna z widokiem na ogród, a dalej na łąki zbiegające w dół ku rzece.
Ów hobbit był bardzo zamożnym hobbitem, a nazywał się Baggins. Bagginso–wie żyli w okolicy Pagórka od niepamiętnych czasów i cieszyli się powszechnym szacunkiem nie tylko dlatego, że prawie wszyscy byli bogaci, lecz także dlatego, że nigdy nie miewali przygód i nie sprawiali niespodzianek: każdy z góry wiedział, co Baggins powie o tej czy innej sprawie, tak że nie potrzebował go trudzić zadawaniem pytań. W tej historii opowiemy o Bagginsie, którego spotkała przygoda i który zrobił oraz powiedział wiele rzeczy niespodziewanych. Mógł był wskutek tego utracić szacunek sąsiadów, ale zyskał… no, przekonacie się sami, czy coś zyskał w końcu.
Matką naszego hobbita… ale co to jest hobbit? Zdaje mi się, że wymaga to wyjaśnienia. W dzisiejszych czasach bowiem hobbitów bardzo rzadko można spotkać: nie ma ich wiele, a poza tym unikają Dużych Ludzi — jak nazywają nas. Hobbici są — czy może byli — małymi ludźmi, mniejszymi od krasnoludów — różnią się też od nich tym, że nie noszą brody — lecz znacznie większymi od liliputów. Nie uprawiają wcale albo prawie wcale czarów, z wyjątkiem chyba zwykłej, powszedniej sztuki, która pozwala im znikać bezszelestnie i błyskawicznie, kiedy duzi, niemądrzy ludzie, jak ty i ja, zabłądzą w ich pobliże, hałasując niczym słonie, tak że na milę można ich usłyszeć. Hobbici są skłonni do tycia, zwłaszcza w pasie: miewają wypięte brzuchy; ubierają się kolorowo (najchętniej zielono i żółto); nie używają obuwia, ponieważ stopy ich z przyrodzenia opatrzone są twardą podeszwą i porośnięte bujnym, ciemnym, brunatnym włosem, podobnie jak głowa (zwykle kędzierzawa); mają długie, zręczne, smagłe palce i poczciwe twarze, a śmieją się dużo, basowo i serdecznie (szczególnie po obiedzie, który — w miarę możności — jadają dwa razy dziennie). Teraz jeż wiecie o nich dość na początek. Jak więc mówiłem, matką naszego hobbita — to jest Bilba Bagginsa — była słynna Belladonna Tuk, jedna z trzech niepospolitych córek Starego Tuka, głowy wszystkich hobbitów mieszkających
— Bardzo ładnie — powiedział Gandalf. — Ale nie mam dziś czasu na puszczanie kółek z dymu. Szukam kogoś, kto by zechciał wziąć udział w przygodzie, to znaczy w wyprawie, którą właśnie przygotowuję; bardzo trudno kogoś takiego znaleźć.
— Ja myślę, że trudno! W naszych stronach! My tu jesteśmy naród prosty i spokojny, nie potrzeba nam przygód. Przygody! To znaczy: nieprzyjemności, zburzony spokój, brak wygód. Przez takie rzeczy można się spóźnić na obiad. Nie pojmuję, co się w tym komuś może podobać — rzekł nasz pan Baggins, zatknął wielki palec lewej ręki za wycięcie kamizelki pod pachą i wypuścił drugi z kolei, jeszcze większy pierścionek dymu. Potem sięgnął po ranną pocztę i zaczął czytać listy, udając, że nie zwraca wcale uwagi na staruszka. Doszedł do wniosku, że nie jest to odpowiednie dla niego towarzystwo, i chciał się go co prędzej pozbyć. Ale Gandalf nie ruszył się z miejsca. Stał oparty na lasce i nic nie mówiąc przyglądał się hobbitowi, aż w końcu Bilbo zmieszał się, a nawet trochę rozgniewał.
— Dzień dobry — powiedział wreszcie. — Nie życzymy sobie tutaj żadnych przygód, dziękujemy pięknie. Spróbuj za Pagórkiem albo po drugiej stronie Wody.
Miało to znaczyć, że uważa rozmowę za skończoną.
— Jakże wiele różnych znaczeń ma w twoich ustach „dzień dobry"! — rzekł Gandalf. — Tym razem chciałeś przez to powiedzieć, że masz mnie dość i że dzień nie będzie naprawdę dobry, póki stąd nie odejdę.
— Ależ co znowu, co znowu, drogi panie?! Proszę cię, wybacz, bo coś mi się zdaje, że nie znam twojego nazwiska.
— Tak, tak, mój drogi, ale ja znam twoje nazwisko, panie Bilbo Baggins. Ty także znasz moje, chociaż zapomniałeś, jak wygląda ten, kto je nosi. Jestem Gandalf. Gandalf to ja. Nie do wiary, że doczekałem, by mnie syn Belladonny Tuk częstował swoim „dzień dobry" jak wędrownego kramarza, co handluje guzikami.
— Gandalf! Gandalf! Wielkie nieba! Czyżby ten sam wędrowny czarodziej, który Staremu Tukowi podarował magiczne brylantowe spinki, co to same się zapinały, a odpinały tylko na rozkaz? Ten, co podczas przyjęć opowiadał takie cudowne historie o smokach, goblinach i wielkoludach, o ratowaniu księżniczek i o niespodziewanym szczęściu wdowich synów? Ten Gandalf może, który puszczał takie nadzwyczajne, wspaniałe ognie sztuczne? Pamiętam je! Stary Tuk bawił nas nimi w noc sobótkową. Cudowne! Strzelały w górę jak olbrzymie ogniste lilie, lwie pyszczki i złoty deszcz i wisiały w półmroku na niebie przez cały wieczór.
— Zauważyliście już z pewnością, że pan Baggins nie był wcale tak prozaicznym hobbitem, za jakiego chciał uchodzić, i że bardzo lubił kwiaty. — A niechże cię! — ciągnął dalej. — Czyżby ten sam Gandalf, z którego namowy wiele spokojnych chłopców i dziewcząt ruszyło w świat po szaleńcze przygody, zaczynając od łażenia po drzewach, a kończąc na podróżowaniu na gapę statkami pływającymi między tym a Drugim Brzegiem? Słowo daję, życie było wtedy wcale zabaw… to znaczy, chciałem powiedzieć, że w swoim czasie narobiłeś niemało zamieszania w tej okolicy. Przepraszam cię, nie miałem pojęcia, że wciąż jeszcze zajmujesz się tymi rzeczami.
— A cóż bym mógł robić innego? — odparł czarodziej. — Swoją drogą, rad jestem, że to i owo zapamiętałeś o mnie. Mam wrażenie, że moje ognie sztuczne w każdym
razie mile wspominasz, a to już budzi pewne nadzieje. Doprawdy, przez przyjaźń dla twego dziadka, Starego Tuka, i tej biednej Belladonny dam ci to, o co mnie prosiłeś.
— Wybacz, proszę. O nic nie prosiłem.
— Owszem, owszem, nawet dwukrotnie. Prosiłeś o wybaczenie. Udzielam ci go. A nawet zrobię więcej: wyślę cię na tę wyprawę, żebyś użył przygody. Będzie to bardzo zabawne dla mnie, a dla ciebie bardzo zdrowe, a w dodatku prawdopodobnie korzystne, oczywiście jeśli w ogóle wyjdziesz z tego cało.
— Przepraszam! Nie życzę sobie przygód, dziękuje ślicznie! Nie dziś. Do widzenia! Ale proszę cię, zajdź do mnie na herbatkę, kiedy ci dogadza. Czemuż by nie jutro, na przykład? Przyjdź jutro. Do widzenia. — To rzekłszy hobbit zrobił w tył zwrot, skoczył do wnętrza nory przez okrągłe, zielone drzwiczki, które zatrzasnął za sobą pośpiesznie, nie tak jednak pośpiesznie, by Gandalf mógł się poczuć dotknięty. Bądź co bądź czarodziej to czarodziej.
— Po kiego licha zaprosiłem go na herbatę! — rzekł do siebie Bilbo, kierując się w stronę spiżarni. Dopiero co zjadł śniadanie, przyszło mu jednak do głowy, że kawałek… lub dwa kawałki ciasta, popite jakimś trunkiem, dobrze mu zrobią po przeżytym strachu.
Gandalf tymczasem wciąż jeszcze stał za drzwiami i śmiał się dość długo, chociaż cichutko. Po chwili podszedł bliżej i ostrzem laski wyskrobał na pięknych, zielonych drzwiach frontowych hobbita jakiś dziwaczny znak. Odszedł potem, w tym samym momencie, gdy Bilbo, kończąc drugi kawałek ciasta, nabrał przeświadczenia, że bardzo sprytnie wymigał się od wszelkich przygód.
Nazajutrz prawie zapomniał o Gandalfie. Nigdy nie pamiętał zbyt dokładnie różnych rzeczy, jeśli ich nie zapisał w swoim kalendarzyku terminowym, na przykład tak: środa, herbata z Gandalfem. Poprzedniego dnia zanadto był podniecony, by o czymś takim pomyśleć.
Gdy zbliżała się pora podwieczorku, u drzwi wejściowych przenikliwie zadźwięczał dzwonek i wtedy dopiero Bilbo przypomniał sobie wszystko. Pędem pobiegł nastawić imbryk, do nakrycia dodał drugą filiżankę i talerzyk oraz parę ciastek, po czym ruszył do drzwi. Miał na końcu języka słowa: „Przepraszam, że dałem ci czekać" — kiedy nagle spostrzegł, że za drzwiami stoi wcale nie Gandalf, lecz krasnolud z błękitną brodą zatkniętą za złoty pas i z oczyma jasno błyszczącymi spod ciemnozielonego kaptura. Ledwie drzwi się uchyliły, a krasnolud już wpakował się do hallu, jak gdyby był oczekiwanym gościem.
Powiesił płaszcz z kapturem na najbliższym kołku.
— Dwalin, do usług — oświadczył, kłaniając się nisko.
— Bilbo Baggins, nawzajem — rzekł hobbit, zbyt zdumiony, by zdobyć się od razu na jakieś pytanie. Gdy milczenie, które potem zapadło, przedłużało się kłopotliwie, dodał: — Właśnie miałem siąść do podwieczorku; proszę cię, wejdź i napij się ze mną herbaty. — Brzmiało to może trochę oschle, Bilbo jednak miał jak najlepsze intencję. Cóż byś ty zrobił na jego miejscu, gdyby jakiś krasnolud nieproszony przyszedł do ciebie i powiesił swój płaszcz w twojej sieni, nie usprawiedliwiając się ani słowem?
się za stołem, gadając o kopalniach i o złocie, i o kłopotach z go–blinami, i o spustoszeniach dokonywanych przez smoki, i o tysiącu innych rzeczy, których Bilbo nie rozumiał i nie chciał rozumieć, ponieważ brzmiały zbyt awanturniczo — gdy: ding, dong, ling, dang — zaśpiewał dzwonek, jak gdyby jakiś mały, niegrzeczny hobbitek próbował urwać sznur.
— Ktoś jest pod drzwiami — powiedział Bilbo mrugając nerwowo.
— Czterech ktosiów, sądząc z dzwonka — rzekł Fili. — Zresztą idąc tu widzieliśmy ich daleko na drodze za nami.
— Biedny mały hobbit usiadł w hallu i ukrył głowę w dłoniach, zadając sobie w duchu pytanie, co się właściwie stało i co się dalej stanie, i czy wszyscy ci goście zostaną u niego na kolacji. Ale dzwonek zadźwięczał najgłośniej, jak potrafił, więc Bilbo pobiegł do drzwi. Okazało się, że to wcale nie czterech, lecz pięciu krasnoludów. Ten piąty zdążył nadejść, gdy Bilbo marudził w hallu. Ledwie gospodarz nacisnął klamkę, a już wszyscy przybysze byli we wnętrzu jego domu i kłaniali się mówiąc „do usług" jeden przez drugiego. Dori, Nori, Ori, Oin i Glo–in brzmiały ich imiona; wkrótce też pięć kapturów: dwa purpurowe, jeden szary, jeden brązowy i jeden biały — zawisło na kołkach, krasnoludy zaś zatknąwszy krzepkie dłonie za złote i srebrne pasy, ruszyły do jadalni. Zebrała się tam już spora gromada. Ten wołał o piwo, tamten o porter, ów o kawę, a wszyscy o ciastka, toteż hobbit miał przez pewien czas pełne ręce roboty.
Potężny dzban kawy właśnie grzał się na kominku, placki już zniknęły, a krasnoludy zabrały się do maślanych bułeczek — gdy nagle głośne kołatanie dobiegło ich uszu. Nie dzwonek, lecz trach, trach! Ktoś walił laską w piękne zielone drzwi hobbita!
Bilbo puścił się korytarzem bardzo zagniewany i do cna ogłupiały. Równie fatalnej środy w życiu nie pamiętał. Otworzył drzwi znienacka, tak że wszyscy runęli do środka, jeden na drugiego. Znowu krasnoludy, czwórka! A za ich plecami stał Gandalf oparty o laskę i śmiał się głośno. Wydrapał laską porządną szramę w pięknych drzwiach, a przy tej sposobności zatarł tajemniczy znak, który na nich zrobił poprzedniego ranka.
— Ostrożnie, ostrożnie! — rzekł. — Wcale to co ciebie niepodobne, mój Bilbo, żeby najpierw przetrzymywać gości na słomiance, a potem otwierać drzwi tak, jakbyś z procy strzelał. Pozwól, że ci przedstawię: oto Bifur, Bofur, Bombur, a nade wszystko — Thorin!
— Do usług! — krzyknęli Bifur, Bofur i Bombur, stając w szeregu. Powiesili na kołkach dwa kaptury żółte i jeden jasnozielony oraz czwarty: błękitny z długim srebrnym chwastem. Błękitny kaptur należał do Thorina, ogromnego, dostojnego krasnoluda; był to nie kto inny, lecz sławny Thorin Dębowa Tarcza we własnej osobie, zgoła w tym momencie nie zachwycony, że przydarzyło mu się paść plackiem w sieni Bilbo, z Bifurem, Bofurem i Bomburem na grzbiecie. Na dobitkę grubas Bombur był bardzo ciężki. Thorin zachował się wyniośle i nie wspomniał nic o „usługach", lecz biedny pan Baggins tyle razy powtórzył: — Och, przepraszam! — że wreszcie dumny krasnolud mruknął: — Nie ma za co — i rozchmurzył czoło.
— Nikogo nie brakuje — rzekł Gandalf, spoglądając na trzynaście wiszących rzędem kapturów — a były to kaptury odświętne, wizytowe, odpinane od płaszczy — i na swój własny kapelusz obok nich. — Wcale wesołe zgromadzenie! Mam nadzieję, że
dla maruderów zostało coś jeszcze do zjedzenia i wypicia. Co tam masz? Herbatę? Nie, dziękuję. Co do mnie, proszę o kropelkę czerwonego wina.
— Ja też — powiedział Thorin.
— I o konfitury malinowe, i o szarlotkę.
— I o pasztecik z mięsem, i o ser.
— I o gulasz wieprzowy z sałatą.
— Jeszcze ciastek, jeszcze piwa, jeszcze kawy, jeśli łaska — wołały inne krasnoludy zza drzwi jadalni.
— Bądź tak dobry i ugotuj kilka jajek — krzyknął Gandalf w ślad za hobbitem, który już kuśtykał w stronę spiżarni. A przy okazji przynieś na zimno kurczęta pieczone i pomidory.
„On, zdaje się, zna moją spiżarnię równie dobrze jak ja sam" — pomyślał pan Baggins, całkowicie skołowaciały; zaczynał już podejrzewać, czy najokropniejsza przygoda nie spotka go we własnym domu. Nim zmieścił na ogromnej tacy wszystkie butelki, półmiski, noże, widelce, szklanki, talerze, łyżeczki i tak dalej — oblał się potem, dostał wypieków i stracił do reszty humor.
— Tam do licha z tymi krasnalami! — powiedział głośno. — Nie mógłby to jeden z drugim ruszyć się i pomóc trochę?
I patrzcie! W drzwiach kuchni już stali Balin i Dwalin, a za nimi Fili i Kili. Nim Bilbo zdążył bodaj kichnąć, chwycili tacę i kilka małych stolików, zanieśli do sali i zmienili wszystkie nakrycia.
Na honorowym miejscu siedział Gandalf, a trzynastu krasnoludów wokół niego przy stole. Bilbo zaś, na stołeczku przy kominku, żuł biszkopt (apetyt opuścił go całkowicie) i usiłował robić dobrą minę, jakby wszystko, co się działo, było rzeczą najzwyklejszą w świecie, a wcale nie żadną przygodą. Krasnoludy jadły i jadły, gadały i gadały, a czas płynął. Wreszcie odsunęły krzesła od stołu, a Bilbo zerwał się, żeby pozbierać talerze i szklanki.
— Przypuszczam, że zechcecie wszyscy zostać na kolacji? — spytał, jak umiał najgrzeczniej, lecz bez nalegania.
— Ma się rozumieć! — odparł Thorin. — Po kolacji także. Nie uporamy się z naszymi sprawami do późna w noc, a przedtem musimy trochę użyć muzyki. Teraz sprzątajcie!
Na to dwunastu krasnoludów — ale nie Thorin, bo Thorin był zbyt dostojny i został przy stole, rozmawiając z Gandalfem — skoczyło na równe nogi i zaczęło układać nakrycia w wysokie stosy. Nie czekając na tace, ruszyli do kuchni, a każdy niósł na jednej dłoni chwiejącą się piramidę talerzy, ukoronowaną na szczycie pustą butelką; hobbit biegł za nimi aż piszcząc ze strachu: „błagam, uważajcie!", „po cóż się trudzicie?!", „ja przecież sam chętnie…" Ale krasnoludy zamiast odpowiedzieć zaśpiewały chórem:
Tłuczmy szklanki, spodki, miski,
Niech gospodarz żyje nasz!
Mrok płynął do sali przez małe okienko w stoku Pagórka, płomienie na kominku migotały — był kwiecień — a krasnoludy grały wciąż, grały, a cień brody Gan–dalfa drżał na ścianie.
Ciemności wypełniły pokój, ogień zgasł, cienie zniknęły — a krasnoludy grały jeszcze. Nagle któryś zaczął śpiewać do wtóru melodii, potem inni przyłączyli swe głosy, niskie, przytłumione głosy krasnoludów przyzwyczajonych z dawnych czasów do śpiewania w swoich głębokich podziemnych siedzibach. A oto parę strofek z ich pieśni, chociaż naprawdę nie sposób wyobrazić jej sobie bez muzyki:
Ponad gór omglony szczyt
Lećmy, zanim wstanie świt,
By jaskiniom, lochom, grotom
Czarodziejskie wydrzeć złoto!
Już krasnali działa czar;
W ciszę młotów dźwięk się wdarł,
Tam gdzie mrok pod skałą władnie
I gdzie dziwy drzemią na dnie.
Dawnych elfów możny ród
Złota tu zgromadził w bród
I w podziemnych kuźniach młotem
Z kruszcu miecze kował złote.
Na srebrzystych nitek pas
Nizał błyski lśniących gwiazd,
W złotych koron zaś obręcze.
Księżycowe wplatał tęcze.
Ponad gór omglony szczyt
Lećmy, zanim wstanie świt,
By jaskiniom, lochom, grotom
Czarodziejskie wydrzeć złoto!
Złote harfy leżą wiek,
Gdzie nie kopał żaden człek,
A w nich pieśni drzemie mnogo
Nie słyszanych przez nikogo
Nagle sosen słuchać szum,
Wichrów nocą zawył tłum
I czerwonym, żywym ogniem
Drzewa płoną jak pochodnie.
Gdzieś w dolinie bije dzwon
Ludzie patrzą z wszystkich stron,
A gniew Smoka ciska gromy
Na struchlałe, kruche domy.
Dymią góry w blasku gwiazd,
Dla krasnali przyszedł czas.
Po pagórkach, po urwiskach
W księżycowych biegną błyskach.
Ponad gór omglony szczyt
Lećmy, zanim wstanie świt,
Żeby wydrzeć lochom, grotom
Nasze harfy, nasze złoto!
Gdy tak śpiewali, Bilbo poczuł, że budzi się w nim miłość do pięknych rzeczy, które powstają dzięki pracy rąk, zręczności i czarom, namiętna i zazdrosna miłość, najgorętsza pożądliwość serc krasnoludzkich. Coś z dziedzictwa Tuków ocknęło się w hobbicie, zapragnął ruszyć w świat, zobaczyć wysokie góry, usłyszeć szum sosen i potoków, zbadać głębie jaskiń, miecz nosić u boku zamiast laski. Wyjrzał przez okno. Na ciemnym niebie ponad drzewami świeciły gwiazdy. Pomyślał o klejnotach krasnoludów, błyszczących w mroku podziemi. Nagle z lasu za Wodą wystrzelił w górę płomień — ktoś pewnie rozpalił ognisko — i hobbitowi wydało się, że to zbójeckie smoki spadły na jego spokojny Pagórek i chcą wszystko puścić z dymem. Wzdrygnął się i bardzo szybko stał się znów zwykłym panem Bagginsem z Bag End, pod Pagórkiem.
Wstał, drżąc cały. Pół jego duszy mówiło mu, że trzeba niby to iść po lampę, a naprawdę ukryć się w piwnicy za beczkami piwa i nie wyłazić stamtąd, póki ostatni krasnolud nie opuści jego domu. Nagle spostrzegł, że muzyka i śpiew ucichły i że wszyscy goście patrzą na niego błyszczącymi w ciemnościach oczyma.
— Dokąd się wybierasz? — spytał Thorin takim tonem, jakby zgadywał, co się dzieje w obu połowach duszy hobbita.
— Czy nie przydałoby się trochę światła? — odparł Bilbo, usiłując się usprawiedliwić.
— Lubimy ciemności — oznajmiły chórem krasnoludy. — Ciemne sprawy najlepiej załatwiać po ciemku. Jeszcze mamy kilka godzin do świtu.
— Oczywiście — rzekł Bilbo i usiadł z takim pośpiechem, że zamiast na stołek, trafił na brzeg kominka; narobił przy tym straszliwego hałasu, zrzucając pogrzebacz oraz szufelkę.
— Cisza! — zawołał Gandalf. — Thorin ma głos!
Thorin zaczął w te słowa:
— Szanowny Gandalfie, szanowne krasnoludy, szanowny panie Baggins! Zebraliśmy się tutaj dziś, w domu naszego przyjaciela i współspiskowca, tego oto znakomitego i
nam wszystkim zgotować śmierć. Mnie się zresztą wydaje, że to brzmiało raczej jak wrzask strachu, a nie zapału. Doprawdy, gdyby nie znak na drzwiach, byłbym przekonany, że trafiliśmy do niewłaściwego domu. Od razu, jakem zobaczył w progu tego malca, nabrałem wątpliwości, bo tylko się kłaniał i sapał. Wygląda mi bardziej na korzennego kupca niż na włamywacza.
Wówczas pan Baggins nacisnął klamkę i wszedł do sali. Krew Tuków wzięła w nim górę. Gotów był w tej chwili wyrzec się snu i śniadanie, byle zyskać sławę dzikiego męstwa. Zresztą na wspomnieniu malca, który się kłaniał i sapał w progu, ogarniał go naprawdę dziki gniew. Wielokroć później Bagginsowska cząstka natury hobbita żałowała tego, co w owym momencie zrobił, i mówiła mu: „Głupiś był, mój Bilbo. Sam z własnej woli wpakowałeś się w awanturę".
— Wybaczcie — rzekł — że podsłuchałem, coście tutaj mówili. Nie rozumiem oczywiście, o co właściwie chodzi i co znaczą te wzmianki o włamywaczach, ale sądzę, że mam prawo mniemać (tak się wyraził, bo chciał wystąpić z wielką godnością), iż macie mnie za niegodnego swojej kompanii. Przekonacie się sami. Na moich drzwiach nie ma żadnych znaków, pomalowałem je świeżo ledwie tydzień temu i jestem pewien, że trafiliście do niewłaściwego domu. Od razu, jakem zobaczył na progu wasze dziwne miny, nabrałem wątpliwości. Ale, proszę, uważajcie, że trafiliście, gdzie należało. Powiedzcie mi, o co chodzi, a postaram się to zrobić, choćbym musiał stąd pomaszerować na najdalszy wschód wschodu i walczyć z Robołakami na Najdalszej Pustyni. Moim prapraprapradziadem był Bullro–arer Tuk, toteż…
— Owszem, owszem, był, ale bardzo dawno temu — rzekł Gloin. — Teraz jest mowa o tobie. A co do znaku, zapewniam cię, że jest na twoich drzwiach znak, który wedle przyjętego w naszym cechu zwyczaju znaczy — albo przynajmniej znaczył dawniej: włamywacz szuka odpowiedniego zajęcia, wymagane silne wrażenia i godziwy zarobek. Tak się ten znak odczytuje. Można zresztą zamiast „włamywacz" wyrazić się: „doświadczony poszukiwacz skarbów" — jeżeli chcesz. Niektórzy to wolą. Nam nie robi to różnicy. Gandalf zawiadomił nas, że ktoś nadający się do naszej kompanii mieszka w tej okolicy i szuka zajęcia od zaraz, więc wyznaczył tutaj wszystkim spotkanie w środę w porze podwieczorku.
— Oczywiście, że jest znak na drzwiach — rzekł Gandalf. — Sam go zrobiłem. Nie bez powodu. Domagaliście się, żebym znalazł czternastego uczestnika wyprawy, no i wybrałem pana Bagginsa. Jeżeli ktoś uważa, że wybrałem niewłaściwą osobę i niewłaściwe miejsce, proszę bardzo, ruszajcie w trzynastu, narażajcie się na pecha, skoro wam się podoba, albo wracajcie do kopalni węgla.
Spojrzał tak gniewnie na Gloina, że krasnolud aż skulił się w fotelu; a gdy Bilbo otworzył usta, żeby zadać jakieś pytanie, Gandalf obrócił się nachmurzony i zjeżył krzaczaste brwi tak, że hobbit prędko zamknął usta, aż klasnęły.
— W porządku — rzekł Gandalf. — Dość sprzeczek. Ja wybrałem pana Bagginsa, to powinno wszystkim wystarczyć. Skoro ja wam powiadam, że jest włamywaczem, to znaczy że jest albo w swoim czasie będzie z niego włamywacz. Coś więcej tkwi w tym hobbicie, niż wam się wydaje, kto wie, może też o wiele więcej, niż on sam przypuszcza. Może dożyjecie tego, że mi jeszcze podziękujecie. A teraz, Bilbo, mój chłopcze, przynieś lampę, trzeba to i owo wyjaśnić.
W świetle ogromnej lampy z czerwonym abażurem rozpostarł na stole arkusz pergaminu, jak gdyby mapę.
— Rysował to twój dziadek, Thorinie — odparł na żywe pytania krasnoludów.
— To jest mapa Góry.
— Nie zdaje mi się, żeby nam mogła wiele pomóc — powiedział z rozczarowaniem w głosie Thorin, rzuciwszy okiem na mapę. — Pamiętam dość dobrze Górę i jej okolice. Wiem też, gdzie leży Mroczna Puszcza i Zwiędłe Wrzosowiska, skąd są rodem wielkie smoki.
— Nad Górą wymalowany jest czerwony smok — rzekł Balin — ale przecież i tak znajdziemy go bez trudu, byleśmy tam w ogóle doszli.
— Jest na mapie coś, czego nie zauważyliście — powiedział czarodziej — a mianowicie naznaczone tajemne wejście. Widzicie te znaki runiczne po zachodniej stronie i rękę z wytkniętym palcem? Wskazuje ona ukryte przejście do Niższych Sal. (Spójrzcie na mapę, która znajduje się na końcu książki, a zobaczycie tam czerwone pismo runiczne.)
— Przejście było może ongi ukryte — odezwał się Thorin — ale kto wie, czy nie zostało już teraz ujawnione? Stary Smaug mieszka tam od tak dawna, że chyba zbadał dokładnie całe podziemie.
— Nawet jeśli o przejściu wie, na pewno od wielu lat nie może go używać.
— Dlaczego?
— Bo jest za małe. Drzwi mają pięć stóp wysokości, a wszerz zmieści się trzech krasnoludów naraz, jak mówią runy, lecz Smaug nie wcisnąłby się w otwór tych rozmiarów nawet za młodu, a tym bardziej teraz, po pożarciu tylu dziewic z doliny.
— Mnie się ta dziura wydaje ogromne — pisnął Bilbo (nie miał pojęcia o smokach, znał się tylko na hobbickich norach). Tak się zapalił i zainteresował, że zapomniał o trzymaniu języka za zębami. Przepadał za mapami, w jego sieni wisiała duża mapa Okolicy, na której czerwonym atramentem ponaznaczał swoje ulubione spacery. — Jakim sposobem ktoś, nie mówiąc już o smoku, mógłby nie zauważyć z zewnątrz tak wielkich drzwi? — spytał. Nie zapominajcie, że Bilbo był tylko małym hobbitem.
— Mogą być ukryte na różne sposoby — odparł Gandalf. — Którego z nich użyto w tym przypadku, nie wiemy i nie dowiemy się, póki nie zobaczymy na miejscu. Z tego co mówi mapa, domyślam się, że zamkniętych drzwi nie można odróżnić od reszty ściany Góry, bo tę sztukę zwykle stosują krasnoludy. Mam rację czy nie?
— Masz rację — rzekł Thorin.
— Zapomniałem też dodać — ciągnął Gandalf — że do mapy dołączony jest klucz, mały, dziwny kluczyk. Oto on! — To mówiąc wręczył Thorinowi srebrny kluczyk ze skomplikowanymi nacięciami na długiej rurce. — Pilnuj go dobrze!
— Z pewnością będę go pilnował — odparł Thorin i umocował kluczyk na pięknym łańcuchu, który nosił na szyi pod kubrakiem. — Teraz więc sprawa zapowiada się o wiele pomyślniej. Nowiny, które tu usłyszeliśmy znacznie poprawiają nasze widoki. Dotychczas nie wyobrażaliśmy sobie dość jasno, co robić. Zamierzaliśmy
podówczas wesołe miasto Dal. Królowie przysyłali po naszych snycerzy i nawet mniej biegłych wynagradzali hojnie. Ojcowie przyprowadzali do nas swoich synów na naukę i płacili za nią szczodrze, przede wszystkim w naturze, żywnością, bo my nie trudziliśmy się uprawą ziemi ani staraniem o prowianty. Były to pod każdym względem złote czasy dla nas, najuboższy z krasnoludów miał dość pieniędzy na własne potrzeby i na pożyczkę dla innych, a także dość czasu, żeby wyrabiać piękne przedmioty po prostu dla własnej rozrywki, nie mówiąc już o przepięknych, czarodziejskich zabawkach, jakich dziś próżno byś szukał na świecie. Toteż sale w domu mego dziadka były pełne cudownych klejnotów, rzeźb i pucharów, a w sklepie z zabawkami w Dali można było oczy wypatrzyć.
Te właśnie rzeczy skusiły smoka. Smoki, jak wiadomo, kradną złoto i klejnoty ludziom, elfom i krasnoludom, gdziekolwiek się da; strzegą swoich łupów do ostatniego tchu (czyli na wieki, bo nie umierają, chyba że je ktoś zabije), ale nie umieją się nimi cieszyć, nie używają z nich nic, bodaj miedzianego pierścionka. Smoki wcale nie odróżniają pięknej roboty od partactwa, chociaż dobrze się zazwyczaj znają na rynkowej cenie przedmiotów. Same też nic nie potrafią zrobić, nie umieją nawet zreperować obluzowanej łuski na własnym pancerzu. W owych czasach na północy żyło wiele smoków, złoto zaś stało się zapewne rzadkością, kiedy krasnoludy zbiegły na południe lub wyginęły, a smoki szerzyły coraz gorsze nieszczęścia i spustoszenia. Szczególnie chciwy, silny i zły był gad imieniem Smaug. Pewnego dnia przefrunął on na południe. Najpierw usłyszeliśmy okropny szum, jakby huragan nadciągał z północy, a sosny na Górze skrzypiały i skrzypiały na wietrze. Garstka krasnoludów, które przypadkiem były na powierzchni (do tych szczęśliwców i ja należałem, byłem wtedy młodym, żądnym przygód chłopcem i stale włóczyłem się wokół Góry, to właśnie ocaliło mi życie)… Zobaczyliśmy z daleka, jak smok spadł na Górę i jak trysnęły wokół niego płomienie. Potem zsunął się po stoku w dół, a gdziekolwiek przeszedł, las stawał w ogniu. Wówczas już dzwony w Dali uderzyły na trwogę, a wojownicy chwytali za broń. Krasnoludy rzuciły się do swojej Głównej Bramy, lecz tam czyhał na nie smok. Nikt nie uszedł tą drogą z życiem. Rzeka zagotowała się i wezbrała, miasto przesłoniła mgła, a pod jej osłoną smok zbliżył się niepostrzeżony i wymordował większość wojowników; zwykła, nieszczęsna historia, aż nazbyt pospolita w tamtych czasach. Smok zawrócił do Głównej Bramy, wpełznął do środka, splądrował wszystkie hale, uliczki, tunele, zaułki, piwnice, mieszkania i korytarze. Nie został we wnętrzu Góry ani jeden żywy krasnolud, a smok zagarnął wszystkie bogactwa. Prawdopodobnie zwyczajem smoków zgromadził je w najgłębszej jaskini, spiętrzył na kupę i sypia na górze skarbów niby na łóżku. Odtąd nieraz wypełzał przez Główną Bramę i nocą nadpadał na Dal, porywając ludzi, a szczególnie dziewczęta, by je pożreć; w końcu miasto upadło, wszyscy mieszkańcy albo wyginęli, albo uciekli. Co się tam teraz dzieje, nie wiem na pewno, ale przypuszczam, że nikt dzisiaj nie mieszka bliżej Góry, niż sięga brzeg Długiego Jeziora.
My, którzyśmy ocaleli będąc na powierzchni, siedzieliśmy w ukryciu, płacząc i przeklinając Smauga, gdy niespodzianie zjawił się przy nas mój ojciec i dziadek, obaj z osmalonymi od ognia brodami. Byli bardzo chmurni, nie mówili nic prawie. Kiedy spytałem, jakim sposobem wydostali się z podziemi, kazali mi trzymać język za zębami i powiedzieli, że dowiem się tego kiedyś, we właściwym czasie. Potem wszyscy wywędrowaliśmy stamtąd i musieliśmy zarabiać na życie, jak się dało i gdzie
się dało, w różnych krajach; często wiodło nam się tak źle, że pracowaliśmy jako prości kowale albo w kopalniach węgla. Nigdy jednak nie zapomnieliśmy o naszym zrabowanym skarbie. Nawet teraz, kiedy — przyznaję — uciułaliśmy coś niecoś i mamy się nie najgorzej — tu Thorin pogładził złoty łańcuch, który nosił na szyi — nie wyrzekliśmy się zamiaru odzyskania skradzionych bogactw i chcemy się zemścić na przeklętym Smaugu, jeśli to będzie możliwe.
Często zastanawiałem się nad tajemnicą ocalenia mego ojca i dziadka. Dziś rozumiem, że musieli mieć ukryte boczne drzwi, nikomu prócz nich dwóch nie znane. Okazuje się, że narysowali je na mapie. Ciekaw jestem, jakim sposobem Gandalf zdobył tę mapę i dlaczego nie dostała się mnie, prawowitemu spadkobiercy.
— Nie zdobyłem jej, ale ją dostałem — odparł czarodziej. — Twój dziadek został zabity, jak sobie zapewne przypominasz, w kopalniach Morii przez goblina…
— Przeklęty goblin, wiem — rzekł Thorin.
— A twój ojciec ruszył w świat dwudziestego pierwszego kwietnia; w ostatni czwartek upłynęło sto lat od tego zdarzenia. Odtąd nie widziałeś go już…
— Prawda, prawda — rzekł Thorin.
— Otóż właśnie twój ojciec dał mi mapę i kluczyk, żebym te rzeczy tobie przekazał, jeśli spełniłem to dopiero teraz i w sposób, jaki uznałem za stosowny, nie możesz mieć do mnie pretensji; wiesz, jak trudno było ciebie odnaleźć. Twój ojciec nie pamiętał własnego imienia, kiedy mi wręczał ten dokument, toteż i twego nie mógł mi powiedzieć. W gruncie rzeczy sądzę, że zasłużyłem tylko na pochwałę i wdzięczność. Masz! — zakończył podając mapę Thorinowi.
— Nie rozumiem — rzekł Thorin, a Bilbo pomyślał, że chętnie powiedziałby to samo. Wyjaśnienie nic im jakoś nie wyjaśniło.
— Twój dziadek — odparł czarodziej z wolna i gniewnym głosem — nim poszedł do kopalni Morii, oddał dla bezpieczeństwa mapę synowi. Twój ojciec po śmierci dziadka ruszył szukać szczęścia i wziął mapę z sobą. Przeżył wiele bardzo przykrych przygód, nigdy jednak nie zdołał dotrzeć w pobliże Góry. Nie mam pojęcia, jak się tam dostał, ale spotkałem go jako więźnia w lochach Czarnoksiężnika.
— A cóż ty tam robiłeś? — spytał Thorin ze zgrozą, a wszystkie krasnoludy zadrżały.
— To już niech cię nie obchodzi. Jak zawsze czegoś szukałem; była to paskudna, niebezpieczna wyprawa. Nawet ja, Gandalf, ledwo się uratowałem. Chciałem ocalić twego ojca, ale już było za późno. Postradał rozum, majaczył, zapomniał niemal o wszystkim prócz mapy i kluczyka.
— Dawno zapłaciliśmy goblinom z Morii — rzekł Thorin. — Trzeba by pomyśleć i o Czarnoksiężniku.
— Nie mów głupstw. To ponad siły wszystkich krasnoludów razem wziętych, gdyby nawet udało się zebrać rozproszonych na cztery wiatry z powrotem do gromady. Jedynym życzeniem twojego ojca było, żebyś odczytał mapę i użył klucza. Smok i Góra to zadanie i tak aż za wielkie na twoje siły.
— Słuchajcie, słuchajcie! — pomyślał Bilbo i przypadkiem pomyślał na głos.
przyszło im do głowy budzić gospodarza (chociażby po to, żeby podziękować!); mimo woli wszakże był jakby odrobinkę zawiedziony. To uczucie zdziwiło go bardzo.
„Nie bądź durniem, Bilbo — rzekł sam do siebie. — Kto słyszał, żeby hob–bit w twoim wieku myślał o smokach i w ogóle o tych tam zagranicznych głupstwach!"
Przepasał się fartuchem, rozpalił ogień w piecu, zagrzał wodę, pozmywał wszystko. Potem, nim wrócił do jadalni, zjadł w kuchni smaczne śniadanko. Słońce tymczasem już świeciło jasno, a przez otwarte drzwi wejściowe płynął do wnętrza ciepły, kwietniowy powiew. Bilbo zaczął głośno gwizdać i zapominać o zdarzeniach poprzedniego wieczora.
Właśnie zasiadł pod otwartym oknem jadalni do drugiego śniadania, kiedy wszedł Gandalf.
— Ależ mój drogi! — rzekł. — Kiedyż wreszcie przyjedziesz? Mieliśmy przecież wyruszyć wczesnym rankiem! A ty o pół do jedenastej najspokojniej jesz śniadanie, czy jak tam ten posiłek nazywasz. Tamci zostawili ci wiadomość, bo nie mogli dłużej czekać.
— Jaką wiadomość? — spytał biedny pan Baggins, okropnie zmieszany.
— Na wielkiego słonia! — zawołał Gandalf. — Ktoś cię chyba odmienił dzisiejszego ranka! Więc nie starłeś kurzu z parapetu kominka?
— Co ma jedno do drugiego? Dość było roboty ze zmywaniem po czternastu osobach.
— Gdybyś starł kurz z kominka, znalazłbyś pod zegarem to — rzekł Gandalf wręczając hobbitowi liścik (napisany oczywiście na jego własnym papierze listowym). Oto co Bilbo przeczytał:
Od Thorin i kompanii pozdrowienie dla włamywacza Bilba! Za gościnę serdeczne dzięki, a Twoją ofertę fachowej pomocy chętnie przyjmujemy. Warunki: zapłata przy dostawie w wysokości nie przekraczającej czternastej części całego zysku (jeżeli w ogóle będą zyski); zwrot kosztów podróży zapewniamy w każdym przypadku; koszty pogrzebu — jeśli okaże się to konieczne i nie będzie załatwione inaczej — ponosimy my lub nasi przedstawiciele.
Nie widząc potrzeby zakłócania Twego cennego snu, wyruszyliśmy na razie sami, by poczynić niezbędne przygotowania. Oczekujemy szanownej osoby w gospodzie „Pod Zielonym Smokiem", nad Wodą, o jedenastej przed południem punkt. Licząc na punktualność z Pańskiej strony, mamy zaszczyt pozostać
szczerze oddani Thorin i kompania.
— Masz dziesięć minut na drogę. Musisz biec — rzekł Gandalf.
— Ale… — zaczął Bilbo.
— Nie ma czasu na żadne ale — powiedział czarodziej.
— Ale… — powtórzył Bilbo.
— Na to także nie ma czasu. Ruszaj!
Do końca życia Bilbo nie mógł sobie przypomnieć, jakim sposobem znalazł się wtedy na dworze, bez kapelusza, bez laski, bez pieniędzy, bez żadnej z rzeczy, które
zazwyczaj brał ze sobą, wychodząc z domu; drugiego śniadanie nie dokończył, statków po nim nie pozmywał, wcisnął klucze do ręki Gandalfowi i puścił się ścieżką w dół pędem, ile sił w kosmatych nogach; minął Wielki Młyn, przeprawił się przez Wodę i przebył w tym tempie milę z okładem.
Biła jedenasta, gdy zasapany dopadł gospody nad Wodą i stwierdził, że zapomniał chustki do nosa.
— Brawo! — rzekł Balin, który z progu wypatrywał hobbita.
Zza zakrętu drogi od strony wioski nadciągała już reszta towarzystwa. Jechali na kucach, a każdy kuc był objuczony wszelkiego rodzaju bagażem, tobołkami, pakunkami i rozmaitym dobytkiem. Jeden mały kuc szedł luzem, zapewne przeznaczony dla Bilba.
— Siadajcie obaj na konie i ruszamy — rzekł Thorin.
— Strasznie mi przykro — powiedział Bilbo — ale zapomniałem kapelusza i chustki do nosa, nie mam też przy sobie ani grosza. Przeczytałem wasz list dopiero o godzinie dziesiątej minut czterdzieści pięć, punkt.
— Nie bądź taki dokładny — odezwał się Dwalin — i nie przejmuj się drobiazgami. Nim dobrniemy do celu podróży, nauczysz się obywać bez chustki do nosa i bez wielu innych rzeczy. Jeżeli zaś chodzi o kapelusz, mam w kuferku zapasowy kaptur i płaszcz.
Tak się stało, że pięknego ranka w przeddzień maja wyruszyli wszyscy razem sprzed gospody truchtem na kucykach, a między innymi Bilbo, ubrany w ciemnozielony (trochę podniszczony) kaptur i ciemnozielony płaszcz pożyczony od Dwa–lina. Płaszcz i kaptur były na niego za duże, toteż wyglądał dość śmiesznie. Strach pomyśleć, co by jego ojciec, Bungo, powiedział, gdyby go tak zobaczył. Bilbo pocieszał się tylko tym, że nie ma brody, nikt więc nie może go wziąć za krasnoluda.
Nie ujechali daleko, gdy dogonił ich Gandalf, bardzo wspaniały na siwym koniu. Przywiózł cały zapas chustek do nosa, a także fajkę i tytoń hobbita. Wędrowali dalej wesoło, opowiadając bajki i śpiewając w marszu przez cały dzień, oczywiście z przerwami na popasy. Co prawda zarządzano te przerwy nie tak często, jakby sobie Bilbo życzył, ale mimo to hobbit zaczął dochodzić do wniosku, że przygody to niezła rzecz.
Jechali tak przez czas dość długi. Mieli do przebycia najpierw rozległy szmat spokojnego kraju, zaludnionego przez spokojnych mieszkańców: ludzi, hobbitów, elfy i tym podobne stworzenia; drogi były dobre, tu i ówdzie stały gospody, a od czasu do czasu mijali krasnoluda albo chłopa, albo wędrownego blacharza, spieszących za swymi sprawami. Później jednak znaleźli się w okolicy, gdzie ludność mówiła innym językiem i śpiewała pieśni, jakich Bilbo nigdy nie słyszał. Gospody spotykali teraz rzadko i mniej ponętne, drogi były gorsze, w oddali na widnokręgu wzgórza piętrzyły się coraz wyżej. Na szczytach wzgórz stały niekiedy zamki obronne, ale wiele z nich wyglądało tak, jakby nie wzniesiono ich wcale w godziwych zamiarach. W dodatku pogoda, dotychczas tak piękna, jak bywa w maj w opowieściach i legendach, zepsuła się teraz.
— Pomyśleć, że jutro będzie pierwszy czerwca — stękał Bilbo, brnąc za innymi przez rozmiękłe błoto. Pora podwieczorku minęła, deszcz lał bez przerwy od rana, krople