Pobierz książka inny świat polski lektura polski lektura polski lektur apolski lekturapolski lektu i więcej Streszczenia w PDF z Język polski tylko na Docsity! Gustaw Herling-Grudziński Gustaw Herling-Grudziński Gustaw Herling-Grudziński Inny świat Zapiski sowieckie Tu otwierał się inny, odrębny świat, do niczego niepodobny; tu panowały inne, odrębne prawa, inne obyczaje, inne nawyki i odruchy; tu trwał martwy za życia dom, a w nim życie jak nigdzie i ludzie niezwykli. Ten oto zapomniany zakątek zamierzam tutaj opisać. DostOjewski, Zapiski z martwego domu Krystynie Od Autora Należy chyba zacząć od przedstawienia, na użytek czytelnika polskiego w Kraju, zwięzłej historii Innego Świata. Napisałem tę książkę w ciągu roku, od lipca 1949 do lipca 1950, w Rugby i w Londynie. Ukazała się najpierw po angielsku w znakomitym przekładzie śp. Andrzeja Ciołkosza i z przedmową Bertranda Russella. Spotkała się z dobrym przyjęciem prasy i czytelników. Za wydaniem angielskim poszły inne, zarówno normalne, jak “kieszonkowe”: amerykańskie, szwedzkie, niemieckie, włoskie, hiszpańskie (w Argentynie), japońskie, chińskie (w Hongkongu), arabskie. Najdłużej, bo aż trzydzieści pięć lat, musiałem czekać na wydanie francuskie: nosi datę 1985, poprzedzone jest wstępem pisarza hiszpańskiego Jorge Sempruna, obecnego ministra kultury w rządzie Gonzaleza. Przekład francuski, bardzo dobrze przyjęty, pociągnął za sobą wznowienia w Anglii i w Ameryce. Lada dzień ukaże się w Londynie przekład rosyjski pióra Natalii Gorbaniewskiej. Kto wie, czy nie ujrzy kiedyś światła dziennego również w ojczyźnie tłumaczki. Ostatecznie za trzema stroniczkami w Doktorze Źywago na opisany w Innym Świecie temat, które taki niegdyś wywołały skandal w ojczyźnie wielkiego poety, poszedł niebawem Dzień Iwana Denisowicza w miesięczniku Twar-dowskiego ,,Nowyj Mir". A dziś urządza się w Moskwie wieczór publiczny ku czci Warłama Szałamowa, autora Opowiadań kolymskich; i coraz częściej mówi się, że dotrze w końcu otwarcie i masowo do swoich naturalnych odbiorców Archipelag Gulag. Po polsku Inny Świat ukazał się w roku 1953 nakładem londyńskiego wydawnictwa "Gryf. W roku 1965 przejął go Instytut Literacki w Paryżu. Był tam odtąd pięciokrotnie wznawiany, ostatnie wznowienie datowane jest 1985. Zbyteczne byłoby roztrząsanie w autorskiej przedmowie problematyki Innego Świata, skoro czytelnik polski ma teraz dzięki “Czytelnikowi” książkę przed sobą i może sam towarzyszyć lekturze własnymi refleksjami. Chciałbym tylko, naruszając trochę elementarne przykazanie pisarskiej powściągliwości i skromności, zwrócić uwagę na jedną rzecz. “Inny Świat - pisał Ignazio Silone w prezentacji włoskiego wydania mojej książki - jest nie tylko świadectwem, lecz także dziełem literackim”. Podobne akcenty pojawiają się w przedmowie Russella do wydania angielskiego i w przedmowie Sempruna do wydania francuskiego. Kładła też na to nacisk większość obcojęzycznych recenzentów. Zawsze cieszyła mnie szczególnie opinia krytyka angielskiego Edwarda Crankshawa. Wyrażał on tyle lat temu pewność, że Inny Świat czytany będzie “długo jeszcze po zlikwidowaniu instytucji, które opisuje”. Obecne oficjalne wydanie polskie jest jednym z dowodów, że zbliżyliśmy się bardzo do potwierdzenia słuszności tych słów. Oficjalne, lecz nie pierwsze w Kraju. Inny Świat wydany był wielokrotnie w “drugim własnych rozporkach, oddają się z zamiłowaniem dwóm wielkim namiętnościom: kradzieży i onanizmowi. Prawie wszyscy albo nie znają w ogóle rodziców, albo nie wiedzą nic o ich istnieniu. Na olbrzymich obszarach państwa policyjnego prowadzą z zadziwiającą swobodą typowe życie “biezprizornych”, podróżując na gapę pociągami towarowymi z miasta do miasta, z osiedla do osiedla. Żyją z kradzieży towarów ze składów państwowych i nierzadko kradną z powrotem to, co przed chwilą sprzedali, szantażując nieostrożnych nabywców groźbą donosu. Sypiają na dworcach kolejowych, w parkach miejskich, w remizach tramwajowych - za jedyny majątek mając czasem tylko małe zawiniątko, przewiązane rzemiennym paskiem. Dopiero później przekonałem się, że “biezprizorni” tworzą obok “urków” (przestępców pospolitych) najgroźniejszą mafię półlegalną w Rosji, która zorganizowana jest na wzór lóż masońskich. Jeżeli istnieje w Związku Sowieckim coś w rodzaju szczątkowego czarnego rynku, to tylko dzięki tym młodym oberwań-com, myszkującym niespokojnie w tłumie, oblegającym “spiectorgi”, skradającym się o zmierzchu ku spichrzom zboża i składom węgla. Władze sowieckie przyglądają się temu przez palce, uważając “biezprizornych” za jedynych “prolesów”, nie obciążonych dziedzicznie grzechem pierworodnym kontrrewolucji, za masę plastyczną, z której można wszystko ulepić. Toteż młodzi chłopcy nauczyli się szybko uważać więzienie za coś w rodzaju kolonii letnich i bez większego sprzeciwu korzystają z tego okresu wytchnienia po wyczerpującym życiu na wolności. Do naszej celi w Witebsku przychodził czasem “wospitatiel” o ewangelicznej twarzy, płowej czuprynie i niebieskich oczach i głosem przypominającym łagodny szept w konfesjonale wzywał gromadę ,,biezprizornych“ na naukę: ”Riebiata, pojdiom niemnożko pouczitsia“. Uszy puchły, gdy ”riebiata“ wracali z kursu. Naj ohydniej sze wyzwiska i przekleństwa przeplatały się z frazesami ”politgramoty“. Z kłębowiska młodych ciał wybiegały ku nam nieustanne oskarżenia o ”trockizm“, ”nacjonalizm“ i ”kontrrewolucję“, zapewnienia, że ”towarzysz Stalin dobrze zrobił, zamykając was w więzieniu“, a ”sowiecka władza zawojuje wkrótce cały świat“ - wszystko to powtarzane z okrutnym, sadystycznym uporem, tak typowym dla każdej bezdomnej młodości. Nieco później, w obozie, spotkałem osiemnastoletniego chłopca, który pełnił funkcję naczelnika ”kawecze“ (kulturno-wospitatielnaja czast') tylko z tego tytułu, że niegdyś jako ”biezprizorny" uczęszczał na kursy pedagogiczne w więzieniu. Mój sąsiad pod oknem przyglądał mi się pierwszego dnia podejrzliwie,' żując bez przerwy skórki czerstwego chleba, po które sięgał do dużego worka, służącego mu na pryczy za poduszkę. Był jedynym człowiekiem w celi, do którego miałem ochotę przemówić. Często w więzieniach sowieckich spotyka się ludzi z piętnem tragedii odciśniętym na twarzach. Wąskie usta, krogulczy nos, łzawiące jak od garści piasku oczy, urywane westchnienia i kurze łapki zanurzające się co pewien czas w worku - mogły znaczyć wszystko albo nic. Szedł do ustępu, drobiąc małymi kroczkami, a gdy przychodziła na niego wreszcie kolej, rozkraczał się niezdarnie nad dziurą, spuszczając spodnie, unosił ostrożnie do góry długą koszulę i prawie stojąc, wzdymał się i czerwieniał od nadmiernego wysiłku. Wypędzano go zawsze z ustępu ostatniego, ale jeszcze na korytarzu zapinał spodnie, uskakując śmiesznie w bok przed poszturchiwaniami strażnika. Po powrocie do celi kładł się natychmiast na pryczy i dyszał ciężko, a jego stara twarz przypominała zasuszoną figę. - Polak? - zapytał wreszcie któregoś wieczoru. Skinąłem głową. - Ja jestem ciekawy, czy w Polsce - zaskrzeczał gniewnie - mój syn mógłby być kapitanem w wojsku. - Nie wiem - odpowiedziałem. - Za co pan siedzi? - To nie jest ważne. Ja mogę zgnić w kryminale, ale mój syn jest kapitanem w lotnictwie. Po apelu wieczornym opowiedział mi swoją historię. Leżąc obok siebie, rozmawialiśmy szeptem, żeby nie przebudzić naszych “biezprizornych”. Stary Żyd był od kilkudziesięciu lat szewcem w Witebsku, pamiętał rewolucję i wspominał z rozrzewnieniem wszystko, co przeżył od chwili jej wybuchu. Został skazany na pięć lat za to, że w artelu szewców sprzeciwił się używaniu skrawków skóry do żelowania nowych butów. “To nie jest ważne - powtarzał w kółko - rozumiecie przecież, że wszędzie są ludzie zazdrośni. Ja wykształciłem syna, ja z niego zrobiłem kapitana lotnictwa, to jak im się mogło podobać, że ja, stary Żyd, mam syna w lotnictwie? Ale on napisze podanie i mnie zwolnią przedterminowo. Czy to kto widział, żeby dawać taki chłam na nowe zelówki?” Podniósł się na pryczy i upewniwszy się, że “biezprizorni” śpią, rozpruł w marynarce podszewkę pod rękawem i wyjął spod waty zmiętą fotografię. Spoglądał z niej na mnie człowiek w mundurze lotnika, o inteligentnej twarzy i zakrzywionym ostro nosie. W parę minut potem jeden z “biezprizornych” zlazł z pryczy, odlał się do kibla przy drzwiach i zastukał w okienko. Na korytarzu zabrzęczały klucze, rozległo się przeciągłe ziewnięcie i o kamienną podłogę załomotały podkute buty. - Czego? - zapytało rozespane oko w judaszu. - Obywatelu dyżurny, dajcie zapalić. - Mleko ssać, gówniarzu - warknęło groźnie oko i zniknęło za blaszaną zastawką. Chłopiec przywarł obiema pięściami do drzwi i wspinając się na palcach do ślepego okienka, zawołał głośno: - Grażdanin dieżurnyj, ja imieju k wam wopros! Teraz klucz zazgrzytał dwa razy w zamku i okute drzwi ustąpiły. Na progu stał młody strażnik w przekrzywionej na bok czapce z niebieskim denkiem i czerwonym otokiem. - Gadaj. - Nie mogę tutaj, muszę na korytarz. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem szerzej, chłopiec wślizgnął się pod ręką opartą o klucz tkwiący w zamku na korytarz i wrócił po chwili do celi z zapalonym papierosem. Zaciągając się chciwymi haustami, spoglądał ku nam niespokojnie i kulił się jak młode szczenię, cofające się przed kopnięciem. Po kwadransie drzwi celi otworzyły się znowu szeroko, dyżurny przestąpił energicznie próg i krzyknął ostro: - Wstawać! Dowódca bloku! Rewizja! Dowódca bloku rozpoczął rewizję od “biezprizornych”, a dyżurny nie odrywał tymczasem wzroku od dwóch szeregów więźniów, stojących w postawie na baczność tyłem do prycz, a twarzami do siebie. Wprawne ręce przerzucały szybko sienniki ,,biezprizornych", pogmerały w moim barłogu i zanurzyły się w worku starego Żyda. Zaraz potem usłyszałem szelest papieru, stłumiony lekko miętoszeniem waty. - Co to jest? Dolary? - Nie. Fotografia mojego syna, kapitana Armii Czerwonej, Natana Awramowicza Zygfelda. - Za co siedzisz? - Za szkodnictwo w rzemiośle. - Szkodnik sowieckiego rzemiosła nie ma prawa przechowywać w celi fotografii oficera Armii Czerwonej. - To jest mój syn... - Milcz. Nie ma w więzieniu synów. Gdy wychodziłem z celi na etap, stary szewc kiwał się na pryczy jak ogłupiała papuga na drążku, żując wraz ze skórkami chleba parę powtarzających się monotonnie słów. Szliśmy na dworzec późną godziną, przez opustoszałe już prawie miasto. Ulice wychłostane ulewą połyskiwały w czarnym świetle wieczoru jak długie tafle miki. Powietrzem płynęła duszna fala ciepła, a Dźwina, wezbrawszy gwałtownie, szumiała niespokojnie pod uginającymi się deskami mostu. W małych uliczkach miałem nie wiadomo dlaczego uczucie, że ze wszystkich okien biegną ku nam poprzez szpary w deskach okiennic ludzkie spojrzenia. Dopiero na głównej ulicy ruch ożywił się nieco, ale grupki przechodniów mijały nas w milczeniu, nie odwracając głów w naszą stronę, z oczami utkwionymi przed siebie lub w ziemię, z oczami, które widziały nie patrząc. Pięć miesięcy temu przechodziliśmy przez te same ulice Witebska w upalny dzień czerwcowy, odgrodzeni od tro-tuaru stalową linką bagnetów. Dźwina wlokła się leniwie w wyschniętym łożysku, na chodnikach lepkich od żaru słonecznego szli energicznym krokiem zmęczeni przechodnie, rozmawiając skąpo i nie zatrzymując się ani na chwilę: urzędnicy w czapkach z zadartymi do góry daszkami, robotnicy w kombinezonach skwierczących smarem z maszyn, chłopcy z tornistrami na plecach, żołnierze w wysokich butach śmierdzących łojem, kobiety w brzydkich perkalikowych sukienkach. Ileż bym wówczas dał za to, żeby zobaczyć grupkę wesoło rozmawiających ludzi! Mijaliśmy domy o otwartych oknach, z których nie zwisały kolorowe kołdry, zaglądaliśmy ukradkiem przez płoty na podwórka, na których nie suszyła się bielizna, widzieliśmy zamknięty kościół z napisem “Antirieligioznyj Muziej”, czytaliśmy slogany na transparentach przewieszonych w poprzek ulicy, wpatrywaliśmy się w ogromną czerwoną gwiazdę na szczycie ratusza. Nie było to miasto Smutku; było to miasto, w którym nigdy nie gościła Radość. W Leningradzie nasz etap podzielony został na dziesięcioosobowe partie, które w parominutowych odstępach czasu odjeżdżały z dworca czarnymi karetkami więziennymi do “Pieriesyłki”. Wciśnięty pomiędzy towarzyszy, niemal dusząc się w drewnianym pudle bez okien i wentylatorów, nie miałem sposobności obserwować miasta. Jedynie na zakrętach ulic pęd samochodu spychał mnie z ławeczki i na okamgnienie dostrzegałem przez szparę w budce szofera fragmenty gmachów, skwerów i tłumu ludzkiego. Dzień był mroźny, ale słoneczny. Spadł był już śnieg - przyjechaliśmy do Leningradu w listopadzie 1940 roku - na ulicach spotykało się pierwszych przechodniów w walonkach i futrzanych czapkach uszankach. Kłapiące boki czapek opadały wprawdzie tylko na uszy i nie zasłaniały oczu, ale na wzór końskich okularów pozwalały patrzeć prosto przed siebie i nie rozpraszać uwagi na boki. Nasz transport przejechał ulicami miasta nie zauważony, jak stado czarnych kruków kołujące w poszukiwaniu żeru nad zaśnieżonym polem. Starzy więźniowie opowiadali mi, że w Leningradzie siedziało w owym czasie około 40 tysięcy ludzi. Obliczenia te - dość, jak sądzę, prawdopodobne - oparte były głównie na żmudnym zestawianiu i porównywaniu faktów, poszlak i pokątnych relacji. I tak na przykład, w słynnym więzieniu na Krestach, liczącym tysiąc jednoosobowych cel, przebywało średnio trzydziestu więźniów w celi. Wiadomość o tym przynieśli więźniowie z Krestów, którzy przed etapem do obozów spędzali zazwyczaj parę nocy w naszej Pieriesyłce. Własne siły obliczaliśmy na dziesięć tysięcy; w celi 37., zdolnej w normalnych warunkach pomieścić co najwyżej 20 osób, siedziało 70 więźniów. Jednym z najbardziej zdumiewających i zachwycających zjawisk w ubogim życiu umysłowym ,,martwych domów" jest wspaniale wyostrzona czujność obserwacji każdego doświadczonego więźnia. Nie było celi, w której bym nie spotkał choć jednego statystyka i badacza życia więziennego, pogrążonego dniem i nocą w rekonstruowaniu obrazu otaczającej go rzeczywistości z drobnej mozaiki napomknień, opowiadań, strzępów rozmowy zasłyszanej na korytarzu, strzępów gazety znalezionej w ustępie, zarządzeń administracyjnych, ruchu pojazdów na piersiach mundurze wojskowym, spod którego sterczały kłaki czarnych włosów. Na głowie miał mały berecik, a szyja owinięta wełnianym szalem podkreślała jeszcze mięsiste wargi, nalaną twarz i dwie śliwki oczu, wepchnięte w puchliznę policzków jak w wyschnięte ciasto i przedzielone nosem kształtu wielkiego korniszona. Śpiewał, dusząc się i sapiąc, piosenkę, która wydawała mi się wówczas włoska, wybijając jej takt ręką na kolanie. Obok niego, oparty lekko o załom muru przy oknie, stał pięknie zbudowany atleta w marynarskim deklu i koszulce gimnastycznej w niebieskie paski i brzdąkał na gitarze, wpatrzony w mglisty zarys Leningradu. Scena jak z domu noclegowego w francuskim zaułku portowym. Tuż przed obiadem okute drzwi otworzyły się na roścież i kilkudziesięciu więźniów z rękami jeszcze założonymi do tyłu zaczęło przekraczać parami próg w takt monotonnego odliczania strażnika; cela wróciła ze spaceru. Wśród nowo przybyłych przeważali starzejący się już mężczyźni w mundurach i płaszczach wojskowych bez dystynkcji; paru wróciło na swoje miejsca na pryczach, podpierając się na laskach lub na ramionach towarzyszy. Kilkunastu młodych marynarzy i tyleż samo cywilów zamknęło pochód, przepychając się łokciami do stołu. Trzy uderzenia butem w zamknięte drzwi oznaczały tutaj to samo co w Witebsku. W czasie obiadu poznałem wysokiego, przystojnego mężczyznę, który przyglądał mi się uważnie, jedząc z namysłem i jakąś wyszukaną elegancją gestów porcję kaszy. Jego duże, zamyślone oczy osadzone były w kościstej i pobrużdżonej twarzy, a szczęki wykonywały po każdym kęsie powolny ruch, jakby rozgryzały jakiś wyjątkowy przysmak. Odezwał się do mnie pierwszy po polsku, skandując prawie drewnianym i trochę uroczystym językiem, którego nie używał pewnie od lat, swoją krótką opowieść. Był potomkiem zesłańców z 1863 roku - nazywał się Szkłowski - i przed aresztowaniem dowodził pułkiem artylerii w Puszkinie (dawnym Carskim Siole) pod Leningradem. Mówiąc o Rosji, używał słowa “rodi-na”, Polskę zaś nazywał ,,krajem naszych ojców“. Za co go aresztowano? Jako pułkownik i Polak z pochodzenia za mało się interesował wychowaniem politycznym żołnierzy. ”Pan rozumie - uśmiechał się łagodnie - w dzieciństwie nauczyli człowieka, że wojsko jest od tego, żeby mało myśleć i zaszcziszczaf rodinu“. Za co siedzą inni? ”Te jenerały? - wzruszył ramionami. - Za to, że za dużo zajmowali się polityką". Sąsiadem Szkłowskiego był mężczyzna w zielonej wiatrówce, którego zastałem czytającego książkę. Pułkownik Paweł Iwanowicz (nie pamiętam, niestety, jego nazwiska) był jedynym obok Szkłowskiego oficerem w celi o tak niskim stopniu. Dowiedziawszy się, że jestem Polakiem i że byłem we wrześniu 1939 roku w Polsce, ożywił się i zasypał mnie gradem pytań. Okazało się, że zanim go aresztowano, pracował w wywiadzie na pograniczu polsko-so-wieckim; znał świetnie wszystkie, najbardziej nawet zapadłe dziury prowincjonalne na Kresach, a czteroletni pobyt w więzieniu nie poczynił najmniejszych wyrw we wspaniałym dossier wywiadowczym, jakie nosił w mózgu. Pamiętał rozmieszczenie garnizonów, dywizji, pułków i oddziałów KOP-u, nazwiska i najbłahsze słabostki ludzkie ich dowódców: ten potrzebował ciągle pieniędzy na karty, ten przepadał za końmi, ten mieszkał w Lidzie, ale miał kochankę w Baranowiczach, a tamten był wzorowym oficerem. Rozpytywał mnie z podnieceniem o ich udział w kampanii wrześniowej, jak zgrany właściciel stajni pyta o lokaty swoich dawnych koni na zagranicznych torach wyścigowych. Niewiele umiałem i chciałem mu powiedzieć. Szumiało mi jeszcze wówczas w głowie od wrześniowego ciosu. Pogaduszki wywiadowcze z Pawłem Iwanowiczem miały ten pożytek, że zaprzyjaźniliśmy się szybko i pewnego dnia rozmowa ześlizgnęła się mimochodem na temat mieszkańców celi. Pamiętam ten wieczór, jakby to było wczoraj. Leżeliśmy na jego pryczy, a właściwie on leżał, a ja siedziałem oparty na łokciu; obok nas drzemał młody student medycyny z Leningradu o dziewczęcej twarzy, który zapytał mnie raz szeptem w ustępie, czy czytałem Powrót z ZSRR Gide'a, bo sądząc z artykułów prasy sowieckiej, jest to bardzo interesująca książka. W celi zapalono już światła, przy stole siedzieli marynarze i grali w karty, a na pryczach rzędem - jak na dwóch zbiorowych katafalkach - leżeli generałowie sowieccy, zastygłszy w geście nieruchomej zadumy. Paweł Iwanowicz pokazywał mi wzrokiem każdego po kolei, poruszając tylko muskularni twarzy i rzucając - niczym przewodnik w sali sarkofagów egipskich - krótkie objaśnienia. Przy grubym Żydzie, który zwiesiwszy jak zwykle nogi z pryczy, nucił cicho, powiedział: ,,Komisarz polityczny dywizji w Hiszpanii. Miał bardzo ciężkie śledztwo“. Brodacza, pykającego bezustannie fajkę, określił jako inżyniera lotnika i generała awiacji, który właśnie niedawno ogłosił głodówkę, żądając rewizji procesu ”w imię potrzeb sowieckiego przemysłu lotniczego". Wszyscy zostali oskarżeni w roku 1937 o szpiegostwo. Zdaniem Pawła Iwa- nowicza cała sprawa była prowokacją niemiecką na olbrzymią skalę. Wywiad niemiecki podsunął wywiadowi sowieckiemu przez neutralnego pośrednika sfałszowane dowody, obciążające poważnie dużą część sztabowców sowieckich, którzy w różnych okresach swej służby przebywali jakiś czas za granicą. Niemcom chodziło o sparaliżowanie dowództwa sowieckiego, a wywiad rosyjski żył w stanie egzaltowanej podejrzliwości po spisku Tuchaczew- skiego. Gdyby wojna z Niemcami wybuchła w roku 1938, Armia Czerwona miałaby poważnie nadwątlone rezerwy sztabowe. Wybuch drugiej wojny światowej uchronił ich od wyroków śmierci i zatrzymał gwałtownie szprychy śledczego koła tortur. Od wybuchu wojny rosyjsko-nie- mieckiej oczekiwali zwolnienia, pełnej rehabilitacji, przywrócenia stopni i stanowisk dowódczych, wypłaty uposażeń za cztery lata spędzone w więzieniu. Wyroki dziesięcioletnie, jakie odczytano im przed miesiącem po trzech i pół latach nieprzerwanych badań, uważali za zwykłą formalność, która ma uratować twarz NKWD. Wśród mieszkańców celi 37. wybuch wojny rosyj-sko-niemieckiej uchodził bowiem w listopadzie 1940 roku za rzecz nie podlegającą wątpieniu; wierzyli w jej zwycięski koniec i w to, że ani dnia nie będzie się toczyła na terytorium sowieckim. Po apelu wieczornym, kiedy do celi przyjeżdżał sklepik z papierosami, parówkami i gazetami, Paweł Iwanowicz, jako najmłodszy stopniem i wiekiem, wdrapywał się na stół i czytał na głos z ,,Prawdy“ i ”Iz-wiestij“ jednakowe ”soobszczenija z zapadnogo fronta“. Była to jedyna w ciągu dnia chwila, kiedy generałowie ożywiali się, dyskutując z przejęciem o szansach obu stron. Uderzyło mnie, że w ich wypowiedziach nie było ani cienia skargi, buntu lub mściwości, gdy rozmowa zahaczała o potencjał wojenny Rosji; jedynie smutek ludzi, których oderwano od warsztatu pracy. Zapytałem o to kiedyś Pawła Iwanowicza. ”W normalnym państwie - odpowiedział - istnieją ludzie zadowoleni, średnio zadowoleni i niezadowoleni. W państwie, w którym wszyscy są zadowoleni, zachodzi podejrzenie, że wszyscy są niezadowoleni. Tak czy owak, tworzymy zwartą całość". Nauczyłem się tych słów na pamięć. Generał Artamjan, brodaty Ormianin z awiacji, wstawał wieczorami na parę minut i masywne jego cielsko odbywało pomiędzy pryczami coś w rodzaju spaceru “dla rozprostowania kości”. Po każdym spacerze kładł się znowu na dawnym miejscu i sapiąc ciężko, wykonywał parę wdechów i wydechów. Robił to wszystko ze śmiertelną powagą i zadziwiającą punktualnością. Jego wieczorna gimnastyka była dla nas sygnałem do kolacji. Gdy przyszedłem do celi 37., trafiłem na trzeci dzień jego głodówki; po dziecięciu dniach mojego pobytu w Pie-riesyłce głodówka jeszcze trwała. Artamjan przybladł, coraz krócej spacerował, chwytała go często zadyszka i zanosił się od kaszlu po każdym pierwszym pociągnięciu fajki. Żądał zwolnienia i rehabilitacji, powołując się na swoje zasługi i rewolucyjną przeszłość. Proponowano mu pracę pod konwojem w leningradzkiej fabryce samolotów i osobną celę w “Pałacu Zimowym”. Co trzy dni przed południem dozorca przynosił mu do celi wspaniałą paczkę “od żony”, o której nic nie wiedział i która według wszelkiego prawdopodobieństwa żyła również od trzech i pół lat na zesłaniu. Artamjan podnosił się z pryczy, proponował wszystkim w celi poczęstunek, a gdy odpowiadało mu głuche milczenie, wzywał z korytarza dozorcę i w jego obecności wrzucał całą zawartość paczki do kibla. Mimo że wyznaczono mi miejsce do spania na ziemi koło kibla, a więc tuż obok jego pryczy, nie odezwał się do mnie ani razu. Ostatniej jednak nocy, gdy nienaturalnie ożywiony ruch na korytarzu zdawał się zwiastować etap, nie spaliśmy obaj. Leżałem na wznak, z rękami splecionymi pod głową, i nasłuchiwałem, jak za przegrodą drzwi rośnie szum kroków niby łoskot wzbierającej rzeki za tamą. Kłęby dymu z fajki Artamjana przesłaniały mdłe światło żarówki, pogrążając celę w dusznym półmroku. Nagle jego ręka obsunęła się z pryczy i zaczęła szukać mojej. Gdy mu ją podałem, uniósłszy się lekko na posłaniu, wsunął ją bez słowa pod swój koc i przytknął do klatki piersiowej. Poprzez parcianą koszulę zmacałem zgrubienie i wklęśnięcie na żebrach. Powiódł ją jeszcze w dół, poniżej kolana - to samo. Chciałem doń przemówić, zapytać go o coś, ale kamienna twarz obrośnięta mchem brody nie wyrażała nic poza zmęczeniem i zamyśleniem. Po północy ruch na korytarzu wzmógł się jeszcze bardziej, słychać było otwieranie i zamykanie cel, i monotonne głosy wyczytujące nazwiska. Po każdym “jest” rzeka ludzkich ciał wzbierała, uderzając zduszonymi szeptami o ściany. Otworzyły się wreszcie i drzwi naszej celi - Szkłowski i ja na etap. Gdy klęcząc zwijałem szybko swoje łachy, Artamjan chwycił mnie jeszcze raz za rękę i ścisnął ją mocno. Nie powiedział ani słowa i nie spojrzał w moim kierunku. Wyszliśmy na korytarz, prosto w tłum spoconych i parujących jeszcze od snu ciał, które przykucnęły bojaźliwie pod ścianami jak strzępy ludzkiej nędzy w ścieku kanałowym. Ze Szkłowskim znalazłem się w jednym przedziale wagonu “stołypinowskiego”. Rozesłał sobie na ławeczce płaszcz i usadowiwszy się w kącie przedziału, siedział już tak przez cały czas - wyprostowany, milczący i surowy, w mundurze zapiętym pod szyją, z rękami splecionymi na kolanach. Oprócz nas na górnych składanych ławkach rozsiadło się trzech “urków”, zabierając się do gry w karty. Jeden z nich, goryl o płaskiej mongolskiej twarzy, opowiedział nam, zanim jeszcze pociąg ruszył ze stacji, że doczekał się nareszcie w Leningradzie piętnastoletniego wyroku za zarąbanie siekierą w obozie peczorskim kucharza, który mu odmówił dodatkowej porcji kaszy. Mówił to spokojnie, z pewnym akcentem dumy w głosie, nie przerywając ani na chwilę gry. Szkłowski siedział niepo-ruszony z przymkniętymi lekko oczami, a ja zaśmiałem się nie bez przymusu. Było już chyba bardzo późno - bo pociąg, wynurzając się z lasu, przecinał smugi szarego światła, które unosiły się nad zaśnieżonymi porębami - gdy goryl cisnął nagle karty, zeskoczył z górnej ławki i stanął przed Szkłow-skim. - Dawaj szynel - krzyknął - przegrałem go w karty. Pułkownik otworzył zdumione oczy i nie zmieniwszy pozycji, wzruszył ramionami. - Dawaj - zagrzmiał po raz wtóry wściekły ryk - dawaj, “a to głaza wykom”! - Szkłowski podniósł się powoli i oddał swój płaszcz. Dopiero później, w obozie, pojąłem sens tej dziwacznej sceny. Gra o cudze rzeczy należy do najpopularniejszych rozrywek wśród “urków”, a główna jej atrakcja polega na tym, że przegrywający ma obowiązek wyegzekwować od postronnego widza umówiony z góry przedmiot. Kiedyś, w trzydziestych siódmych latach pionierstwa obozowego w Rosji, grało się o cudze życie, bo nie było cenniejszych przedmiotów; siedzący gdzieś w drugim końcu baraku wydobyć na powierzchnię. Jedno krótkie kaszlnięcie, ledwie dosłyszalne zakrztuszenie się i koniec. Maleńki biały obłoczek pary zawisał na chwilę w powietrzu, głowa opadała ciężko na piersi, ręce zaciskały kurczowo dwie kule śniegu. I nic więcej. Ani jednego słowa. Ani jednej prośby. Po nich przyszła kolej na Ukraińców i “nacmenów” (mieszkańców środkowej Azji, to jest Kazachów, Uzbeków, Turkmenów i Kirgizów). Najlepiej trzymali się rdzenni Rosjanie, Bałtowie i Finowie (którzy piłują, jak wiadomo, świetnie las), podwyższono im więc dzienne racje o sto gramów chleba i dodatkową chochlę zupy. W czasie pierwszych paru miesięcy, gdy wysoki stopień śmiertelności i prymitywne warunki obozowania nie pozwalały konwojentom prowadzić dokładnego wykazu więźniów, w szałasach przetrzymywano nieraz po parę dni zlodowaciałe trupy, pobierając na nie w brygadach chleb i talony na zupę. Baraki rosły na polanie, którą otoczono już drutem kolczastym, a codziennie brygady “lesorubów” wzmacniane świeżymi posiłkami z więzień wgryzały się coraz głębiej w puszczę jodłową, znacząc swój ślad umarłymi i drewnianym torem dla samochodów i sań; zbudowany jest on w ten sposób, że na niewysokim nasypie zbite mocno deski jodłowe tworzą coś w rodzaju trotuaru dla przechodniów, a dwie półokrągłe belki przymocowane są na wierzchu i ciągną się równolegle do siebie w odległości odpowiadającej wewnętrznemu rozstępowi osi w samochodzie lub w saniach; koła bądź płozy poruszają się wolno na torze po zewnętrznej stronie drewnianych szyn i chronione są przez nie w ten sposób od ześlizgnięcia się na boki; co kilkadziesiąt metrów tor przecięty jest w dwóch miejscach na długość normalnego pojazdu i osadzony na śrubie zwrotnicowej. W roku 1940 Jercewo było Już dużym centrum kargopolskiego ośrodka przemysłu drzewnego z własną bazą żywnościową, z własnym tartakiem, z dwiema bocznicami kolejowymi i z własnym miasteczkiem za żoną dla administracji i straży obozowej. Wszystko to zbudowane zostało rękami więźniów. Tych dawnych, “pionierskich” czasów sięga również tradycja “proizwołu”*(* Pewien komunista besarabski opowiadał mi, że w roku 1938 był naocznym świadkiem potwornego skatowania Karola Radka, który padł ofiarą “proizwołu” w obozie na Wyspach Sołowieckich.). Gdy nie było jeszcze zamykanych na noc szop, w których więźniowie składają po pracy ostre narzędzia (piły, siekiery i topory), a kontrola strażników nie sięgała po zmroku poza koniec bagnetu lub świetliste ostrze reflektoru, część narzędzi wędrowała wieczorem do baraków. Pierwsze zastępy “urków”, przybyłe do obozu w roku 1938, wykorzystały ten stan rzeczy, aby proklamować w zonie od zmierzchu do świtu małą “republikę więźniów” z własnymi sądami kapturowymi. Żaden strażnik nie ośmielił się pojawić między barakami w nocy nawet wówczas, gdy do jego uszu dochodziły straszliwe jęki i krzyki mordowanych więźniów politycznych; Gustaw Herling-Grudziński nigdy przecież nie wiadomo było, zza jakiego baraku wychyli się i roztrzaska mu łeb ciężki obuch toporzyska. Ponieważ dochodzenia dzienne dawały prawie zawsze bardzo nikłe rezultaty, polityczni zorganizowali własne oddziały samoobrony i ta wojna domowa między wykolejonym proletariatem a inteligencją rewolucyjną przetrwała podobno ze słabnącym stopniowo natężeniem do początków roku 1939. Był to czas, kiedy nowoczesne urządzenia techniczne i wzmocnione załogi obozów pozwoliły nareszcie NKWD uchwycić inicjatywę w swe ręce. W roku 1940 szczątkowe formy “republiki więźniów” istniały już tylko po to, żeby ułatwić “urkom” nocne łowy na nowo przybyłe kobiety. Półtora roku temu bowiem założony został w obozie pierwszy barak kobiecy. Trzeba tu oddać sprawiedliwość NKWD, które przyglądało się na ogół temu chrzestnemu tarłu przez palce, że dozwalało tylko na polowanie w zonie; drzwi do baraku kobiecego znajdowały się na odległość celnego strzału z wartowni. Nowo przybyłe kobiety były na ogół uprzedzane przez stare “łagier-nice” o grożącym niebezpieczeństwie, ale zdarzały się wypadki, że nie dawały tym ostrzeżeniom wiary. Skargi zanoszone nazajutrz po wypadku na wartownię były przyjmowane drwinami, a zresztą któraż rozsądna kobieta miała ochotę narazić się na bezlitosną, ślepą mściwość “urków” w obozie? Dowiadywała się od razu na wstępie, jakie są reguły walki o życie w obozie i ulegała im instynktownie, nie wychodząc z baraku po zmroku lub szukając sobie możnego opiekuna wśród prześladowców. Na początku roku 1941 nocne łowy zostały również ukrócone przez NKWD. Życie stało się dla jednych znośniejsze, a dla innych “użasno skucznoje”. Po przyjeździe do obozu przespałem dzień w opustoszałym baraku, a pod wieczór, gdy zaczęły mną trząść dreszcze i poczułem gorączkę, powlokłem się za radą starego popa Dimki do “łazarieta”. Dimka, który jako bez-nogi staruch był dyżurnym w baraku, doradził mi przyjaźnie, żebym nie ustępował lekarzowi, dopóki mnie nie skieruje do szpitala. “Po więzieniu - mówił - należy się najsamprzód odpoczynek, zanim się człowiek weźmie do uczciwej pracy”. Przy słowie “uczciwej” zaśmialiśmy się obaj. Pop uderzył się drewnianym jarzmem w protezę, założył je sobie na kark i podniósł z ziemi żelaznymi hakami dwa wiadra. W jego bezczynnym życiu wybiła najważniejsza chwila w ciągu dnia. Wyszorował był już podłogę, dorzucił drew do pieca i ruszał teraz po wrzątek do picia i po “chwoję” - ciemnozielony odwar z igieł sosnowych, który pomagał podobno na awitaminozę. Bardzo nieliczni w obozie chorzy na szkorbut otrzymywali od lekarza kartki na “cyngotnoje pitanije”. Tym mianem określało się sporą łyżkę siekanej surówki - przeważnie cebuli, marchwi, brukwi i buraków. Prawie zawsze starania o “cyngotnoje” były walką o dodatkową łyżkę jedzenia, a nie o lekarstwo. W zonie było już szarawo, ale zacisznie i prawie pogodnie. Pierwsze dymy unosiły się nad barakami, zamiatając szerokimi pióropuszami okapy dachów, oblodzone szyby okien tliły się brudnym światłem jak anemiczne słońce jesienne zachodzące za chmurą z nieprzezroczystej błony, a na horyzoncie jak okiem sięgnąć ciągnęła się czarna ściana lasu. Ścieżki w obozie zrobione były z dwóch położonych obok siebie desek. Czyścili je codziennie, szczególnie po nocach obfitujących w śnieżyce, popi, odwalając drewnianymi łopatami śnieg na boki i piętrząc zaspy, które sięgały niekiedy do pasa. Cały obóz wyglądał jak ogromna odkrywka gliny, unerwiona siecią wąskich kanalików dla wagonetek. Uchylone wrota na wartowni czekały już na powrót pierwszych brygad z pracy. Na wysokim pomoście koło kuchni stał ogonek pozszywanych ze szmat cieni w uszankach i ogromnych łapciach, z których sterczały nogi obwiązane sznurkami, i niecierpliwym pobrzękiwaniem kociołków przypominał o sobie kucharzowi. Lazaret mieścił się w małym domku niedaleko baraku kobiecego. Za przepierzeniem z dykty dyżurowali lekarz i “lekpom”, a w kącie obok drzwi siedział za stolikiem obdarty i zarośnięty starzec w drucianych okularach i łagodnym spojrzeniem maleńkich oczu witał każdego wchodzącego, aby go po chwili z nie ukrywaną radością wciągnąć na listę pacjentów. Zdawał się tu zadomowiony, bo nie tylko pięknym, kaligraficznym pismem odnotowywał nazwiska czekających i dorzucał ciągle rozłupane o-krąglaki do pieca, ale wypytywał z zabawną powagą o symptomy choroby, wykrzykiwał - wsadziwszy kudłaty łeb za drzwi przepierzenia - “Tatiana Pawłowna, każet-sia sierioznyj słuczaj”, i wracając za swój stół, z zadowoleniem pobełtywał drewnianą łyżką w resztkach zupy, które grzały się w małej blaszance na krawędzi piecyka. Miły głos kobiecy odpowiadał niezmiennie: “Matwiej Ki-ryłłowicz, budtie lubieznyj podożdat'”, a starzec rozkładał ręce gestem zaaferowanego dygnitarza. Te resztki niezwykłej, przesadnej wręcz grzeczności spotyka się w obozach tylko u ludzi starszych. Wśród czekających przeważali “nacmeni”. Trzymając się już w poczekalni za brzuchy, wybuchali od progu przepierzenia żałosnym skomleniem, w którym jęków bólu nie można było odróżnić od łamanej cudacznie ru-szczyzny. Nie było na ich chorobę lekarstwa, uważano ich więc na ogół za nieuleczalnych symulantów. Umierali z tęsknoty za krajem rodzinnym - z głodu, mrozu i monotonnej bieli śniegu. Ich przymrużone skośnie oczy, nie-nawykłe do krajobrazu Północy, łzawiły nieustannie i zarastały na rzęsach żółtym pasemkiem ropy. W rzadkie dni wolne od pracy Uzbecy, Turkmeni i Kirgizi zbierali się we wspólnym kącie baraku, przyodziani odświętnie w kolorowe chałaty z jedwabiu i wzorzyste jarmułki. Nie można było nigdy odgadnąć, o czym rozmawiają z tak niezwykłym ożywieniem - gestykulując, przekrzykując się nawzajem i kiwając smętnie głowami - ale to pewne, że nie o obozie. Bardzo często późnym wieczorem, gdy starsi odchodzili już do swoich baraków, młodsi zostawali jeszcze parami na wspólnych pryczach i godzinami gładzili się w milczeniu po szyjach, twarzach i plecach, obciągniętych jedwabnym płótnem. Wyglądało to na wzbierający stopniowo spazm, bo ruchy stawały się coraz wolniejsze i nabierały drętwości, a zamglone oczy tężały w słup. Nie wiem, jak się kończyły te nocne pieszczoty, i nigdy nie widziałem “nacmenów” uprawiających męską miłość, ale w czasie mojego półtorarocznego pobytu w obozie przez Jercewo przeszła tylko jedna Turkmenka. W “nacmeń-skim” kącie przywitało ją z honorami grono starców i młodzieży i odstawiło przed zapadnięciem nocy do baraku kobiecego; nazajutrz poszła na etap. Tatiana Pawłowna okazała się istotnie uprzejmą, siwiejącą już kobietą, i upewniwszy się, że mam bardzo wysoką temperaturę, dała mi bez trudu skierowanie do szpitala. “Nie załatwia to jednak wszystkiego - powiedziała mi na odchodnym - trzeba czasem bardzo długo czekać na wolne łóżko”. Gdy wracałem wieczorem do baraku po rzeczy, w zonie było już ciemno. Na wąskich ścieżkach posuwali się po omacku “kurzy ślepcy”, dotykając o-strożnie oblodzonych desek gumowymi łapciami, a czarnej zasłony powietrza trzepocącymi palcami rąk. Coraz wpadał któryś w zaspę śnieżną i wykopywał się z niej rozpaczliwymi ruchami tułowia, wzywając cicho pomocy. Zdrowi więźniowie wymijali ich obojętnie i szli szybko przed siebie, wzrok utkwiwszy w rozjarzonych oknach baraków. W szpitalu przeleżałem tylko jedną noc na korytarzu, a potem już dwa tygodnie w czystym łóżku na sali i wspominam ten okres jako jeden z najpiękniejszych w moim życiu. Skóra, nienawykła od roku do białej pościeli, zdawała się oddychać z ulgą wszystkimi porami, głęboki sen pogrążył mnie w gorączkowych majaczeniach i wspomnieniach jak w stogu pachnącego siana. Spałem tak całą dobę. Obok mnie leżał rosły mężczyzna, chory na “pyła-grę”. Nie umiem potem spostrzegłem przez mojego “judasza” w szybie Kowala, odprowadzającego dziewczynę do baraku kobiecego. Szła wolno, potykając się i zataczając na ścieżce, z głową przekrzywioną na stronę i rękami skrzyżowanymi na piersiach, podtrzymywana w pasie mocnym ramieniem swego towarzysza. Nazajutrz wieczorem Marusia przyszła do naszego baraku. Miała jeszcze ślady skrzepłej krwi na twarzy i pod-siniaczone oczy, ale wyglądała ładnie w kolorowej spódnicy i białej, cyfrowanej bluzce z czystego lnu, w której kołysały się, puszczone luzem, dwie piersi wielkie jak bochny chleba. Usiadła, jak gdyby nigdy nic, na pryczy Kowala plecami do pozostałych “urków” i przytuliwszy się do niego, lekko szeptała mu coś na ucho, całując go ze łzami w oczach w ospowaty policzek i po rękach. Kowal siedział z początku najeżony i spod niskiego czoła rzucał ukradkiem zmieszane spojrzenia na towarzyszy, ale dał się w końcu ubłagać. Została na noc, budząc nas ciągle z napiętego gorączkowymi rojeniami snu słowami najczulszej miłości, pomieszanymi z własnymi zachłystami bólu i miarowym sapaniem Kowala. Wymknęła się z baraku przed świtem, a za nią stąpał ostrożnie na chwiejących się nogach ogłupiały i zaczadzony kochanek. Odtąd przychodziła już codziennie i nieraz śpiewała przed zapadnięciem nocy mocnym głosem, który przechodził pod koniec każdej frazy w zawodzący jękliwie pisk, “czastusz-ki” ukraińskie o chłopcu, co “chodił wozie doma mojego”, i o tym, jak “choroszo s mołocznicoj żywiotsia”. Została w naszym obozie wodowozem i polubiliśmy wszyscy jej szeroką, wysmaganą mrozem twarz, jasne włosy rozwiane na wietrze i rozdęte nozdrza, gdy siedząc okrakiem na beczce, opierała czuby walonek na klinach w przednim zaworze sań i poganiała konia głośnymi klaś-nięciami bata lub nerwowymi szarpnięciami lejc. Za żoną, gdzie puszczano ją po wodę bez konwoju jako “bytowo-ją”, zdobywała czasem parę barwnych obrazków lub kolorowych wycinanek z bibułki i przyozdabiała nimi wieczorem brudną ścianę nad pryczą swego ukochanego. W brygadzie tymczasem popsuło się wszystko od owej pamiętnej chwili nocnych łowów. Kowal chodził do pracy półprzytomny i senny, jego pałąkowate nogi uginały się pod ciężarem worków, omijał często kolejki w wagonach i parę razy spadł nawet z kładki na szyny. Chińczyk Wang wspomniał kiedyś w czasie przerwy w małej stróżówce, że trzeba by “jednego konia zmienić w zaprzęgu”, ale siódemka “urków” zgromiła go rozjuszonym spojrzeniem. Zauważyliśmy jednak, że i oni milkną i uśmiechają się pogardliwie, ilekroć Kowal zbliża się do nich na papierosa. Trzymał się więc na boku, jadał sam z osobnego kociołka, a po kolacji naciągał moje oficerskie buty,wdziewał odświętną rubaszkę ukraińską i kładł się z papierosem na pryczy, nasłuchując, czy nie odezwie się na drodze do kuchni bulgotanie wody, kolebiącej się w ostatniej dziennej beczce. Któregoś wieczoru, gdy Marusia, która nie odzywała się do nikogo w naszym baraku, siedziała jak zwykle obok Kowala otoczywszy go w pasie splecionymi ramionami, jeden z “urków” trącił ją lekko w plecy i przemówił do niej parę słów. Dziewczyna rozplotła wolno dłonie, odwróciła głowę i przeszyła go nienawistnym spojrzeniem; nagle poderwała się całym tułowiem do przodu i z błyskiem śmiertelnie ranionego zwierzęcia w oczach splunęła mu prosto w twarz. Oślepiony “urka” cofnął się do tym, obtarł lewym rękawem twarz i rozczapierzywszy dwa palce prawej ręki, odwinął się do ciosu. W tej chwili Kowal runął na niego z pryczy jak jastrząb. Szamotali się chwilę, a gdy ich rozłączono. Kowalowi przyglądało się spode łba siedem wrogich par oczu. Odwrócił się do wtulonej w kąt Marusi, obciągnął na sobie podartą rubaszkę i głosem, od którego cierpła skóra, wycedził przez zaciśnięte zęby: “Kładź się, suko, i rozbieraj, bo uduszę”. Po czym do towarzyszy: “Bieritie, bratcy”. Pierwszy poszedł opluty “urka”. Marusia brała ich teraz w siebie bez sprzeciwu, rozchylając łagodnie uda, kładąc dłonie na kołyszących się zadach i nie broniąc się nawet, gdy nieprzytomnie rozbieganymi rękami miętosili jej piersi. Jej oczy, rozwarte szeroko w zwieszonej z pryczy głowie, wpatrywały się tylko uporczywie w siedzącego przy stole Kowala, a jej blade wargi szeptały cicho: “Pro-sti, Timosza, prosti”. Kowal nie ruszył się z miejsca, gdy wychodząc z baraku, spojrzała nań raz jeszcze wzrokiem przepełnionym bezgraniczną i podeptaną miłością. W powietrzu unosił się jeszcze długo po jej wyjściu ostry zapach potu, spermy i chwoi. Po trzech dniach Marusia odeszła od nas na własną prośbę z etapem więźniów do Ostrownoje, a wśród ośmiu “urków” w brygadzie zapanowało na powrót braterstwo broni, nie zakłócone już do końca mojego pobytu w obozie żadnym szczątkowym uczuciem ludzkim. Praca Dzień po dniu O wpół do szóstej nad ranem drzwi baraku otwierały się z trzaskiem i wśród ciszy przerywanej tylko ostatnimi westchnieniami snu rozlegał się głośny okrzyk: “Podjom!” W chwilę potem “razwodczik” - więzień odpowiedzialny za wymarsz brygad do pracy - przechodził szybkim krokiem wzdłuż prycz, szarpiąc śpiących za nogi. Więźniowie poruszali się ciężko na pryczach, odrzucali sennym ruchem ręki buszłaty okrywające głowy, podnosili się tak wolno, jak gdyby ich ciała skrępowane były niewidzialnymi pętami, i jęcząc z bólu, opadali z powrotem na legowiska. Wzdłuż prycz przechodził teraz wolno “dniewalny”, szepcząc monotonnym głosem: “Riebiata, na rabotu”. Do niego należało postawić barak na nogi przed otwarciem kuchni. Robił to jednak w przeciwieństwie do “raz-wodczika” łagodniej i grzeczniej, jak człowiek, który sam nie pracując, wypycha innych do pracy, i któremu najniższy status sługi niewolników nie pozwala na opryskli-wość, tak zwyczajną w ustach ludzi wolnych i ich obozowych wysłanników. Te parę minut, które mieszkańcy każdego baraku spędzali po pobudce leżąc bez ruchu na pryczach, było swoistą formą porannej modlitwy więźniów. Zaczynała się ona nieodmiennie od przekleństw, a kończyła prawie zawsze sakramentalnym zwrotem: “Ech, nadojeła żyzń”. Powtarzany codziennie na wszystkich pryczach - dolatujący z boków, z dołu i z góry - stał się on dla mnie w końcu czymś w rodzaju przeraźliwej skargi, w której mieściło się wszystko, co więzień umiał i mógł powiedzieć o swojej śmierci za życia. W innych krajach i w innych warunkach miejsce tego krótkiego okrzyku rozpaczy zajmuje prawdziwa modlitwa lub skreślenie jednego dnia wyroku; jest rzeczą aż nazbyt zrozumiałą, że człowiek pozbawiony wszystkiego z wyjątkiem nadziei zaczyna dzień od zwrócenia ku niej swych pierwszych myśli i próśb. Ale jakże mogli to czynić ludzie, którym odebrano nawet nadzieję? Ani jeden z więźniów sowieckich nie mógł wiedzieć na pewno, kiedy mu się skończy wyrok, gdyż pamiętał z własnego doświadczenia tysiące wypadków, w których przedłużono go na następne dziesięć lat jednym pociągnięciem pióra Osobogo Sowieszczanija NKWD w Moskwie. Tylko ludzie, którzy siedzieli kiedykolwiek w więzieniu, będą w stanie zrozumieć całe okrucieństwo faktu, że w ciągu półtorarocznego pobytu w obozie słyszałem zaledwie parę razy więźniów obliczających na głos ilość lat, miesięcy, tygodni, dni i godzin, które pozostały im jeszcze do ukończenia wyroku. Była to jak gdyby cicha umowa, zmierzająca do nieprowokowania losu. Im mniej mówiło się o wyrokach, im mniej pokładało się nadziei w odzyskaniu wolności, tym prawdopodobniej sze wydawało się, że “tym razem” wszystko pójdzie dobrze. Rozdmuchiwanie nadziei miało w sobie straszliwe niebezpieczeństwo zawodu. W owym milczeniu więc, podobnym do tabu, jakie wśród szczepów murzyńskich otacza imiona mściwych bożków, pokora sąsiadowała z cichym i wytrwałym przygotowaniem na najgorsze. Więzień nie uzbrojony w nie przeciwko losowi przyjmował zaskoczenie jak śmiertelny cios. W lipcu 1941 roku, w dwa tygodnie po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej, sam byłem świadkiem, jak stary kolejarz z Kijowa, Ponomarenko, który przesiedział okrągłe dziesięć lat we wszystkich możliwych obozach sowieckich i jedyny wśród nas mówił o nadchodzącym zwolnieniu z pewnością siebie wykluczającą jakiekolwiek obawy, został w dniu ukończenia wyroku wezwany za żonę, aby usłyszeć, że przedłużono mu go “biezsroczno”. Kiedyśmy wrócili z pracy, już nie żył, umarł w baraku na atak serca. Dimka opowiadał nam później, że wrócił z Trzeciego Oddziału blady i postarzały o swoje dziesięć przesiedzianych na próżno lat i bez słowa położył się na pryczy. Na wszystkie pytania odpowiadał “żyzń propa- szczaja” i - on, stary bolszewik! - to modlił się bezgłośnie zmartwiałymi wargami, to bił siwą głową o deski pryczy. Umarł między czwartą a piątą po południu, kiedy Dimka wyszedł jak zwykle po chwoję i wrzątek. Można się jedynie domyślać, co działo się w jego sercu, ale to pewne, że oprócz rozpaczy, bólu i bezsilnego gniewu - zakradło się doń także uczucie żalu za lekkomyślne zawierzenie nadziei. Na chwilę przed śmiercią musiał jeszcze, spoglądając wstecz na swoje zmarnowane życie, czynić sobie gorzkie wyrzuty, że podrażnił los bezmyślną ufnością. W baraku więcej się słyszało po tym wypadku słów potępienia niż współczucia. Cierpiał - to prawda - ale czy nie był sobie sam winien? Czy nie igrał z ogniem, mówiąc codziennie swobodnie o zbliżającym się dniu zwolnienia? Czy nie uroczył wolności zamiast zawierzyć pokornie wyrokom przeznaczenia? Nie był przecież niedoświadczonym nowicjuszem, na własne oczy widział w roku 1936, jak ludzie przecinali sobie żyły u rąk, gdy o czwartej po południu mieli wyjść na wolność, a o dwunastej przyszło z Moskwy rozporządzenie znoszące system odliczania dwóch dni wyroku za każdy dzień stachanowskiej pracy! Sam to opowiadał, śmiejąc się, że zdrowy rozsądek kazał mu zawsze pracować tylko tyle, ile trzeba było, aby dzień policzono za dzień. A teraz?... A teraz nie policzono mu 3.650 dni wytrwałej, uczciwej pracy. Czyż nie była to słuszna kara za zlekceważenie praw życia obozowego? I wszystko potoczyło się po dawnemu, miejsce Pono-marenki zajął nowy więzień, miejsce zaufania do prawa stary zabobon, a miejsce codziennego różańca wyrokowe-go “ech, żyzń nadojeła” - jedyne słowa, jakimi wolno było w obozie określać beznadziejność, nie prowokując nadziei. Kwadrans przed szóstą na pryczach leżeli już tylko ci więźniowie, którzy poprzedniego dnia otrzymali zwolnienie od lekarza, a reszta zaczynała się ubierać. Przygarbione postacie pochylały się nad gołymi nogami, próbując ze szmat, sznurków, kawałków drutu, dziurawych walonek i skrawków opon samochodowych skleić możliwie ciepłe i trwałe obucie na jedenastogodzinny dzień pracy. Jedynie brygady doborowe (do których zaliczała się i nasza), zatrudnione przy pracach związanych bezpośrednio z planem produkcyjnym obozu, otrzymywały nowe ubrania i miały prawo wymieniać je po zniszczeniu. Około trzech czwartych więźniów jednak wychodziło do pracy w łapciach, często z odsłoniętymi częściami nóg, ramion i piersi. Nie było więc rzeczą dziwną, że wielu z nich nie miało odwagi rozbierać się na noc, aby nie ryzykować rozsypania się z trudem posztukowanej odzieży. Dla nich pobudka była tylko znakiem danym w poczekalni dworca kolejowego. Otrząsali się ze snu, zwlekali się z prycz, zwilżali w rogu baraku oczy i usta i szli na kuchnię. Wychodzili do pracy ze skrytą nadzieją, że tym razem odmrożenie odsłoniętych części ciała będzie dość wyraźne, aby im wyjednać choć parę dni zwolnienia. W zonie było jeszcze zupełnie ciemno. Dopiero przed samym apelem porannym niebo zaróżowiło się lekko na skraju horyzontu, roztapiając się po chwili w zimnobłę-kitnym odblasku śniegu. Teraz zaś trudno było rozpoznać twarze idących nawet na odległość wyciągniętej ręki. Szli wszyscy w kierunku kuchni, potrącając się wzajemnie i dzwoniąc blaszankami. W pobliżu studni i dokoła małego baraku, w którym gotowano wrzątek, słychać było dźwięk wiader, strumyków, półzawalonych szop i wykrotów. Było to jak gdyby samoutwierdzenie się przy życiu przez stałą obserwację niezmiennych praw przyrody. W niektórych brygadach również stopień zażyłości pomiędzy więźniami a konwojentem był tak duży, że wystarczyło, aby zniknęły z pola widzenia wartowni, a już “striełok” zarzucał sobie karabin na ramię i rozpoczynał przyjacielską pogawędkę z paroma ostatnimi dwójkami. W tym błahym odruchu ludzkich uczuć tkwiła nie tyle przyjemność podźwignięcia się z poniżenia i pogardy, co emocja, jaką daje łamanie przepisów więziennych. Niekiedy konwojent odnosił się do brygady uprzejmie, a nawet z czymś w rodzaju szczątkowych wyrzutów sumienia. Toteż dnie, w których następowała w brygadach zmiana konwojenta, należały do najpamiętniej szych i najżywiej komentowanych w barakach. Upływało zawsze trochę czasu, zanim pomiędzy niewolnikami a nadzorcą nawiązywała się nowa nić porozumienia. Nie ma co zaś wspominać nawet o wypadkach, w których konwojent uważał więźniów za swoich naturalnych wrogów. Taka brygada nie omijała nigdy żadnej, najmniejszej nawet okazji, aby mu dokuczyć i utrudnić pracę. Pierwsze godziny dnia były najcięższe. Ciała, bardziej zmęczone snem na twardych pryczach niż wypoczęte, musiały pokonać wiele bólu, aby się wdrożyć z powrotem w rytm pracy. Poza tym rano nie było przecież na co czekać. Tylko stachanowcy otrzymywali w południe łyżkę gotowanej soi i sto gramów chleba; tę “primbludę” rozwoził w dużym cebrzyku umocnionym na stałe pomiędzy płozami sań jeden z woziwodów pod nadzorem kucharza. Reszta spędzała przerwę obiadową, siedząc przy ognisku i paląc wspólnego papierosa w takiej pozycji, aby nie trzeba było oglądać wydzielania stachanowcom “primbludy” i widzieć ich jedzących. Do rzadkości należeli więźniowie, którym udało się przechować z poprzedniego wieczoru kromkę suchego chleba. Racje chleba wydawane były po powrocie do żony w ilościach: trzeci kocioł - 700 gramów, drugi kocioł - 500 gramów, pierwszy kocioł - 400 gramów. Chleb więc - jeśli nie liczyć łyżki kaszy rano i porcji rzadkiej zupy wieczorem - był podstawowym pożywieniem w obozie. Powstrzymanie się od zjedzenia go w całości natychmiast po otrzymaniu wymagało nadludzkiego wysiłku woli i udawało się tylko tym więźniom, którzy po wieczornym posiłku szli jeszcze na kuchnię, aby za wyprzedawane stopniowo części własnego ubrania z wolności kupić od kucharzy dodatkową porcję zupy. Dopiero na dwie godziny przed odmarszem do żony więźniowie ożywiali się nieco. Perspektywa bliskiego odpoczynku i zaspokojenia choć na chwilę dokuczliwego głodu działała tak silnie, że nie sam powrót, ale oczekiwanie nań uważaliśmy za największe przeżycie dnia. Jak w każdej idealizacji, więcej w nim było urojeń niż prawdy. Męka życia więziennego nie kończyła się w baraku, wprost przeciwnie, zamieniała się dopiero w torturę myśli o śmierci. Ale miała w sobie tajemniczy - pociągający i odpychający zarazem - urok intymności cierpienia. Leżąc samotnie na pryczy, można się było nareszcie poczuć wolnym - wolnym od pracy, od współtowarzyszy więziennych, od czasu, który płynął jak stygnąca smoła. Tylko w więzieniu łatwo jest zrozumieć, że życie bez czekania na cokolwiek nie ma najmniejszego sensu i wypełnia się po brzegi rozpaczą. Czekając na samotność, baliśmy się jej jednocześnie. Była ona jedyną namiastką wolności, za którą w chwilach zupełnego odprężenia płaciło się ulgą i fizycznym prawie bólem płaczu. Taki jest jednak zawsze pierwszy odruch beznadziejności: wiara, że w samotności cierpienie zahartuje się i wysublimuje jak w ogniu oczyszczającym. Mało ludzi potrafi naprawdę znieść samotność, ale wielu marzy o niej jak o ostatniej ucieczce. Podobnie jak myśl o samobójstwie, myśl o samotności bywa najczęściej jedyną formą protestu, na jaką nas stać, gdy wszystko zawiodło, a śmierć ma w sobie jeszcze ciągle więcej grozy niż uroku. Myśl, sama tylko myśl, gdyż rozpacz płynąca z świadomości jest większa od rozpaczy o-drętwienia. Gdyby można było wyobrazić sobie, co czuje rozbitek, dopływający ostatnim wysiłkiem woli do wyspy bezludnej, jego uczucia okazałyby się podobne do naszych na godzinę przed powrotem do żony; była w nich bowiem jeszcze nadzieja. Ale czy może być większa tortura niż nagłe uświadomienie sobie, że ta nadzieja była tylko złudzeniem podnieconych zmysłów? Mieć niezachwianą pewność, że się jest na wyspie bezludnej, bez widoków ratunku i wybawienia - oto co można nazwać męką. Ale płynąć ku niej resztkami sił, walczyć z zalewającą oczy falą, łapać ściśniętymi z bólu płucami powietrze, czuć przyspieszone bicie serca, natężać wszystkie mięśnie rąk i nóg - zbliżać się, zbliżać! - oto jest wszystko, dla czego warto jeszcze ciągle żyć. Codziennie przeżywaliśmy to samo; codziennie na krótko przed powrotem do żony więźniowie śmiali się i rozmawiali ze sobą jak ludzie wolni; codziennie też kładli się po pracy na pryczach jak ludzie zdławieni rozpaczą. W brygadach leśnych, które na Północy stanowią podstawę planu produkcyjnego obozów pracy przymusowej, praca podzielona była pomiędzy kilka zespołów cztero- lub pięcioosobowych. Przy nieustannej zmianie czynności (niektóre były cięższe, a niektóre lżejsze) jeden więzień zwalał jodły cienką piłą, ujętą jak cięciwa w łuk z drzewa, jeden oczyszczał je z gałęzi i kory, jeden (była to forma odpoczynku na zmianę) palił gałęzie i korę na ognisku, a dwóch piłowało zwalone pnie na kloce określonej długości, ustawiając je w metrowe lub dwumetrowe stosy. Przy tym systemie pracy najważniejszą osobą na “lesopowale” był tak zwany “dziesiętnik”, zaufany więzień bez konwoju lub człowiek wolny, który dokonywał pomiarów gotowego drzewa, stemplując policzone kloce znakiem obozowym. Jego pomiary stanowiły dla każdego brygadiera podstawę do obliczania normy poszczególnych zespołów brygadowych. Nie umiem już dziś powiedzieć, jaka była wysokość normy w lesie, ale pamiętam, że Finowie, którzy cieszą się zasłużoną sławą najlepszych drwali, uważali ją za wygórowaną nawet dla wolnych i dobrze odżywionych robotników. Toteż przekroczenie normy w brygadach leśnych było niemożliwe bez tak zwanej “tui ty” - umiejętnego oszustwa. Autorytet brygadiera wśród więźniów (który był jednocześnie źródłem pobocznych dochodów w postaci okupu od gorzej pracujących) mierzył się jego talentami w tej dziedzinie. Sposoby były różne; można było tak ustawiać kloce, aby stosy wyglądały na zewnątrz jak nabite, a w środku miały sporo luzu - ten system stosowało się tylko wówczas, gdy dziesiętnik był więźniem i za łapówkę w chlebie przymykał oczy na stopień spoistości ułożonego drzewa. Jeśli dziesiętnikiem natomiast był nieprzekupny urzędnik z wolności (czasami więźniom udawało się przekupywać nawet ludzi wolnych, głównie prywatnym ubraniem), odcinało się cienko ostemplowany koniec klocka z pomierzonego stosu i ten “nowy” kloc przenosiło się na nie pomierzony stos, paląc szybko końcówki w ogniu. W każdym razie można przyjąć jako zasadę, że bez “tufty” i przekupstwa na wszystkich odcinkach pracy w obozie normy nie dosięgałyby nigdy nawet stu procent. Praca w lesie należała do najcięższych głównie na skutek warunków, w jakich się odbywała. Odległość z “leso-powału” do obozu wynosiła średnio około sześciu kilometrów w jedną stronę, więźniowie pracowali cały dzień pod gołym niebem, po pas zanurzeni w śniegu, przemoczeni do nitki, głodni i nieludzko zmęczeni. Nie spotkałem w obozie więźniów, którzy by pracowali w lesie dłużej niż dwa lata. Na ogół już po roku odchodzili z nieuleczalną wadą serca do brygad zatrudnionych przy nieco lżejszej pracy, a stamtąd na śmiertelną “emeryturę” do “trupiarni”. Z nowych transportów więźniów, które co pewien czas przychodziły do Jercewa, wyławiano zawsze ludzi najmłodszych i najsilniejszych, aby ich - jak się to mówiło w obozie - “przepuścić przez las”. Ten pobór niewolników bywał czasem podobny nawet w szczegółach dekoracyjnych do rycin z książek o dawnym niewolnictwie: badanie lekarskie zaszczycał bowiem niekiedy swą obecnością naczelnik oddziału jercewskiego, Samsonow, i z uśmiechem zadowolenia dotykał bicepsów, ramion i pleców nowo przybyłych więźniów. Czas pracy wynosił zasadniczo we wszystkich brygadach jedenaście godzin, po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej podwyższono go jednak do dwunastu godzin. W brygadzie tragarzy na bazie żywnościowej, w której pracowałem najdłużej, nie było nawet i tych ram - praca zależała od ilości wagonów, a wagonów nie wolno było przetrzymywać, bo za każdą nadliczbową godzinę obóz płacił dyrekcji kolejowej. W praktyce więc pracowaliśmy niejednokrotnie po dwadzieścia godzin na dobę z krótkimi przerwami na posiłki. Nie obowiązywał nas “podjom”, jeśli przychodziliśmy do żony po północy; wracaliśmy wówczas na bazę około jedenastej w południe, pracując znowu tyle, ile trzeba było, aby opróżnione wagony mogły wrócić na czas z naszej bocznicy kolejowej do Jercewa. W ten sposób już przez same “nadgodziny” nasza norma wahała się na ogół od 150 do 200%. Mimo to w naszej brygadzie “tufta” stosowana była bardzo często choćby dlatego, że większość tragarzy miała ambicję figurowania na “czerwonej tablicy” stachanowców, z którą związane było prawo kupowania co pewien czas kawałka kiełbasy końskiej w sklepiku obozowym. “Tufta” na bazie żywnościowej polegała na doliczaniu - za zgodą dzie-siętnika, który podpisywał wykazy brygadowe - paru metrów do odległości od wagonu do składu. Normy tragarskie składały się bowiem z dwóch współczynników - z ilości wyładowanego materiału i z odległości pomiędzy składem a wagonem. W pierwszym nie można było nic zmienić, bo do wagonów dołączone były wykazy frachtowe; drugi pozostawiał jednak brygadierowi pewien margines swobody i kalkulacji rachunkowej. Niełatwo w pierwszej chwili zrozumieć, dlaczego w tych warunkach przydział do brygady tragarzy na bazie żywnościowej uważany był w obozie za coś w rodzaju awansu społecznego. Trzeba tu bowiem pamiętać, że praca w godzinach nadliczbowych nie należała na bazie do wyjątków, była raczej regułą, skoro 25 więźniów musiało wyładować żywność dla 30 tysięcy swych współtowarzyszy ze wszystkich “łagpunktów” obozu kargopolskiego i dla spółdzielni na wolności. A jednak na opróżnienie się miejsca każdego z nas czekały w obozie dziesiątki więźniów. Dlaczego? Chodziło tu głównie o dwa względy - jeden czysto materialny, a drugi moralny czy raczej psychologiczny. Pracując na bazie, mogliśmy często ukraść bądź kawałek solonej ryby, bądź trochę mąki, bądź wreszcie parę kartofli. Pracując w godzinach nadliczbowych, mieliśmy prawo wdawać się z naszymi przełożonymi współwięźniami, a często nawet z ludźmi wolnymi, w rokowania jak równi z równymi. Fakt, że przekraczaliśmy na ogół normalny więzienny dzień pracy, upoważniał nas do tego, aby nas o naddatki proszono. Rzecz prosta, nasi przełożeni mogli się zawsze w razie odmowy odwołać do władz obozowych, nadając procedurze dobrej woli charakter więziennego przymusu, ale w obozie utarł się zwyczaj, że nie uciekali się do tej ostateczności nigdy przed wyczerpaniem wszystkich środków łagodnej perswazji. My sami zresztą dbaliśmy usilnie o to, aby nas nie pozbawiano i tych skromnych pozorów wolności; tak silne jest w każdym więźniu pragnienie ocalenia najnędzniejszych choćby resztek własnej woli, że zapominając o naczelnej w obozach zasadzie samooszczędzania się, uważają za przywilej nieomal ciche prawo uświęcania bezgranicznego wyzysku pracy niewolniczej aktem własnej zgody. Jak gdybym tu słyszał Dostojewskiego: “Cały sens słowa aresztant oznacza człowieka bez woli; a wydając pieniądze, działa on już z własnej woli”. Różnica była tylko jedna: nie mieliśmy pieniędzy, ale mieliśmy za to resztki sił do pracy i płaciliśmy nimi za zachowanie najskromniejszych pozorów człowieczeństwa równie szczodrze, jak katorżnicy carscy swoimi kopiejkami. Po powrocie z pracy każdy brygadier wypełniał na czysto formularz wydajności pracy i odnosił go do biura “normirowszczyków”, rachmistrzów obozowych (więźniowie z ogólnych robót nazywali ich pogardliwie “pridurka-mi”, co najlepiej da się przetłumaczyć przez naszych nadarzającej się okazji - jest z gruntu błędny. Dla setek tysięcy Gorcewów bolszewizm jest jedyną religią, jedynym poglądem na świat, jakiego nauczono ich w dzieciństwie i młodości. Ludzie typu Zinowjewa, Kamieniewa czy Bucharina mogli przeżywać swoje “odszczepieństwo ideologiczne” jako jedną z największych klęsk, która odebrała nagle ich życiu wszelką treść, mogli cierpieć, czuć się zdradzonymi lub nawet załamać się - ale przecież mimo wszystko musieli mieć jeszcze dość miar porównawczych, dość dawnego krytycyzmu, aby w chwilach trzeźwości spojrzeć na to, co się z nimi i wokół nich działo, z boku i jak gdyby z historycznego oddalenia. Dla ludzi z gatunku Gorcewów załamanie się wiary w komunizm, jedynej wiary, jaką się dotąd w życiu kierowali, musiałoby być równoznaczne z pozbawieniem ich pięciu podstawowych zmysłów, którymi poznaje się, określa i ocenia otaczający świat. Toteż uwięzienie nie mogło być dla nich prawie nigdy bodźcem do złamania ślubów kapłańskich; traktowali je raczej jak przejściową klauzurę za naruszenie dyscypliny zakonnej, wyczekując dnia zwolnienia z jeszcze większą uległością i pokorą w sercach. Fakt, że musieli ją spędzać w piekle, nie świadczył o niczym; a raczej świadczył o tym, że piekło istnieje naprawdę, i biada tym, których za grzechy przeciwko naukom Boga Ojca spotyka wygnanie z raju. Któregoś wieczoru uniosła się nieco zasłona, okrywająca przeszłość Gorcewa. Pokłócił się był o jakiś drobiazg z grupą “nacmenów” w rogu baraku, w ataku furii, jakiej nie oglądaliśmy u niego dotychczas nigdy, schwycił pierwszego z brzegu Uzbeka za poły chałatu i potrząsając nim nieprzytomnie, wycedził przez zaciśnięte zęby: “Ja takich jak wy basmaczów strzelałem tuzinami jak wróble na gałęzi!” Stary Uzbek, siedzący jak zwykle z podwiniętymi po turecku nogami na dolnej pryczy, zacharczał wściekle w swoim języku, a twarz zmieniła mu się nie do poznania: spod przymrużonych skośnie powiek zdawał się spojrzeniami sztyletować napastnika, górna warga z cienkimi obwisłymi wąsikami zadrżała nerwowo, odsłaniając rząd białych zębów. Nagle błyskawicznym uderzeniem podbił do góry obie ręce Gorcewa i podawszy lekko tułów do przodu, splunął mu z całej siły w twarz. Gorcew rzucił się do bicia, ale jak żelazne kleszcze chwyciły go ręce dwóch “nacmenów”, którzy zeskoczyli z górnej pryczy. Przyglądaliśmy się tej scenie w milczeniu, nie poruszając się z miejsc. A więc tłumił powstanie “basmaczów” w Środkowej Azji! Nie posyłano tam byle kogo, o nie! samych tylko zaufanych, elitę partyjną. Jego interwencja w Trzecim Oddziale nie odniosła żadnego skutku, nie wezwano nawet starego Uzbeka za żonę. Może dlatego, że mimo woli potwierdził fakt, o którym nie wolno było w Rosji głośno mówić? A może dlatego, że wbrew pozorom nie miał za żoną możnych protektorów, nie chroniły go dawne powiązania, był odsłonięty do ciosu? W każdym razie dla brygady, do której należał, był to dobry znak. Chodziło przecież tylko o to, żeby Trzeci Oddział się do tej sprawy nie mieszał, żeby rzucił choć jednego ze swoich dawnych ludzi na pastwę zemsty. Około Bożego Narodzenia przechodził przez Jercewo etap z Kruglicy do obozów peczorskich. Więźniowie zatrzymali się na trzy dni w “pieriesylnym”, a wieczorami odwiedzali nasze baraki, szukając znajomych. Jeden z nich, mijając pryczę Gorcewa, zatrzymał się nagle i zbladł. - Ty tutaj? - wyszeptał zbielałymi wargami. Gorcew podniósł głowę, zbladł również i cofnął się do ściany. - Ty tutaj? - powtórzył przybysz, zbliżając się do niego wolno. Po czym skoczył mu zwinnym susem do gardła, przewrócił go na pryczy na wznak, wparł prawe kolano w jego pierś i półklęcząc tłukł w zapamiętaniu jego głowę o deski pryczy. - Wpadłeś i ty? - krzyczał, wystukując prawie każde słowo głową Gorcewa. - Wpadłeś nareszcie i ty? Ale palce umiałeś łamać w drzwiach, igły pchać za paznokcie, bić w mordę, kopać w jądra, tłuc w brzuch... Zrosły się palce, zrosły - uduszą swołocz, uduuuszą... Mimo że młodszy i na pierwszy rzut oka silniejszy, Gorcew zachowywał się tak, jak gdyby zdrętwiał i nie umiał się bronić. Dopiero po paru chwilach oprzytomniał, kopnął napastnika kolanem w brzuch i zwalił się wraz z nim z pryczy na podłogę. Oparłszy się rękami o najbliższą ławkę, z twarzą przekrzywioną nieprzytomnym strachem, podniósł się z ziemi i zaczął biec w kierunku wyjścia z baraku. Zastąpiło mu drogę paru “nacmenów” z kąta obok drzwi. Odwrócił się - z tyłu stała jego własna brygada, przyglądając mu się wrogo. Napastnik szedł teraz ku niemu z żelaznym prętem, wetkniętym mu do ręki przez kogoś z górnej pryczy. Równocześnie pierścień z obu stron zaczął się zacieśniać. Gorcew otworzył usta do krzyku, ale w tej samej chwili od strony “nacmenów” dosięgła jego głowy drewniana pokrywa od cebrzyka. Zwalił się na ziemię, brocząc krwią. Resztkami sił podniósł się na kolana, spojrzał na zbliżających się wolno więźniów i krzyknął rozdzierającym głosem:- Zabiją, striełok, zabiją!... Dimka zwlókł się ze swojej pryczy, wystukując w ciszy kroki protezą, podszedł do drzwi baraku i zamknął je na zasuwę. Z górnej pryczy spadł na Gorcewa rozpostarty buszłat, a zaraz potem posypały się na jego głowę wściekłe razy żelaznego pręta. Zrzucił z siebie buszłat i zataczając się jak pijany, runął w kierunku własnej brygady. Nadział się na wyciągniętą pięść i odskoczywszy jak gu-' mowa piłka, potoczył się dalej, chwiejąc się na nogach i wymiotując krwią. Podawali go sobie z rąk do rąk, aż wreszcie zupełnie już bezwładny obsunął się na ziemię, objąwszy instynktownie głowę rękami i zasłoniwszy kolanami brzuch. Leżał tak chwilę skurczony, zmięty i ociekający krwią jak wypluta szmata. Paru więźniów podeszło doń, trącając go butami. Nie ruszał się. - Żyje? - zapytał ten, który go zdemaskował. - Sledowatiel z charkowskiego więzienia, bratcy. Czestnych ludzi bił tak, że by ich własne matki nie poznały. Ach, swołocz - zawodził żałośnie. Dimka podszedł do leżącego z wiadrem chwoi i wylał mu je na głowę, Gorcew poruszył się, westchnął ciężko i znowu zesztywniał. - Żyje - powiedział brygadier lesorubów - ale niedługo pożyje. Nazajutrz rano Gorcew podniósł się ze swego miejsca, zmył z twarzy zakrzepłe plastry krwi i powlókł się do ambulatorium. Dostał jeden dzień zwolnienia. Poszedł znowu za żonę i wrócił z niczym. Teraz było jasne. Trzeci Oddział ofiarował więźniom jednego ze swoich dawnych ludzi. Zaczęła się niezwykła gra, w której prześladowcy zawarli milczące porozumienie z prześladowanymi. Po tym odkryciu Gorcewowi przydzielono w brygadzie leśnej najcięższą pracę: walenie jodeł “łuczkiem”. Dla człowieka nienawykłego do pracy fizycznej w ogóle, a do pracy w lesie szczególnie, jest to pewna śmierć, jeśli go się przynajmniej raz dziennie nie zmienia i nie odsyła do palenia gałęzi. Ale Gorcewa nie zmieniano. Piłował codziennie jedenaście godzin, upadając wielokrotnie ze zmęczenia, łapiąc jak topielec powietrze, plując coraz częściej krwią, nacierając sobie rozpaloną twarz śniegiem. Ilekroć się buntował i ciskał desperackim ruchem piłę na bok, brygadier podchodził do niego i mówił spokojnie: “Wracaj do pracy, Gorcew, bo cię skończymy w baraku”. Wracał więc. Więźniowie przyglądali się jego torturom z tym większą przyjemnością, im dłużej trwały. Mogli go rzeczywiście skończyć w ciągu jednego wieczoru - teraz, gdy mieli już pozwolenie z góry. Ale chcieli za wszelką cenę przedłużyć jego śmierć w nieskończoność, chcieli, by poznał dokładnie to, do czego sam niegdyś posyłał tysiące ludzi. Gorcew próbował jeszcze walczyć, choć musiał już przecież wiedzieć, że jego walka jest równie daremna, jak daremna była niegdyś walka jego ofiar na śledztwie. Poszedł do lekarza po zwolnienie, stary Matwiej Kiryłłowicz nie zapisał go nawet na listę. Odmówił raz wyjścia do pracy, odesłano go na dwie doby do izolatora o samej wodzie, a trzeciego dnia siłą wypędzono do lasu. Porozumienie działało sprawnie - obie strony dopełniały uczciwie swoich zobowiązań. Gorcew wlókł się codziennie na samym końcu brygady, chodził półprzytomny i brudny, gorączkował, w nocy jęczał przeraźliwie, pluł krwią i płakał jak małe dziecko, w dzień żebrał o litość. Dostawał trzeci kocioł, żeby zabawa potrwała dłużej; nie wyrabiał go wprawdzie, nie wyrabiał już nawet pierwszego kotła, ale brygada nie żałowała mu swoich procentów, aby pod- tuczyć ofiarę. Wreszcie pod koniec stycznia, po miesiącu, stracił przytomność przy pracy. Zachodziła obawa, że tym razem nie będą już mogli nie odesłać go do szpitala. Woziwoda, który jeździł codziennie do lasu z “primblu-dą” dla stachanowców i przyjaźnił się z brygadą lesoru- bów, miał go zabrać po skończonym dniu pracy do żony. Wieczorem brygada leśna ruszyła wolnym krokiem w kierunku żony, za nią zaś - w odległości kilkuset metrów - wlokły się sanie z nieprzytomnym Gorcewem. Nie dojechał już nigdy do żony, na wartowni bowiem okazało się, że sanie przyszły puste. Woziwoda tłumaczył się, że siedział cały czas na przednim zaworze sań i nie słyszał upadku ciała w miękki śnieg, usypany wałami po obu stronach drogi. Dopiero koło dziewiątej, gdy striełok zjadł kolację, ruszyła na poszukiwanie zaginionego ekspedycja ratunkowa z zapaloną pochodnią. Przed północą z okien naszego baraku zobaczyliśmy na drodze prowadzącej z “lesopowału” płonący punkcik, ale sanie zamiast do żony skręciły do miasta. Gorcewa znaleziono w głębokiej na dwa metry zaspie śnieżnej, która przywaliła jeden ze strumieni - musiał zawadzić zwisającą nogą o barierę mostku. Ciało zamarznięte na sopel zawieziono wprost do jercewskiej kostnicy. Długo jeszcze po śmierci Gorcewa więźniowie żyli wspomnieniami o tym odwecie. Jeden z moich znajomych inżynierów, któremu w zaufaniu opowiedziałem kulisy wypadku na “lesopowale”, zaśmiał się gorzko i powiedział: - No, nareszcie i nam pozwolono odczuć, że rewolucja odwróciła stary porządek rzeczy. Dawniej rzucano niewolników lwom na pożarcie, teraz rzuca się lwy na pożarcie niewolnikom. Zabójca Stalina Dodatkowym obciążeniem przy pracy była “kurza ślepota”, choroba, na którą prędzej czy później zapadała większość więźniów w obozach Północy na skutek złego odżywiania, a ściślej mówiąc, braku tłuszczów. Człowiek dotknięty kurzą ślepotą przestaje widzieć dopiero o zmroku i musi w ten sposób niejako codziennie, z nastaniem nocy, oswajać się na nowo ze swoim kalectwem. Stąd pewnie jego stałe rozjątrzenie i coś w rodzaju zdenerwowania, graniczącego z panicznym lękiem przed nocą. W brygadach leśnych, które pracowały tylko za dnia w odległości paru kilometrów od obozu, już około trzeciej po południu, gdy zmierzch powlekał dopiero szarym welonem bladoniebieską emalię nieba, kurzy ślepcy przypuszczali gwałtowny szturm do wartownika: - Prowadź do żony, prowadź do żony, a to nie dojdziemy! Powtarzało się to codziennie z niezmienną dokładnością i z jednakowym skutkiem: brygady wychodziły z lasu o piątej i dobijały do obozu, po godzinnym marszu przez śnieżne wykroty, o szóstej, już po zupełnym zapadnięciu zmroku. Widok kurzych ślepców, stąpających wolno rano i wieczorem z wyciągniętymi przed siebie rękami po oblodzonych ścieżkach w kierunku kuchni, był w zonie równie naturalny, jak widok przygarbionych pod drewnianymi jarzmami nosiwodów, którzy szli szybko ze wszystkich stron, ugniatając z chrzęstem na ścieżkach nawiany nocą śnieg, i zbijali się wokół studni w czarną, ostro zarysowaną grupę. Były to jedyne w ciągu dnia chwile, kiedy obóz przypominał olbrzymie akwarium, wypełnione po brzegi czarną wodą i chwiejącymi się cieniami ryb głębinowych. Kurzych ślepców nie posyłano naturalnie nigdy do robót, które przeciągały się do późnej nocy. W naszej brygadzie tragarzy nie było ich nigdy, mimo że tylko u nas mogli się wyleczyć. Tylko my bowiem miewaliśmy czasem okazję ukradzenia na bazie żywnościowej kawałka Nie wyrywał się. Szedł skulony potulnie i zwichnięty wewnętrznie jak kukła, z której wyjęto patyk. Znowu - jak niegdyś - ni to westchnął, ni załkał. - Bandyci - wykrztusił wreszcie - bandyci, bandyci... - Kto? - zapytałem bezmyślnie. - Wy, wy, wy wszyscy - krzyknął rozdzierającym głosem i uwolniwszy się z mojego uścisku, zaczął biec przed siebie. Wyglądał jak ogromny, pokryty szlamem szczur rynsztokowy, którego schwytano niespodziewanie w smugę światła. Zakręcił się parę razy w miejscu, jak gdyby nie było zeń ucieczki. Nagle przystanął i odwrócił się w moją stronę. - Ja zabiłem Stalina! - Głos jego przeszedł teraz w chrapliwy, obłąkany skowyt szaleńca. - Ja, ja, ja... Zastrzeliłem, jak psa zastrzeliłem... - zaśmiał się z gorzkim tryumfem. Był za słaby, by zrozumieć wszystko. Ale był jeszcze niestety dość silny, by zrozumieć tyle, ile potrzeba do powolnej, dławiącej za gardło śmierci. Przed nią zaś, jak ostatni sakrament, chciał wziąć na siebie zbrodnię, której nie popełnił, czyn, którego nie dokonał. Przez tyle długich lat nie wiedział, za co cierpi. Dziś zapragnął się przyznać, zapragnął się zmieścić w okrutnym i niezrozumiałym wyroku losu, który mu przedłożono do podpisu siedem lat temu. Broniąc się przed nieznaną przyszłością, szamocąc się w sidłach teraźniejszości, ratyfikował nałożoną nań przeszłość. Aby choć na chwilę przed skonem uratować jeszcze poczucie realności i wartości swego gasnącego istnienia. Drei Kameraden Wieczorami, jeżeli miałem całkowitą pewność, że brygada nie zostanie w nocy wezwana na bazę, zachodziłem często do małego baraku obok wartowni, który zwano “pieriesylnym”. Spędzali w nim zawsze parę nocy w oczekiwaniu na etap przybysze z więzień, którym niełaskawy los nie pozwolił zostać w Jercewie. Droga od nas prowadziła na wszystkie “łagpunkty”, ale wśród wymienianych spotykało się najczęściej Drugą Aleksiejewkę, mały obóz karny bez dna, tyle doń szło etapami więźniów, nigdy już nie wracając. Raz tylko, po amnestii, spotkałem w “pieriesylnym” dawnego towarzysza z więzienia grodzieńskiego, sympatycznego robotnika-trockistę z Warszawy, Andrzeja K., gdy wracał przez Jercewo na wolność. Z tego, co półsłówkami i bardzo niechętnie opowiadał, wynikało, że Aleksiejewka nastawiona jest wyłącznie na wyrąb lasu i nie ma ani w połowie takich warunków jak Jercewo. Porzucona w sercu puszczy archangielskiej, z dala od osiedli ludzkich i o kilkadziesiąt kilometrów od najbliższej linii kolejowej (nie licząc wewnętrznego toru, którym szła żywność z bazy w Jercewie), zdana jest wyłącznie na łaskę zwyrodniałego naczelnika-enkawudzisty i jego ścisłego sztabu. Więźniowie żyją tam w półzawalonych i zaciekających wiecznie barakach, nie są w stanie przekroczyć “drugiego kotła” (500 gramów chleba i dwie porcje rzadkiej zupy), otrzymują tylko zupełnie znoszone i podarte ubrania, pracują w lesie trzynaście zamiast dwunastu godzin, czekają na uroczystą proklamację wolnego dnia niekiedy po dwa lub trzy miesiące i z braku należy tego pomieszczenia na szpital odchodzą w razie choroby wprost do “trupiarni”. Jedynie w lipcu i sierpniu - w okresie, gdy nie kończąca się zima północna wybucha nagle krótkim, ale upalnym latem - bagniste poręby leśne otwierają przed chorymi na szkorbut nędzarzami bogactwo jagód, cierpkich jarzębin i grzybów, a ziemiste twarze, pokryte skorupą brudu, i zaropiałe oczy, w których tli się jeszcze iskierka życia, wznoszą się z wdzięcznością i nową nadzieją ku słońcu. Aleksiejewka jest “łagpunktem sztrafhym” tylko z nazwy. W gruncie rzeczy spędzono do niej, jak ławicę szprotek do sieci, więźniów cudzoziemskich, którzy nic jeszcze nie zdążyli zawinić w obozie, w tej liczbie lumpenproletariat z dzielnicy północnej w Warszawie, zbiegły tu przez świętą rzekę Bug z hitlerowskiego piekła do sowieckiego raju. Ci wyrobnicy, kamasznicy, chałupnicy i pokątni wózkarze żydowscy marli w Aleksiejewce jak muchy i Andrzej widział ich nieraz wygrzebujących ze śmietnika zgniłe liście kapusty lub oskrobiny z kartofli. Toteż w “karnym łagpunkcie” wybuchały ciągle bunty i one to dopiero pozwalały ex post zalegalizować istniejący od dawna stan rzeczy. Tłumiono je bezkrwawo, wstrzymując na parę dni wydawanie racji więziennych, a w jakiś czas potem wynoszono za żonę małe kościotrupy, obciągnięte skórą żółtą jak pergamin świętych ksiąg i nie pohańbione kulą zwycięskiej rewolucji w czerepach. Przyjrzawszy się Jercewu, Andrzej, który mimo swego trockizmu miał nałogową skłonność doszukiwania się w Rosji sowieckiej “pewnych jasnych stron”, zawyrokował, że im dalej od centrali w Moskwie, tym gorzej, co miało oznaczać, że “myśl była dobra, ale wykonanie złe”. Do baraku “pieriesylnego” schodziło się z drewnianej ścieżki w dół, po paru wyrąbanych w śniegu schodkach, które od ciągłego stąpania przybrały kolor zabłoconej podłogi w sionce; był ciemny, brudny, bez wody i “chwoi” - i znacznie niższy od innych, tak że na górnych pryczach można było rozmawiać tylko leżąc lub siedząc ze zgiętymi w pałąk plecami. Na gwoździach przybitych do belek, które wspierały pułap i obramowywały ciasne szuflady legowisk, wisiały wiecznie mokre buty, a na zygzakowatej rurze od piecyka suszyły się przemoczone onuce. W pierwszej chwili po wejściu nie widziało się na ogół prawie nic i trzeba było dopiero oswoić się z mdłym światłem małej żarówki na przeciwległej ścianie, aby wyłowić z półmroku dwa rzędy gołych stóp na pryczach, sterczące z szarych usypisk ciał ludzkich nakrytych z głową łachmanami, i trzy lub cztery cienie pochylone z wyciągniętymi przed siebie dłońmi nad rozgrzaną blachą piecyka jak nad blatem stolika wirującego. Pierwszy przedwieczorny przybysz do baraku “pieriesylnego” ożywiał zwykle jego milczących mieszkańców, poszturchując ich w gołe stopy czterema pytaniami: kto, skąd, dokąd i za co? Czasem, po takim wstępie, spod stosu spiętrzonych bezładnie szmat wynurzała się jakaś wynędzniała twarz o półobłąkanym spojrzeniu i odepchnąwszy natręta wściekłym “paszoł won”, chowała się na powrót za śmierdzącą zasłonę. Na ogół jednak kilka takich prób nawiązania znajomości wystarczyło, aby na pryczach zaczęły się podnosić przygarbione postacie, skore do rozmowy i handlu wymiennego. Pod wieczór było już zawsze w “pieriesylnym” rojno jak w ulu. Oparci o pionowe stropy ,Jercew-scy“ wymieniali z ”tranzytnymi“, którzy rzadko schodzili z prycz, trzęsąc się ze strachu nad swoim dobytkiem więziennym, przeżycia, obserwacje, zasłyszane wiadomości i chleb na machorkę. Co mi się najbardziej w ”pieriesyl-nym" podobało, to jego atmosfera; przy odrobinie wyobraźni mógł przypominać coś pośredniego pomiędzy schroniskiem dla wykolejonych trampów, wyruszających po złote runo, a zwykłą kawiarnią europejską. Tutaj przecież można było poznać nowych ludzi, dowiedzieć się, co słychać w innych więzieniach, kupić szczyptę machorki, użalić się wspólnie nad parszywą dolą i - last but not least - posobaczyć, korzystając z małych szans donosu w tym parodniowym prowizorium, na Stalina i jego gwardię pretoriańską. Dopiero po wojnie przekonałem się z żalem, ale nie bez ukrytej satysfakcji, że pod tym względem kawiarnie europejskie stały się dla milionów ludzi tym, czym był dla mnie barak tranzytowy w Jercewie; że, słowem, bardziej przypominają drewniane budki, przybijane do drzew w moich stronach rodzinnych dla rozsejmi-kowanych ptaków wędrownych, które nagły chłód wypędza z krainy zimowego odlotu, niż wiedeńskie Kaffehausy lub paryskie cafes-chantants. Barak tranzytowy spełniał również w naszym obozie rolę Instytutu Badania Koniunktur Politycznych z żywymi wskazaniami cen pracy niewolniczej i odchyleń ideologicznych w postaci napływających fal więźniów. I tak - wedle opowiadań moich towarzyszy - w roku 1939 gościł on resztki dogorywającej już Wielkiej Czystki, dobierane chaotycznie i bezplanowo. Rok 1940 był świadkiem rytmicznych przypływów Polaków, Ukraińców, Białorusinów i Żydów ze wschodniej Polski oraz Bałtów i Ukraińców z Rusi Zakarpackiej. W roku 1941 przyszły pierwsze transporty Finów i krasnoarmiejców z “finskogo plena”, którzy prosto przez umajoną bramę tryumfalną w Leningradzie z napisem “Rodina pozdrawlajet swoich giero-jew” i w takt marsza Budionnego odmaszerowali na bocznicę kolejową za miastem, do zaplombowanych wagonów towarowych. W pierwszych miesiącach po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej w “pieriesylnym” pojawiły się niedobitki zruszczonych zupełnie Niemców nadwoł-żańskich i ogłupiałe grupki Ukraińców i Białorusinów, zbiegłych w głąb Rosji z rodzinnych wsi przed posuwającym się szybko naprzód frontem. Pamiętam nawet parę nazw, jakie w baraku inżynierów ukuto ze śmiechem dla tych ofiar wojennych peregrynacji. Do nas, Polaków, przylgnęło miano “antigitlerowskich faszystów”, nieszczęsnych krasnoarmiejców nazwano “gierojami z finskogo plena”, a zbiegłych przed Niemcami Ukraińców i Białorusinów “partizanami otieczestwiennoj wojny”. W lutym 1941 roku spotkałem w “pieriesylnym” trzech Niemców, którzy od reszty mieszkańców odróżniali się pewną odruchową wyniosłością gestów i stosunkowo przyzwoitym ubraniem europejskim. Najniższy przy tym - tęgi brunet o szerokiej twarzy i świdrujących oczkach, krępy i zwalisty jak kloc - nosił na głowie czarny berecik z ogonkiem, wysoki i barczysty blondyn miał zawiązany pod szyją szalik sportowy, a szczupły młodzieniaszek o pociągłej i inteligentnej twarzy nie rozstawał się z podkutymi butami narciarskimi. Razem więc posiadali coś w rodzaju zdekompletowanego stroju turystycznego i istotnie na pierwszy rzut oka mogli uchodzić za trójkę bezrobotnych inteligentów w schronisku wysokogórskim. Jakież tedy było moje zdziwienie, gdy się później okazało, że tylko młodziutki Stefan studiował na uniwersytecie w Hamburgu, a pozostali dwaj - rosły Hans i przysadzisty Otto - pracowali w warsztatach mechanicznych w Dlisseldorfie. Zaczęliśmy rozmowę po rosyjsku (wszyscy trzej posługiwali się z trudem topornym i przeraźliwie niemelo-dyjnym rosyjskim ze sporą domieszką ukraińskiego), ale po paru minutach przeszliśmy na niemiecki i wdrapałem się do nich na górną pryczę, żeby się lepiej odgrodzić od huczącej w baraku czarnej giełdy. Wszyscy trzej należeli przed puczem hitlerowskim do niemieckiej partii komunistycznej, ale nie znali się nawzajem, mimo że Hans i Otto pracowali przecież w tym samym mieście. Po pożarze Reichstagu partia, przeżarta prowokacją i rozkładająca się na oczach milionów własnych członków, wysłała ich za granicę; cel ucieczki mógł być tylko jeden - przybrana ojczyzna Dymitrowa, w owym czasie także przybrana ojczyzna wszystkich komunistów świata. Szli do niej różnymi drogami: Hans przez Danię, Szwecję i Finlandię, Stefan i Otto przez Paryż, Włochy i Bałkany. Przerzucani gładko z kraju do kraju,podziwiali sprawność europejskich organizacji komunistycznych, a w czasie długich godzin nocnych, spędzanych na coraz to nowych kwaterach, śnili na jawie pospołu z przygodnie napotykanymi towarzyszami obraz ojczyzny proletariatu światowego taki, jakim go pamiętali z ilustrowanej bibuły partyjnej i opowiadań wysłanników stamtąd. Niedzielne szkółki partyjne odbywały się w pierwszym roku terroru w Niemczech zazwyczaj za miastem, toteż w ich wspomnieniach wszystko, co dotyczyło Rosji, skojarzyło się mimo woli z dojrzałym pięknem lasów, pól i rzek, z leniwym dosytem sadów i napęczniałych piersi dziewczęcych kołyszących się nad głowami wpatrzonymi w niebo, z powolnym przepływaniem obłoków wiosennych i przyjemnym zmęczeniem całego ciała, gdy się powłócząc nogami wraca pod wieczór do miasta z wycieczki na skraj dalekiego horyzontu. Otto i Hans spotkali się w roku 1936 w charkowskiej fabryce maszyn, Stefan zaś próbował w tym czasie studiować w Kijowie. Ich pierwsze wrażenia nie były podobne do marzeń ze szkółek niedzielnych, ale wiele jeszcze rozczarowań można było wówczas położyć na karb pierwszych przeszkód w aklimatyzacji i nieśmiertelnego okrążenia kapitalistycznego. Otto i Hans pracowali sowieckich żyć na Zachodzie bez zmian. Nie było wśród nich moich trzech towarzyszy. Opierających się Żydów niemieckich NKWD dostawiało siłą w ręce Gestapo. Pan C. zbiegł za Bugiem z transportu i ukrywał się przez całą wojnę w Polsce. Ręka w ogniu ... że zaś zupełnie bez nadziei żyć nie można, znalazł rozwiązanie w dobrowolnym, prawie sztucznym męczeństwie. Dostojewski, Zapiski z martwego domu Wbrew temu, co się przypuszcza, cały system pracy przymusowej w Rosji - łącznie ze śledztwem, pobytem w więzieniu i życiem w obozie - nastawiony jest, bardziej niż na ukaranie przestępcy, na jego wyeksploatowanie gospodarcze i całkowite przeobrażenie. Tortury na śledztwie nie są stosowane jako zasada, ale jako środek pomocniczy. O co chodzi naprawdę, to nie tyle o wymuszenie na oskarżonym podpisu pod zmyślonym i fikcyjnym aktem oskarżenia, ile o kompletną dezintegrację jego osobowości. Człowiek budzony co nocy - na przestrzeni długich miesięcy, a czasem nawet i lat - pozbawiony w czasie śledztwa prawa załatwiania najelementarniej szych potrzeb fizjologicznych, trzymany godzinami na twardym krześle, oślepiony skierowaną prosto w oczy żarówką, kłuty podstępnymi pytaniami i niesamowitym crescendo urojonych zarzutów, drażniony sadystycznie widokiem papierosów i gorącej kawy na stole - gotów jest podpisać wszystko. Nie o to jednak chodzi. Więźnia można uważać za “spreparowanego” do ostatecznego zabiegu dopiero wtedy, gdy widać już wyraźnie, jak jego osobowość rozpada się na drobne części składowe: pomiędzy skojarzeniami powstają luki, myśli i uczucia obluzowują się w swych pierwotnych łożyskach i klekocą jak w zepsutej maszynie, pasy transmisyjne łączące teraźniejszość z przeszłością obsuwają się z kół napędowych i opadają na dno świadomości, wszystkie dźwignie i przekładnie intelektu i woli zacinają się, strzałki w zegarach pomiarowych skaczą jak oszalałe od zera do maksimum i z powrotem. Maszyna kręci się dalej na zwiększonych obrotach, ale nie pracuje już tak jak dawniej - wszystko, co wydawało się oskarżonemu przed chwilą absurdem, staje się rzeczą prawdopodobną, choć ciągle jeszcze nieprawdziwą, uczucia zmieniają barwę, napięcie woli znika. I to, że pisywał listy do krewnych za granicą, może być zdradą interesów proletariatu, i to, że zaniedbał się w pracy, może być sabotażem budownictwa socjalistycznego. Dla sędziego śledczego nadchodzi moment decydujący. Jeszcze jeden celny cios w zdrętwiały rdzeń oporu i maszyna stanie. Człowiek uśpiony pod narkozą zawisa na ułamek sekundy w próżni, niczego nie czuje, o niczym nie myśli, niczego nie rozumie. Trzeba działać szybko jak przy sztucznym szoku nerwowym lub przy przelewaniu krwi, gdy na okamgnienie serce pacjenta przestaje bić. Małe przeoczenie, drobna zwłoka, a pacjent obudzi się na stole operacyjnym i zbuntuje się lub - załamie i pogrąży w wiecznej apatii. Teraz, teraz albo nigdy! Oczy sędziego śledczego szukają jedynego, przygotowywanego na tę właśnie chwilę dowodu rzeczowego, ręce chwytają go jak lancet. Jeszcze parę godzin temu ten argument mógł się wydawać błahy, choć w przeciwieństwie do innych nie pozbawiony pewnych podstaw, teraz w wyjałowionej wyobraźni oskarżonego urasta do gigantycznych rozmiarów. Lancet trafił na właściwe miejsce i tnie głębiej. W nieprzytomnym pośpiechu chirurg wycina serce i przestawia je z lewej strony na prawą, usuwa zakażone płaty kory mózgowej, przeszczepia skrawki skóry, zmienia bieg krwi, wiąże na nowo poszarpane nerwy. Za chwilę mechanizm ludzki, zatrzymany w punkcie zerowym i rozłożony na najdrobniejsze części, zostanie złożony na powrót, ale już inaczej; luki pomiędzy skojarzeniami wypełnią inne wiązania, myśli i uczucia dopasowane zostaną dokładnie do innych łożysk, pasy transmisyjne zaczną przekazywać nie przeszłość teraźniejszości, ale teraźniejszość przeszłości, instynkt i wola zmienią kierunek działania, wskazówki w zegarach pomiarowych zatrzymają się na zawsze w maksimum. Oskarżony ocknie się z odrętwienia, zwróci zmęczoną, lecz uśmiechniętą twarz ku swemu dobroczyńcy i westchnąwszy głęboko, powie, że teraz wszystko rozumie, że błądził dotąd przez całe życie. Zabieg się udał, pacjent został nowo narodzony. Jeszcze raz tylko, gdy po powrocie do celi stanie nad kiblem i oddając powstrzymywany przez parę godzin mocz, poczuje na czole kropelki potu, a w całym ciele u-Igę i odprężenie, zawaha się chwilę, czy śnił, czy przeżywał może swoją reinkarnację na jawie. Po raz ostatni w życiu zaśnie z tym uczuciem męczącej niepewności, nazajutrz bowiem koło południa obudzi się pusty jak wydrążony orzech i osłabiony po nieludzkim wysiłku całego organizmu, ale olśniony myślą, że ma już nareszcie wszystko za sobą. I kiedy zacznie chodzić między pryczami, nie odzywając się do nikogo, można być pewnym, że stawia pierwsze kroki w innym już świecie - rekonwalescent o zabliźniających się szybko ranach i zrastającej się na nowo osobowości. Okres pomiędzy ukończeniem śledztwa a wyrokiem zaocznym, po którym następuje zazwyczaj szybki wyjazd do obozu, upływa oskarżonemu w celi na przystosowywaniu się do nowej sytuacji. Instynkt podpowiada mu, że nie należy wdawać się w rozmowy z więźniami, którzy nie przeżyli jeszcze Wielkiej Przemiany - szwy na jego ranach są bowiem jeszcze zbyt świeże, aby wytrzymać szarpnięcia rozdrapujących je rąk. Niczego się tak podświadomie nie boi jak chwili, w której nowa rzeczywistość runie od jednego uderzenia niby kruchy domek z kart, a jakiś atawistyczny, przywalony gruzami starego świata głos popchnie go do drzwi celi z zaciśniętymi pięściami i rozpaczliwym okrzykiem: “Skłamałem, skłamałem! Odwołuję wszystko! Puśćcie mnie do sędziego śledczego, ja chcę do sędziego śledczego! Jestem niewinny, jestem niewinny!” Jeżeli szczęśliwy los pozwoli mu uniknąć tej chwili - tej straszliwej chwili, w której stary mózg okaże jeszcze dość siły, aby zrozumieć, że nowe serce bije inaczej i gdzie indziej niż dawniej, niwecząc w ten sposób pracowite dzieło miesięcy lub nawet lat - więzień może obojętnie i spokojnie leżeć całymi dniami na pryczy, czekając na transport do obozu. W tym stanie somnambulicznego odrętwienia dostrzega po paru dniach w chłodnym murze swego własnego więzienia wąską szczelinę, przez którą sączy się wątłe światło ostatniej nadziei. Zaczyna marzyć o obozie. Zrazu nieśmiało, a potem coraz gwałtowniej nieznany głos - drogocenne relikwie dawnego życia, jedyny dowód, że było i mogło być inaczej - łudzi go wizją swobodnego życia w obozie, wśród ludzi, którzy nie wszyscy przecież zapomnieli o przeszłości. Liczy teraz głównie na dwie rzeczy: na pracę i na litość. Nie o litość dla siebie mu chodzi - to, co przeżył, uważa w gruncie rzeczy za zwycięstwo. Czuje jednak niejasno, że jeśli ma ocalić nić łączącą go z zamierzchłymi czasami, w których był inny, to musi wzbudzić w sobie za wszelką cenę litość dla współtowarzyszy niedoli, współczucie dla cudzych cierpień, jedyny sprawdzian tego, że odmieniwszy się, nie przestał być człowiekiem. “Czy można żyć bez litości?” - pyta po nocach sam siebie, przewracając się z boku na bok i pocierając niespokojnie czoło, jak gdyby usiłował przypomnieć sobie, czy niegdyś doznawał na myśl o cudzym nieszczęściu takiego samego uczucia bolesnej obojętności jak teraz, gdy narodził się po raz drugi. Czy można żyć bez litości? Obóz nauczy go, że można. Będzie z początku dzielił się ostatnią kromką chleba z więźniami bliskimi obłędu głodowego, będzie prowadził z pracy pod rękę chorych na “kurzą ślepotę”, będzie wzywał pomocy, gdy jego towarzysz odrąbie sobie na “lesopowale” dwa palce u ręki, będzie ukradkiem zanosił do “trupiarni” zlewki z zupy i główki od śledzi; po paru tygodniach spostrzeże się jednak, że robi to wszystko nie z bezinteresownego odruchu serca, lecz z egoistycznego nakazu rozumu - próbuje ratować przede wszystkim siebie, a dopiero potem innych. Obóz, ze swoimi wewnętrznymi obyczajami i systemem utrzymywania więźniów tuż poniżej dolnej granicy człowieczeństwa, dopomoże mu w tym niemało. Czy mógł był przypuszczać, że można poniżyć człowieka do tego stopnia, aby budzić do niego nie litość, ale wstręt nawet wśród współwięźniów? Jakże litować się nad “kurzymi ślepcami”, gdy się ich widzi codziennie potrącanych kolbami karabinów i opóźniających powrót do żony, a potem spychanych niecierpliwie z wąskiej ścieżki obozowej przez więźniów spieszących do kuchni; jak odwiedzać “trupiarnię”, pogrążoną w wiecznym mroku i zgniłym fetorze ekskrementów; jak dzielić się chlebem z głodnym, który już nazajutrz przywita cię w baraku obłąkanym i natarczywym spojrzeniem? Po dwóch lub trzech miesiącach takiej walki więzień usiłujący po Wielkiej Przemianie przerzucić ostatnim wysiłkiem woli linkę ratowniczą w unicestwioną na śledztwie przeszłość, poddaje się i po raz pierwszy słucha bez sprzeciwu utyskiwań na pryczy, że “barachło w trupiarni żre cudzy chleb, nie pracując”, “kurzy ślepcy zatarasowują wszystkie przejścia w obozie i obniżają wyrabotkę po zmroku”, a chorzy na obłęd głodowy powinni siedzieć w izolatorze, bo niedługo już zaczną kraść chleb. Miał więc rację sędzia śledczy, gdy mówił, że żelazna miotła sprawiedliwości sowieckiej zmiata do obozów jedynie śmiecie, a ludzie prawdziwie godni tego imienia potrafią dowieść, że popełniono w stosunku do nich omyłkę. Ostatnia nić pękła, wychowanie zostało skończone. Pozostaje już tylko eksploatacja taniej pracy przymusowej i jeżeli “pieriewospitannyj” więzień zdoła przeżyć osiem lub dziesięć lat katorgi niewolniczej, można go będzie bez chwili wahania posadzić za stołem sędziowskim, naprzeciwko przyszłego oskarżonego, który zajmie kiedyś jego dawne miejsce. moce piekielne. Było rzeczą śmieszną i tragiczną zarazem widzieć w marcu 1941 roku Kostylewa, drżącego z zachwytu i przejęcia na sam dźwięk nazwiska Thoreza. Uważał go za jedynego prawowitego sukcesora Wielkiej Rewolucji Francuskiej, choć nie bardzo jednocześnie rozumiał, dlaczego jest on tak niewolniczo posłuszny temu, który “zdradził Rewolucję Październikową”. Młody Misza nie tracił czasu. Na marginesie swoich studiów politechnicznych i zajęć partyjnych potrafił w ciągu czterech lat nauczyć się na kursach wieczorowych francuskiego na tyle, aby móc swobodnie czytać. We Władywostoku zaczął dużo czytać i natrafił przypadkowo na dziennik podróży Gonczarowa dookoła świata Friegat ,,Pałlada“. To ”putieszestwije" skierowało jego młodzieńcze rojenia na tory bardziej realne; Kostylew zabrał się do nauki ze zdwojoną energią, opanowany nieprzytomną gorączką podróżowania. Nie ulega wątpliwości, że jego życie układało się co najmniej dziwnie. Przeżywał dzieciństwo w wieku dojrzałym, biorąc odwet za przedwczesną dojrzałość w dzieciństwie. Na drugim roku studiów w Akademii Morskiej Kostylew znalazł we Władywostoku małą wypożyczalnię prywatną, a w niej parę zniszczonych książek francuskich: Balzaca, Stendhala, Wychowanie sentymentalne Flauberta, Spowiedź dziecięcia wieku Musseta i Adolfa Constanta. Nie spodziewał się po nich niczego nadzwyczajnego - chciał się tylko “poćwiczyć w języku”. Świat, jaki mu otworzyły, przeszedł jednak wszystkie jego oczekiwania - był podobny do bajki. Kostylew żył odtąd w stanie ciągłego podniecenia. Czytał po nocach, zaniedbał się w nauce, opuścił parę zebrań partyjnych, zamknął się w sobie i odwrócił się od najbliższych przyjaciół. Wiele razy próbował mi potem wytłumaczyć, jakie uczucie wywołało w nim to odkrycie literatury francuskiej. - Byłem chory na tęsknotę za czymś nieokreślonym - opowiadał, gładząc zdrową ręką kanciasty i ogolony łeb - odetchnąłem innym powietrzem, jak człowiek, który nie wiedząc o tym, dusił się przez całe życie. Zrozum, nie chodzi o fakty; ostatecznie wszędzie na świecie ludzie kochają się, umierają, bawią, intrygują i cierpią. Chodzi o atmosferę. Wszystko, co czytałem, działo się jak gdyby w klimacie podzwrotnikowym, gdy ja żyłem od urodzenia w lodowatej pustce... W Moskwie widziałem również inne życie, ale miało ono w sobie coś z sekciarskiego rozpasa-nia, nie przelewało się na ulicę przez brzegi zamkniętych hoteli... - Misza - oponowałem z przekory - przecież to jest tylko literatura. Nie wiesz nawet, ile na Zachodzie jest nędzy i cierpienia... - Wiem, wiem - potrząsał głową - to samo powiedział mi potem sędzia śledczy. Jeżeli kiedykolwiek poczułem tylko na krótko, czym jest wolność, to właśnie wtedy, kiedy czytałem książki francuskie od starego Bergera. Byłem jak okręt uwięziony wśród lodów i nie dziw się, że próbowałem się z nich wyłamać na ciepłe wody. Kostylew używał często niezbyt szczęśliwych porównań literackich, ale to było wyjątkowo trafne. Duży, zwalisty, z głową pochyloną jak żelazny taran i pięścią wielkości kowalskiego młota podobny był istotnie do łamacza lodów. Historia Kostylewa, niezupełnie dla mnie jasna wówczas, gdy ją słyszałem i oglądałem, dziś staje się czytelna jak rozszyfrowany palimpsest. Gdyż w poszukiwaniu starego tekstu najważniejsze było to, aby nie dać się zwieść interpretacji Kostylewa i zobaczyć jego tragedię tak, jak odcisnęła się w jego własnej pamięci w pierwotnej, nieświadomej formie. Niestety! Kostylew był tu sam badaczem i zanim dopuścił do odczytywania swego życia innych, poddał je na własną rękę drobiazgowej i bardzo jednostronnej analizie. Był na przykład przekonany, że “zmartwychwstał” dzięki kilkunastu podniszczonym romansom francuskim, gdy ja osobiście uważałem, że przeczytał je po prostu za późno i na nieszczęście po francusku. O ile wiem, wszystkie “odkryte” przez Kostylewa książki były tłumaczone na rosyjski i odkreśliwszy nieznośne komentarze marksistowskie, można je było swobodnie czytać w tanich wydaniach Gosizdatu. Traf chciał, że Kostylew przeczytał je po francusku w wieku, kiedy spóźniony i niewyżyty bunt ma już w sobie zazwyczaj coś chorobliwego i maniakalnego; uroił sobie więc, że go oszukano, że ukrywano przed nim “całą prawdę”. Miał do Zachodu stosunek nawróconego neofity, który błądzenie w dawnej wierze przypisuje sprzy stężeniu kłamstwa i perfidii zazdrosnych kapłanów. Odsunął się od partii, nie zawahał się nawet złożyć części winy za służenie fałszywym bogom na barki matki. Któregoś dnia zapomniał się w dyskusji z kolegami i wybuchnął: ,,Wyzwolić Zachód! Od czego? Od takiego życia, jakiego myśmy nigdy nie o- giądali na oczy!" Zapanowała martwa cisza, ale ten drobny incydent poszedł chwilowo w niepamięć. W roku 1937 właściciel prywatnej wypożyczalni książek - stary Niemiec nadwołżański, Berger - został aresztowany, a w parę tygodni potem pociągnął za sobą Kostylewa. Pierwsze przesłuchanie zdawało się wskazywać, że udział Kostylewa w sprawie Bergera był raczej przypadkowy. Wymieniając ludzi, którzy odwiedzali wypożyczalnię książek, stary Niemiec nie zapomniał również o ,,wysokim, barczystym uczniu Szkoły Morskiej". Mimo że Bergera zagnała do więzienia Wielka Czystka, w jego sprawie było sporo autentycznych poszlak, które zaostrzyłyby czujność każdej normalnej policji. Gdyż co do jednego nie było wątpliwości: kierownictwo Dalstroju na Kołymie wymieniało za pośrednictwem starego Niemca złoto na obcą walutę i przedmioty zbytku z japońskimi markami fabrycznymi. Skatowany do utraty przytomności, bity na nowo po otrzeźwieniu wiadrem zimnej wody, z oczami ledwie widzącymi przez szpary w plastrze zakrzepłej krwi i ustami obrzękłymi od poszarpanych dziąseł i chwiejących się zębów - Kostylew nie przyznawał się do winy z uporem, który rósł w miarę, jak potęgowały się zadawane mu cierpienia. Jakże skomplikowanym i nieobliczalnym mechanizmem jest organizm ludzki! To prawda, że istnieje w nim pewna określona granica wytrzymałości, ale przekroczywszy ją trzeba się liczyć tyleż samo z załamaniem, co z nieoczekiwanym buntem, który jest formą znieczulenia in extremis. Stan trwałego otępienia, spowodowany przerwaniem pierwszej linii oporu fizycznego i zmiażdżeniem wszystkich gniazd, które wraz z bólem emitowały rozkaz poddania się, kończy się zazwyczaj zupełnym paraliżem woli i zwichnięciem kręgosłupa, równie teraz bezużytecznego, jak przetrącony patyk w szmacianej kukle; ale bywa niekiedy i tak, że zdrętwiały od bicia organizm powtarza machinalnie ostatnie zapamiętane wysiłki broniącej się rozpaczliwie świadomości, niby odruchy warunkowe ciała pogrążonego już w agonii. Kostylew pamiętał tylko jedno: że cedził z zaciekłą determinacją przez zaciśnięte kurczowo zęby ,,jestem niewinny, nie byłem nigdy szpiegiem“. Zemdlał - tym razem na długo - w chwili, gdy krzyknąwszy po raz ostatni ”nie", poczuł, jak od konwul-syjnego skurczu szczęk ustępują nagle przednie zęby, i dusząc się wypluł je wraz z falą ciepłej krwi i wymiotów, która przedarła się przez zatkany przełyk i bluznęła na ścianę jak nafta z przewierconego szybu. Poczuł pewną ulgę i pogrążył się w ciemności. To go uratowało. Gdy ocknął się po paru dniach w szpitalu więziennnym, był już umyty i zabandażowany. Na następnym przesłuchaniu sprawa szpiegostwa ustąpiła miejsca ogólnikowej rozmowie na temat poglądów politycznych Kostylewa. Było jasne, że NKWD nie chciało odesłać go w takim stanie do Szkoły Morskiej i postanowiło przestawić śledztwo na inny tor. Nie mogło być już mowy o uratowaniu zmasakrowanej twarzy młodego inżyniera sowieckiego, ale można było jeszcze uratować twarz potężnej instytucji, która od dwudziestu lat stała czujnie na straży Rewolucji. Teoria prawa sowieckiego opiera się na założeniu, że nie ma ludzi niewinnych. Sędzia śledczy więc, gdy dostaje w ręce oskarżonego, może ostatecznie po długich badaniach zrezygnować z postawionego na wstępie zarzutu, ale to nie znaczy, żeby miał nie spróbować szczęścia gdzie indziej. Więźniowie śledczy znaleźli dla tego osobliwego procederu świetne określenie: co ci “przyczepili”? pytają powracających z przesłuchania towarzyszy. W rezultacie wyrok skazujący jest zawsze czymś w rodzaju kompromisu; oskarżony dowiaduje się, że nie “przyszedł tu na darmo”, a NKWD kultywuje bez przeszkód mit swojej własnej nieomylności. Nie ma tu potrzeby dokładnego opisywania śledztwa w sprawie Kostylewa, skoro cała teoria dezintegracji i przeobrażenia osobowości pewnego określonego typu więźniów zbudowana została w pierwszej części tego rozdziału na jego doświadczeniach. Teczka Kostylewa została wyjęta ze sprawy Bergera i oddana w ręce nowego sędziego śledczego. Młody inżynier odetchnął. W czasie śledztwa, które z niewielkimi przerwami trwało w więzieniu władywostockim blisko rok, nie uderzono go już ani razu. Chwilami przesłuchania nocne przypominały zapalczywe dyskusje studenckie; Kostylew bronił się, atakował, wygłaszał długie przemówienia, a po powrocie do celi przygotowywał się do następnego pojedynku jak adwokat do rozprawy. Przez cały ten czas sędzia śledczy uprzejmie słuchał, wtrącając tylko niekiedy krótkie uwagi i robiąc notatki. Dla K-ostylewa, nauczonego już, że NKWD ma w razie potrzeby na podorędziu i inne argumenty, te trzy pierwsze miesiące rozpoznania były jak poranny sen po nocnym koszmarze. Polubił nawet na swój sposób małomównego i zawsze uśmiechniętego sędziego, który częstował go kawą i papierosami, wypytywał troskliwie o rany na głowie i nachylał uważnie uszu, ilekroć Kostylew ściszał w zadumie głos. Pierwsza faza jednak zdawała się nie prowadzić do niczego. Kostylew opowiedział o sobie wszystko, przyznał się do swojej grzesznej miłości do Zachodu i zażądał przeniesienia całej sprawy z więzienia przed plenum organizacji partyjnej w Szkole Morskiej. Ostatecznie oskarżenie o “uleganie wpływom liberalizmu burżuazyjnego” mogło być w najgorszym razie przedmiotem rozważań na posiedzeniu centralnego komitetu studenckiego, który przedłuża lub unieważnia legitymacje partyjne, a nie jedynym punktem przewodu śledczego w więzieniu NKWD. Jego inkwizytor był innego zdania i przeszedł z kolei sam do ataku. Dekoracja śledztwa zmieniła się jak na scenie rotacyjnej. Kostylewa budzono w nocy, odprowadzano po paru godzinach do celi, budzono znowu o świcie, wywoływano na badanie w czasie posiłków dziennych i godzin przeznaczonych na załatwianie potrzeb fizjologicznych w ustępie, odmówiono mu mycia i codziennych spacerów na dziedzińcu więziennym. Nie było już mowy o papierosach i gorącej kawie. Kostylew chodził błędny, oszołomiony, z zaczerwienionymi od niedospania oczami, z rozpaloną od nie zagojonych jeszcze ran głową, w której krew szumiała jak resztki wrzątku w blaszanej bani. Bywały chwile, że słaniał się na nogach i opierał się jak ślepiec rękami o ściany korytarza, idąc w jasny dzień na badanie, lub mdlał na twardym zydlu za stołem śledczym. Dniem i nocą w małym pokoiku, w którym spędzał teraz po kilkanaście godzin na dobę, czarne żaluzje opuszczone za kratą odgradzały go od płynącego za oknami czasu i wydawały na łup podstępnych pytań w przeraźliwie jasnym kręgu żarówki. Niekiedy wydawało mu się, że jego głowa jest ogromnych rozmiarów poduszką, wypchaną pakułami i najeżoną tysiącami szpilek. Czuł ich bolesne, zwielokrotnione ukłucia i w przystępie rozpaczy próbował stłumić cierpienia, szarpiąc bandaże na czole, skroniach i policzkach lub zatykając rękami uszy, w których ukłucia szpilek zamieniały się w ostry, metaliczny i sypki dźwięk stalowych opiłków, uderzających o dno pustej skorupy. Zatracił poczucie czasu, we śnie osłabiały go ciągłe polu-cje, zrywał się z pryczy na dźwięk swego nazwiska zaczadzony i półprzytomny, wodząc dokoła zaognionymi oczami. kamienia. Nisko sklepione czoło zwisało krzaczastymi brwiami, zasłaniając prawie maleńkie, rozjarzone oczy, które jak dwa węgielki tonęły w puchliźnie głodowej. Dopiero niżej zaczaiło się w jego twarzy coś, co nadawało jej niezapomniany wyraz inteligencji, połączonej z jakimś szalonym, zaciętym uporem. Zwłaszcza wąskie, kurczowo zaciśnięte usta przywodziły od razu na myśl portrety średniowiecznych mnichów. Pamiętam, że byłem'zachwycony tym rzadkim połączeniem wrażliwości i z gruba ciosanej, niemal brutalnej chropowatości. Odrastające nad czołem włosy jeszcze silniej podkreślały w jego głowie cechy kamiennej rzeźby. Lewą ręką przewracał z instynktownym nabożeństwem kartki książki, a prawą - nieruchomą – przytrzymywał ją, aby nie spadła. Gdy czytał, w kącikach jego ust błąkał się uśmiech czarująco naiwny, prawie dziecinny. W pewnej chwili, upewniwszy się, że w naszym kącie nikt się nie rusza, odłożył książkę i zdrową ręką zaczął odwijać bandaż. Trwało to parę minut, w czasie których raz czy dwa dorzucił do ognia trochę drzewa. Przed ostatecznym oderwaniem zeskorupiałego okładu od rany spojrzał znowu w naszym kierunku i odrzuciwszy głowę w tył, szarpnął gwałtownie. Zdawało mi się, że patrzy prosto na mnie, ale patrzył nie widząc; jego oczy przymknęły się bowiem nagle i utonęły teraz prawie zupełnie za podkurczonymi ku brwiom policzkami, a górne zęby przygryzły z bólu dolną wargę. Nie odwracając ciągle głowy, przybliżył się do pieca i po omacku wsunął odbandażowaną rękę w ogień. Przez jego ściągniętą twarz przebiegł skurcz bólu, oczy zdawały się wświdrowywać w głąb czaszki, zęby puściły dolną wargę i zacięły się ze zgrzytem, a na czoło wystąpiły wielkie krople potu. W ciągu tych kilkudziesięciu sekund zdążyłem zauważyć nie tylko jego przekłutą drgawkami bólu twarz, ale i rękę - spuchniętą kłodę, obciągniętą złuszczoną od poparzeń skórą i ociekającą krwią i ropą, która skwiercząc jak oliwa spadała małymi kroplami na rozżarzone do czerwoności okrąglaki. Wyciągnął ją wreszcie z ognia, opadł ciężko na ławkę obok pieca i skłoniwszy głowę między kolana, zaczął lewym rękawem ocierać pot z twarzy. Uwolniony od tej strasznej próby, zdawał się teraz rozluźniać i rozprężać jak kuglarz uliczny, który napiąwszy mięśnie ciała, wyzwolił się z krępujących go pęt, a potem opadł na środek chodnika niby przekłuty balon. Zwlokłem się z pryczy i usiadłem przy stole, ale zauważył moją obecność dopiero wówczas, gdy ująłem przesiąkniętą i brudną szmatę, aby mu pomóc zabandażować z powrotem rękę. Spojrzał na mnie ze zdumieniem i wdzięcznością, po chwili jednak w jego zmęczonych, na- biegłych krwią i łzami oczach zabłysnął niepokój. - Widziałeś? - szepnął cicho. Skinąłem głową w milczeniu. - Nie doniesiesz? Nie, nie doniosę. Przez tyle lat strzegłem zazdrośnie jego tajemnicy, mimo że w miesiąc po naszym spotkaniu już nie żył. Gdyż posiadłszy jego tajemnicę,posiadłem również wkrótce potem jego przyjaźń. Działo się to, o ile mnie pamięć nie myli, niemal dokładnie w połowie marca 1941 roku, 15 kwietnia zaś wywieziono zwłoki Kostylewa za żonę. Znaliśmy się więc równo miesiąc, za mało, żeby przyjaźń odwzajemnić, ale dość, aby ją pozyskać. Kostylew przywiązał się do mnie jak pies i jeśli można tego określenia użyć w obozie - stanowiliśmy nierozłączną parę. W istocie rzeczy bowiem rozłączała nas codziennie na kilkanaście, a czasem więcej godzin - praca. Kostylew figurował ciągle na liście zwolnionych i co trzeci dzień wieczorem chodził na oględziny do ambulatorium; nie ulegało wątpliwości, że przed każdą taką wizytą korzystał z pierwszej nadarzającej się sposobności w baraku, aby “przewinąć” rękę nad ogniem. Mimo bowiem, że wtajemniczył mnie już dokładnie w historię swego życia i wyjaśnił mi źródła swego dobrowolnego męczeństwa, jego samoudręka miała tyleż wspólnego z męczeństwem, co ze zwolnieniem od pracy. Dwa fakty zdawały się wskazywać na to bezspornie. Po pierwsze okoliczności, w jakich Kostylew wpadł na swój pomysł. Susząc raz na “lesopowale” w Mostowicy chleb nad ogniskiem, upuścił go przez nieuwagę i przerażony głodem, zanurzył bez wahania rękę w ogniu. Tegoż wieczoru dostał zwolnienie na siedem dni, w czasie których ułożył swój plan. Po drugie sposób, w jaki Kostylew spędzał swój wolny czas w baraku. Było dla mnie do końca naszej znajomości zagadką, której mi nigdy nie chciał wyjaśnić, skąd wydobywa w obozie takie ilości książek. W każdym razie Kostylew czytał po całych dniach, czytał w nocy, usadowiwszy się na górnej pryczy obok żarówki, czytał nawet w ambulatorium, czekając na swoją kolejkę. W aktach sprawy Kostylewa musiała być jakaś adnotacja sędziego śledczego, nakazująca, aby go traktować nieco lepiej niż innych więźniów, bo mimo ciążącej na nim zbrodni “tufty” wysłano go po wypadku na “lesopowale” do Jercewa z wyraźnym skierowaniem do brygady tragarzy na bazie. Nie jest również wykluczone, że przeniesienie do Jercewa pozostawało w pewnym związku z obiecanym Kostylewowi - pierwszym od chwili aresztowania w 1937 roku - widzeniem z matką. Zostało ustalone jeszcze w Mostowicy, że stara Kostylewa przyjedzie z Wo- roneża do Jercewa w pierwszych dniach maja i spędzi z synem trzy dni w “domie swidanij”. Misza żył w takiej euforii na myśl o tym spotkaniu, że nie dostrzegał grożących mu niebezpieczeństw. Jego status - zdrowego w zasadzie więźnia, któremu z tajemniczych powodów nie goiła się ręka - był w sowieckim systemie pracy przymusowej czymś wyjątkowym i nie do zniesienia na dłuższą metę. Doradzałem mu więc wielokrotnie, żeby przynajmniej do czasu widzenia z matką zarzucił swój proceder opalania ręki i poszedł choć parę razy na bazę. Potem zaś, potem - zrobi, co zechce. Uśmiechał się na te upomnienia łagodnie i odpowiadał z dziecinnym uporem: - Nigdy, rozumiesz, nigdy już nie będę dla nich pracował. W pierwszych dniach kwietnia gruchnęła w obozie wiadomość, że przygotowuje się etap na Kołymę. Dopiero dzisiaj, kiedy przeczytałem już wiele książek o niemieckich obozach koncentracyjnych, wiem, że etap na Kołymę był w sowieckich obozach pracy czymś w rodzaju odpowiednika niemieckiej “selekcji do gazu”. Analogia ta posuwała się aż tak daleko, że podobnie jak do komór gazowych, wybierano na Kołymę więźniów z wysokoprocentową utratą zdrowia, mimo że przecież - odwrotnie niż w Niemczech - posyłano ich nie na natychmiastową śmierć, ale do pracy wymagającej wyjątkowej odporności organizmu i siły fizycznej. Tajemnica tego upiornego nonsensu polega na tym, że każdy naczelnik obozu odpowiada przede wszystkim za swój obóz i zbiera cięgi lub pochwały za wykonanie planu produkcyjnego powierzonego jego sile roboczej, toteż gdy otrzymuje rozkaz dostarczenia określonej ilości więźniów na etap, pozbywa się chętnie wybrakowanych, a strzeże zazdrośnie pełnowartościowych. Tak czy owak nasz obóz zastygł z przerażenia. W barakach ucichły rozmowy, przy pracy ustały narzekania, ambulatorium opustoszało. Zbliżał się dzień Sądu Ostatecznego i stawaliśmy przed zagniewanym obliczem naszego Pana z pokornymi twarzami, śledząc błagalnym wzrokiem błyskawiczne poruszenia jego miecza. Nawet wówczas Kostylew nie dał się przekonać i obok “nacmenów” z “trupiarni” był regularnie co trzy dni jedynym pacjentem w ambulatorium. 10 kwietnia wieczorem zawiadomiono go, że jest na liście kołymskiej i nazajutrz rano ma się stawić w łaźni na “sanobrabotkę”. Przyjął ten cios mężnie, ale z pewnym osłupieniem. Wyszeptał tylko cicho: - Nie zobaczę matki. Nie umiem do dziś powiedzieć, co mnie skłoniło, że jeszcze tego wieczoru poszedłem do naczelnika obozu zaofiarować się na etap zamiast Kostylewa. Myślę, że głównie stan fizyczny i psychiczny, w jakim się wówczas znajdowałem. Byłem u kresu sił i perspektywa trzymiesięcznej bezczynności - tyle w przybliżeniu trwała podróż na Kołymę - miała w sobie na krótką metę wiele zalet; byłem także jeszcze dość młody, aby z tą wędrówką na koniec świata wiązać jakieś nieokreślone emocje i nadzieje krajoznawcze; wreszcie - zaangażowałem się w przyjaźń z Kostylewem tak głęboko i bez reszty, że nie mogłem się teraz cofnąć w obliczu próby jej trwałości. Dość więc, że w gabinecie naczelnika wyłożyłem zastępcy Samsonowa swoją prośbę. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale bez śladu gniewu. - To jest obóz - powiedział krótko - a nie sienti-mientamyj roman. Kostylew, któremu opowiedziałem o moim nieudanym zamiarze dopiero po powrocie z baraku naczelnika, nie był nim ani zdziwiony, ani nawet zaskoczony. Dla niego to był naprawdę “roman”, choć może nie tak “sienti-mientalnyj”, jak się to mogło wydawać zastępcy Samso- nowa - ,,roman“ z tragicznym zakończeniem, o którym już zapewne sam wiedział, i ostatnią próbą zapobieżenia mu, na którą zdecydowałem się właśnie ja - jego ”cho-roszyj drug iż Zapada". Uścisnął mi tylko rękę i wyszedł bez słowa. Mogło to być nasze pożegnanie, bo dalekie transporty zabierano czasem wprost z łaźni na stację. Nazajutrz wieczorem czekał na mnie u wrót wartowni Dimka. - Gustaw Josifowicz - szeptał bezładnie, chwyciwszy mnie za rękę - Kostylew oblał się w łaźni wiadrem wrzątku. Jest w szpitalu. Nie wpuszczono mnie do szpitala, nie było już zresztą po co. Kostylew umierał w straszliwych męczarniach, nie odzyskawszy do końca przytomności. Tym razem został zwolniony na zawsze. I choć umarł inaczej, niż żył, gdy go znałem i na swój sposób kochałem, do dziś - niby symboliczny obraz człowieka, który przegrał po kolei wszystko, w co wierzył - widzę go z przekrzywioną od bólu twarzą i ręką zanurzoną w ogniu jak ostrze hartowanego miecza. Nie zawiadomiono widać starej Kostylewej na czas o śmierci syna, bo w pierwszych dniach maja, gdyśmy czekali wieczorem na rewizję przed bramą obozu, strażnik pokazał nam ją na wartowni. Za oblodzoną szybą zobaczyliśmy jej drżące ręce, zgarniające do małego zawiniątka pamiątki po Miszy, i pomarszczoną, surową twarz,wstrząsaną suchym łkaniem. O, gdybyż to widział ten, który swym samotnym i rozpaczliwym szaleństwem, swą dziecinną i ślepą tęsknotą za wolnością wysączył z JCJ oczu od dawna wszystkie łzy! Dom Swidanij “Domem swidanij” nazywaliśmy nowo odbudowane skrzydło baraku obok wartowni, w którym więźniowie spędzali od jednego do trzech dni z krewnymi, przybyłymi na widzenia do obozu kargopolskiego ze wszystkich stron Rosji. Jego położenie topograficzne w obozie było w pewien sposób symboliczne - wchodziło się doń przez wartownię z żony, a wychodziło już za żonę na wolnej ziemi; druty okalające obóz urywały się dokładnie w miejscu, w którym “dom swidanij” przylegał cienkim przepierzeniem do dyżurki naczelnika warty i obszernej izby dla konwojentów. Tak więc można śmiało powiedzieć, że dom, w którym więźniowie spotykali się po latach ze swymi najbliższymi, znajdował się na pograniczu wolności i niewoli; przestąpiwszy - po okazaniu przepustki i oficjalnego pozwolenia na widzenie - próg przepierzenia, wygolony, wymyty i odświętnie ubrany katorżnik wpadał prosto w ramiona, wyciągnięte ku niemu z wolności. Widzenie z rodziną połączone było z niesłychanie zawiłą i trudną procedurą zarówno ze strony więźnia, jak i ze strony jego bliskich na wolności. W zasadzie - o ile mnie pamięć nie myli - dozwolone ono było raz do roku, w praktyce jednak większość więźniów dobijała się o nie bezskutecznie od trzech, a nawet pięciu lat. Rola więźnia była w tym względzie ograniczona; nawet trzeba uważać za pewien plus widzeń. Więzień nie ośmieli się nigdy zapłakać w obecności swych towarzyszy, a z częstego płaczu przez sen w baraku wiem, jaką przynosi on niekiedy ulgę. W każdym razie w tej próżni, jaką pomiędzy dwojgiem ludzi w Domu Swidanij wytwarzała pieczęć na ustach więźnia, poruszali się oni po omacku niby kochankowie, którzy utraciwszy w czasie długiej rozłąki wzrok, upewniają się nawzajem bojaźliwymi dotknięciami rąk o swej namacalnej obecności aż do chwili, gdy nauczywszy się nareszcie na pamięć nowej mowy swych uczuć, muszą się rozstać na powrót. Toteż często po powrocie z Domu Swidanij do żony więźniowie byli zamyśleni, rozczarowani i bardziej jeszcze przygnębieni niż przed widzeniem. W / Chose Freedom Krawczenko opowiada, że jedna z jego przyjaciółek otrzymała po wielu staraniach (w zamian za obietnicę współpracy z NKWD) glejt na widzenie z mężem w obozie na Uralu. Do małej izdebki na wartowni wprowadzono starca w łachmanach, w którym młoda kobieta rozpoznała z trudem, i po upływie paru minut dopiero, swego męża. Wierzę, że się postarzał i zmienił, ale nie bardzo wierzę, że był w łachmanach. Nie mogę oczywiście twierdzić kategorycznie, jakie panowały stosunki w obozie na Uralu, i odpowiadam za to tylko, co sam widziałem, słyszałem i przeżyłem w obozie nad Morzem Białym, lecz wydaje mi się, że wszystkie obozy pracy przymusowej w Rosji sowieckiej - choć różniły się między sobą pod wieloma względami - jedną cechę miały wspólną i niejako nakazaną z góry: za wszelką cenę starały się zachować wobec ludzi wolnych pozory normalnych przedsięwzięć gospodarczych, które tym tylko różnią się od pewnych odcinków planu przemysłowego wypełnianych na wolności, że zamiast zwykłych robotników zatrudniają więźniów, opłacając ich i traktując – rzecz prosta - nieco gorzej, niż gdyby pracowali z własnej woli, a nie pod przymusem. Nie można było przed krewnymi przybyłymi na widzenie ukryć stanu fizycznego więźniów, ale można było - przynajmniej częściowo - ukryć sposób, w jaki ich traktowano w obozie. W przeddzień widzenia każdy więzień obowiązany był iść do łaźni i do fryzjera, zdawał w składzie starzyzny swoje łachy, a otrzymywał na trzy dni czystą koszulę lnianą, czyste kalesony, nowe spodnie watowane i buszłat, nie znoszoną czapkę-uszankę i walonki pierwszego gatunku; od tego ostatniego obowiązku zwolnieni byli tylko ci więźniowie, którzy zdołali w kuferku obozowym przechować na ten uroczysty dzień swoje dawne ubranie z wolności lub dorobili go się - w nieuczciwy na ogół sposób - już w czasie odsiadywania kary. Jak gdyby za mało było tego szczęścia, wydawano mu chleb i talony na zupę na trzy dni z góry; cały chleb zjadał przeważnie od razu sam - żeby się raz wreszcie najeść do syta - a talony oddawał zaprzyjaźnionym współwięźniom, licząc na żywność przywiezioną przez krewnych. Po skończonym widzeniu więzień oddawał na wartowni do rewizji wszystko, co otrzymał przed pożegnaniem od krewnych, i szedł prosto do składu ubrań, gdzie zrzucał fałszywe piórka i przyoblekał swą dawną skórę. Przepis ten przestrzegany był bardzo ściśle, choć i on nie pozbawiony był pewnych jaskrawych sprzeczności, które od jednego uderzenia niweczyły pracowite dzieło maskarady, inscenizowanej na użytek wolnych obywateli Związku Sowieckiego. Pierwszego bowiem ranka po przyjeździe na widzenie krewny mógł, uchyliwszy firankę w Domu Swidanij, zobaczyć na wartowni dziesiątki brygad wyruszających do pracy za żonę, w których brudne i zaropiałe cienie, obleczone w podarte łachy, obwiązane sznurkami i trzymające kurczowo w rękach puste kociołki, słaniały się na nogach z zimna, głodu i wycieńczenia; musiałby więc chyba być niespełna rozumu, gdyby przypuszczał, że taki sam los ominął schludnego nędzarza, którego przyprowadzono wczoraj do Domu Swidanij w czystej bieliźnie i nowym ubraniu. Ta o-brzydliwa maskarada była czasem aż komiczna w swej tragiczności i wywoływała wiele żartobliwych docinków ze strony towarzyszy w baraku; zdarzyło mi się parokrotnie widzieć żywe trupy, przyodziane w porządne ubrania, którym brakowało tylko jeszcze spleść dłonie na piersiach i wcisnąć między zesztywniałe palce święty obrazek i kawałek gromnicy, aby mogły spocząć na wieki w dębowych trumnach i ruszyć w tym odświętnym stroju w swą ostatnią podróż. Zbędne również dodawać, że więźniowie biorący z musu udział w takim widowisku czuli się na ogół niezręcznie w swym fałszywym wcieleniu, jak gdyby zawstydzała i upokarzała ich sama myśl, że służą za parawan, za którym obóz usiłuje na trzy dni ukryć przed ludźmi wolnymi swe prawdziwe oblicze. Dom Swidanij, oglądany od strony drogi prowadzącej z wolnego miasteczka do obozu, robił przyjemne wrażenie. Zbudowany był z surowych belek sosnowych, utkanych w szczelinach pakułami, kryty ładną dachówką i na szczęście nie tynkowany. Tynkowanie baraków było w obozie przekleństwem; białe ściany zaciekały szybko wodą z zasp śnieżnych i moczem odlewanym przez więźniów obok baraków w nocy i pokrywały się żółto-szarymi plamami, które z daleka wyglądały jak chorobliwe liszaje na bladej i bezkrwistej twarzy. W czasie odwilży letniej cienki tynk odpadał najczęściej od ścian i wówczas trzeba było przechodzić przez żonę, nie patrząc na strony; dziury wyżarte klimatycznym szkorbutem w kruchej polewie wapiennej zdawały się nam bowiem uprzytamniać nieustannie, że temu samemu procesowi podlegają nasze ciała. Przez kontrast choćby Dom Swidanij był więc jedyną ucieczką dla naszych zmęczonych oczu i nie bez powodu (ale nie tylko ze względu na swój wygląd) nosił nazwę “łagiernej daczy”. Do drzwi znajdujących się na zewnątrz żony, z których mieli prawo korzystać tylko ludzie wolni, Gustaw Herling-Grudziński powadziły solidne schodki drewniane, w oknach wisiały (erkalikowe firanki, a na wewnętrznych parapetach |kiennych stały podłużne skrzynki z kwiatami. W każ-|ym pokoiku były dwa czysto zasłane łóżka, duży stół, lwie ławki, miednica i konewka z wodą, szafa na rzeczy, riecyk żelazny i żarówka elektryczna z abażurem. Czegóż yięcej mógł pragnąć więzień mieszkający latami w brud-lym baraku, na wspólnej pryczy, jak nie tego wzoru Irobnomieszczańskiego dostatku, i u kogo spośród nas darzenie o życiu na wolności mogło się nie urobić na je-;o podobieństwo? Każdemu więźniowi przysługiwał w czasie widzenia isobny pokój. Tutaj jednak przepisy więzienne wkraczały całą surowością, oddzielając przywileje ludzi wolnych d skrępowań przestępców, odbywających karę w obozie pracy. Krewny z wolności mógł o każdej porze dnia i no-y opuścić Dom Swidanij i udać się do miasta, ale sam; dęzień musiał cały okres spędzić w wyznaczonym mu pokoiku lub - jeśli miał na to ochotę - wpaść, podawszy się uprzednio rewizji na wartowni, na parę chwil o żony. W wypadkach wyjątkowych pozwolenie na wi-zenie opatrzone było klauzulą, ograniczającą przebywanie z krewnymi tylko do pory dziennej; wieczorem wię-ień wracał do żony, a o świcie przychodził znowu domu Swidanij. (Nigdy nie mogłem dociec, czym podyktowane były te półwidzenia; niektórzy więźniowie sądzili, e charakterem przestępstwa, ale w praktyce nie znajdowało to potwierdzenia). Za to rano, kiedy brygady przechodziły obok Domu Swidanij do pracy, prawie zawsze w ;go oknach uchylały się firanki i mogliśmy na okamgnienie zobaczyć twarze naszych współtowarzyszy obok obcych twarzy z wolności. Brygady zwalniały na ogół wtedy roku i powłóczyły trochę przesadnie nogami, aby w ten lilczący sposób donieść “ludziom stamtąd”, do czego oprowadza życie za drutami obozu. Innych znaków nie wolno było dawać, tak jak nie wolno było również przechodząc obok toru kolejowego - machać rękami do pasażerów przejeżdżających pociągów osobowych. Nawiasem wypada tu dodać, że konwojenci mieli surowy nakaz odpędzania brygad z toru kolejowego w głąb lasu,' ilekroć posłyszeli dość wcześnie odgłosy zbliżającego się pociągu. Natomiast więźniowie w oknach Domu Swidanij uśmiechali się do nas dość często i przesyłali nam pozdrowienia, obejmując czule swych krewnych, jak gdyby w ten najprostszy i wzruszający sposób chcieli nam przypomnieć, że są również ludźmi, mają takich oto przyzwoicie ubranych bliskich i mogą poufale dotykać ludzi wolnych. Częściej jednak w przygasłych oczach pojawiały się łzy, a przez zmizerowane twarze przebiegały konwulsyjne drgawki bólu; nie wiadomo, co tak poruszało szczęśliwszych przecież od nas towarzyszy - czy nasza nędza, oglądana przez szybę ciepłej i czystej izdebki, czy myśl o tym, że jutro lub pojutrze znajdą się znowu sami w brygadach, odmaszerowujących o głodzie i w mróz na dwanaście godzin do lasu... Sytuacja ludzi wolnych, którzy po pokonaniu niezliczonych trudności zdołali wreszcie dotrzeć do obozu na widzenie, nie była również w pewien sposób godna pozazdroszczenia. Czuli bezmiar cierpienia swych bliskich, nie mogąc ani poznać go dokładnie, ani mu ulżyć; lata rozłąki wypaliły w nich wiele uczuć, jakie żywili niegdyś na wolności dla swych bliskich, a przyjechali tu przecież po to, by w ciągu tych krótkich trzech dni ogrzać ich żarem swej miłości, o ileż większym, niż może wzniecić przechowywana w popiele iskierka. Poza tym obóz, mimo że daleki i szczelnie odgrodzony od przybysza z zewnątrz, rzucał przecież i na nich swój złowrogi cień. Nie byli więźniami, nie byli “wrogami ludu”, ale byli krewnymi “wrogów ludu”. Chętniej Cena bowiem, jaką wypadało zapłacić za ten krótki powrót do normalności, była zbyt wysoka. Istnieje szereg podań na temat szaleńców, którzy życiem przypłacili pokusę ujrzenia choćby na okamgnienie absolutnego piękna; pragnienie, pchające ich do podpisania tego samobójczego cyrografu, zwykliśmy uważać za źródło nieustannego postępu ludzkości. Przy zmniejszonych odpowiednio wymiarach i wymaganiach życia w obozie więźniowie, ważący się uchylić zasłony okrywającej ich dawne pojęcie o świecie, byli na pewien sposób podobni do swoich legendarnych poprzedników. Płacili natomiast za to krótkotrwałe zmartwychwstanie jeszcze bardziej dojmującym i bolesnym doznaniem powolnej śmierci, do której wracali, przestąpiwszy po skreśleniu z listy chorych próg szpitala. Ci, którym dane było umrzeć w szpitalu - a nie w “trupiarni”, na pryczy w baraku lub przy pracy - należeli na pewno do najszczęśliwszych; gdyż ujrzeli raz jeszcze lepsze oblicze świata przed ostatecznym odejściem w zaświaty. Życie w obozie jest możliwe tylko wówczas, jeśli w umyśle i wspomnieniach więźnia ulegną zupełnemu zatarciu miary porównawcze z wolności. Nie co innego też o-znacza popularne wśród starych więźniów powiedzenie, którym utarło się pocieszać nowo przybyłych skazańców: “Niczego, priwykniesz”. Więzień, który całkowicie ,,przywykł“ - po prostu prawie wszystko zapomniał. Nie pamięta, jak kiedyś myślał, co czuł, kogo i za co kochał, czego nie lubił, a do czego był przywiązany. W praktyce tacy więźniowie nie istnieją w ogóle. Ale zdarza się spotkać w obozach ludzi, którzy po kilkuletnim pobycie za drutami nauczyli się trzymać na uwięzi wspomnienia lepiej niż zwierzęce odruchy. Ten instynktowny akt samoobrony zamienia się z czasem w żelazną dyscyplinę, odgradzającą przeszłość od teraźniejszości nieprzekraczalną granicą. Większość więźniów nie potrafi jej się poddać i szuka ratunku we wspomnieniach jak w narkotykach. Ci zaś, co rzekomo ”nie pamiętają", są silniejsi i słabsi zarazem. Silniejsi, bo przywykają istotnie do praw życia obozowego, uważając je bezwiednie za naturalne i normalne; słabsi, bo lada rysa w tym pancerzu, lada pretekst, przemawiający nieco żywiej do wyobraźni, powoduje napór zdławionych wspomnień tak silny, że nic już nie jest w stanie go powstrzymać. Wybuchają nagle, opadają mózg, serce i ciało tym gwałtowniej, im głębiej były zepchnięte w mroczne lochy niepamięci. Ludziom prostym życie w obozie przychodziło nieco ła- 132 twiej, uważali je bowiem za ostateczne dno swej niełatwej i przedtem egzystencji i z pewną pokorą w sercach czekali na nagrodę za cierpliwość w cierpieniu. Ludzie inteligentni jednak, obdarzeni żywszą wyobraźnią, bogatsi w doświadczenia, byli na ogół zawsze bardziej niecierpliwi i jeśli nie potrafili się uzbroić w odrobinę bodaj cynizmu, oddawali się na pastwę wspomnień ze związanymi rękami i nogami. Jest rzeczą niezmiernie charakterystyczną, że “kułacy” i recydywiści pospolici raczej niechętnie szli do szpitala, przekładając nadeń parę dni zwolnienia w baraku - jak gdyby powstrzymywała ich przed tym krokiem nieświadoma obawa, że raz ujrzawszy coś, co mogło przypominać wolność, nie potrafią już nigdy więcej wrócić do niewoli. Ale szpital był prawdziwą ucieczką dla wszystkich, którzy wbrew podszeptom instynktu nie chcieli zapomnieć. Witali chorobę z radością, a wracając ze szpitala do baraków, twarze mieli ściągnięte i skurczone bólem; jak ludzie, których oderwano siłą od szczeliny w murze sięgającej w przeszłość, a poprzez przeszłość w zwodniczą nadzieję przyszłości. Szpital mieścił się w jedynym obok Domu Swidanij baraku, który zbudowany i utrzymany był nie gorzej niż domy ludzi wolnych w pobliskim Jercewie. Z szerokiego korytarza wchodziło się po obu stronach do izb przeznaczonych dla chorych; w każdej z nich były dwa okna i stało co najwyżej osiem łóżek. Wszędzie panowała wzorowa czystość, tym bardziej niezwykła, że oglądało ją się, mając świeżo w pamięci brud w barakach. Gdyby nie legowiska na korytarzu, na których chorzy czekali czasem parę dni i nocy na zwolnienie się łóżka, nasz szpital nie różniłby się niczym od skromnych, ale starannie utrzymanych szpitalików w prowincjonalnych miastach europejskich. W małym pokoiku pośrodku korytarza mieściła się dyżurka dla lekarzy obozowych i sióstr, a w dwóch o-szklonych szafach pod ścianami przechowywano lekarstwa i instrumenty lekarskie. W wypadkach nagłych duży stół w dyżurce używany był również jako stół operacyjny. Nominalnym kierownikiem szpitala był wolny lekarz z Jercewa, który co drugi dzień przychodził do żony na przegląd chorych i ambulatorium. Troje lekarzy obozowych - Loevenstein, zruszczony Polak Zabielski i Tatiana Pawłowna - podlegało mu bez odwołania we wszystkich sprawach spornych. Wolny lekarz nie zajmował się zwolnieniami więźniów w ambulatorium i odsyłaniem ich do szpitala, śledził natomiast przebieg leczenia i miał decydujący głos, gdy chodziło o wypisanie chorego ze szpitala. To wystarczyło jako rodzaj kontroli i środka zapobiegawczego przeciwko ewentualnym nadużyciom lekarzy obozowych, którzy jako więźniowie mogli teoretycznie używać swoich uprawnień dla ulżenia doli współtowarzyszy więziennych. W praktyce jednak każdy lekarz obozowy przestrzegał bardzo ściśle przepisów więziennych, pamiętając, że najmniejsze uchybienie grozi mu odesłaniem na ogólne roboty. Chorych wolno było kierować do szpitala przy temperaturze powyżej 39 stopni, a zwalniać przy temperaturze powyżej 38 - nie licząc nieszczęśliwych wypadków i okaleczeń przy pracy. Największe możliwości naruszenia przepisów więziennych istniały przy zwalnianiu chorych od pracy, lecz i tu nawet lekarze obozowi bali się donosów swoich “asystentów” (tak zwanych “lekpomów”), których jedyną kwalifikacją do otrzymania tego stanowiska były bardzo często zażyłe stosunki z Trzecim Oddziałem, a niejednokrotnie także i samych chorych, których Trzeci Oddział używał niekiedy do wypróbowania lojalności lekarzy obozowych. Zawsze lepiej było przesadzić in minus niż in plus. Więzień, który mimo przepisowej temperatury nie otrzymał zwolnienia, nie obciążał lekarza w najmniejszym stopniu; więzień natomiast, który gorączkując niezbyt wysoko, został z polecenia lekarza w zonie, mógł skończyć raz na zawsze jego karierę lekarską w obozie. Wytłumaczenie tej zasady było bardzo proste i na swój sposób nie pozbawione rozsądku: w przekonaniu władz obozowych byłoby nonsensem wkraczać w życie więźniów tam, gdzie mogliby sobie nawzajem szkodzić, ale nie należało dopuścić do tego, aby mogli sobie nawzajem pomagać; nie pozbawione rozsądku przy założeniu, że w niewoli ludzie mają na ogół tendencję pomagania sobie raczej niż szkodzenia. Niestety, to założenie nie działało w obozach sowieckich. Poza tym prawodawstwo obozowe przewidywało pewien maksymalnie dopuszczalny procent zwolnionych z pracy (zdaje się, że 5%), którego nie wolno było pod żadnym pozorem przekroczyć. Bywały wypadki, że lekarz obozowy zwalniał ciężej chorych, a wysyłał do pracy lżej chorych, obiecując tym ostatnim rekompensatę w przyszłości, byle tylko liczba zwolnionych nie została zakwestionowana na wartowni. Leczenie więźniów w szpitalu sprowadzało się w dużym stopniu do aplikowania małej dozy odpoczynku i nadmiernej dozy proszków na spadek gorączki. Apteczka obozowa zaopatrzona była tak ubogo, że sami więźniowie znali na pamięć nazwy paru lekarstw, które stosowano najczęściej, i prosili o nie, nie czekając na diagnozę lekarza. Przy tym wszystkim jednak było wyraźne, że zgodnie z tajnymi instrukcjami władz obozowych (znałem je od jednego z moich znajomych lekarzy) istotny wysiłek w leczeniu szpitalnym zmierzał głównie do jak najszybszego postawienia na nogi więźniów, którzy nie utracili jeszcze całkowitej przydatności do pracy. Dla starców, więźniów nieuleczalnie chorych na serce, więźniów dotkniętych przewlekłą pelagrą i gruźlików szpital stanowił ostatni przystanek przed śmiercią lub przed ,,trupiarnią“. Obowiązkiem lekarzy było doprowadzenie śmiertelnie chorych więźniów do takiego stanu, aby po krótkim wypoczynku zdolni byli o własnych siłach przejść do sąsiedniej ”trupiarni“ i skonać tam, zwalniając łóżko w szpitalu. Zupełne wycieńczenie przy pracy, różne formy obłędu głodowego, kurza ślepota i awitaminoza w ostatnim stadium owrzodzenia całego organizmu, połączonym z wypadaniem włosów i zębów - kwalifikowały się w najlepszym wypadku od razu do ”trupiarni", bez próby nawet leczenia szpitalnego. Jedynie więc więzień, którego organizm był jeszcze dość silny, aby zregenerować się przez sam fakt krótkiego wypoczynku, mógł liczyć na to, że jego pobyt w szpitalu będzie czymś więcej niż tylko ucieczką od rzeczywistości więziennej w sferę marzeń sennych o przeszłości. Warunki życia w szpitalu wkraczały w porównaniu z warunkami życia w obozie w dziedzinę nieprawdopodobnego luksusu. Każdy chory otrzymywał wraz ze skierowaniem do szpitala kartkę do łaźni, oddawał u wejścia do izby szpitalnej swoje łachy w zamian za czystą bieliznę, wskazywano mu łóżko ze świeżo powleczoną pościelą, obok którego stał mały stolik nocny; niezależnie od wysokości normy przed chorobą każdy więzień otrzymywał w szpitalu ,,trzeci kocioł", surówkę przeciwko awitaminozie i dużą porcję białego chleba - pelagrykom przysługiwały ponadto dwie kostki cukru i kostka margaryny tej samej wielkości. Było to wszystko tak niezwykłe i trudne do uwierzenia, że więźniowie, którzy odwiedzali swoich chorych przyjaciół w szpitalu, zdejmowali od razu u drzwi czapki z głów i nie odważali się przestąpić progu, dopóki ich do tego nie ośmieliło uprzejme wezwanie siostry. Kto pisze cokolwiek o obozach sowieckich, nie ma prawa nie wspomnieć o ujmującej grzeczności i serdeczności sióstr. Może dlatego, że przebywały przynajmniej za dnia w nieco bardziej ludzkich warunkach, a może dlatego, że szpital był jedynym miejscem w obozie, gdzie można było przyjść z pomocą ludzkiemu cierpieniu - siostry obozowe odnosiły się do chorych z taką troskliwością, czujnością i oddaniem, że uważaliśmy je po trosze za istoty z innego świata, którym chyba tylko niedorzeczny wybryk losu kazał żyć i znosić wraz z nami wszystkie trudy niewoli. Ta atmosfera szpitala miała również pewien wpływ na ludzi wolnych. Naczelnik obozu, Samsonow, zamieniał zawsze w czasie inspekcji z każdym z chorych parę słów, a wolny lekarz Jegorow (o którym mówiono, że był niegdyś także więźniem) nie umiał powściągnąć w swym surowym głosie cieplejszych tonów, ilekroć przystawał na chwilę obok łóżka szpitalnego. Moje spostrzeżenia szpitalne z obozu jercewskiego, porównywane z opowiadaniami i wspomnieniami innych więźniów, prowadzą do wniosku, że w Rosji panuje coś w rodzaju ,,kultu szpitala“. Nawet w najgorszych obozach, nawet w okresie szalejącego ,,proizwołu” i ,,pionierstwa" obozowego szpitale zostały jak gdyby wyłączone z systemu niewolnictwa sowieckiego i zachowały inny, bardziej ludzki status. Było coś nieprawdopodobnego w fakcie, że już za progiem - po wypisaniu ze szpitala - więzień stawał się na powrót więźniem, ale jak długo leżał bez ruchu w łóżku szpitalnym, przysługiwały mu wszystkie prawa człowieczeństwa z wyjątkiem wolności. Dla człowieka nienawykłego do kontrastów życia sowieckiego szpitale urastały do rozmiarów kościołów pośrodku szalejącej Inkwizycji - naruszenie obowiązujących w nich praw równało się prawie desakracji; być może nie czczono w nich człowieka, ale w każdym razie szanowano go w granicach, które pozwalają odróżniać w więzieniach karę od tortury. Trudno się więc dziwić, że więźniowie chwytali się wszelkich możliwych sposobów, aby otrzymać skierowanie do szpitala. W okresie ,,pionierskim“ obozów sowieckich taką kartę wstępu dawało samookaleczenie ciała przy pracy; widziałem wielu więźniów z odrąbanymi palcami u jednej lub obu rąk, a mój poczciwy Dimka zapłacił w roku 1937 za trzy miesiące pobytu w szpitalu w Niandomie protezą u prawej nogi, której potem zawdzięczał również lekką stosunkowo pracę ”dniewalnego“ w baraku. Już w roku 1940 jednak władze obozowe, zarzutem szpiegostwa. Wśród wszystkich moich znajomych więźniów w obozie, oskarżonych o najbardziej nieprawdopodobne zbrodnie, S. był jedynym człowiekiem, w którego przestępstwo gotów byłem uwierzyć. Istnieją ludzie, zwracający na siebie uwagę i budzący podejrzenia samym swoim wyglądem i zachowaniem się - S. należał do nich. W bladej, zniszczonej więzieniem i chorobą twarzy płonęły niesamowitym blaskiem oczy, w których poza pogardą dla otoczenia wyczytać można było przenikliwą inteligencję ogara. Wąskie, zaciśnięte konwulsyjnie usta wyrażały nienawiść, okrucieństwo i drapieżność schwytanego zwierzęcia. Zadawał wszystkim krótkie pytania, trafiające natychmiast w sedno rzeczy, i po paru dniach byłem pewny, że wie o nas więcej niż Trzeci Oddział. Do Michaiła Stie-panowicza odnosił się z nie ukrywanym lekceważniem i niejednokrotnie ledwie powstrzymywał wściekłość, słuchając jego naiwnych opowieści o nieszczęsnym filmie; Gott, •wie gross ist dein Tiergarten - szepnął raz do siebie, wznosząc wychudłe ręce ku niebu. S. chory był na pelagrę i leżał w szpitalu od dwóch miesięcy, ale jestem pewien, że gdyby nie układ sowiec-ko-niemiecki i fakt, że nie był przecież Niemcem urodzonym w Rosji, lecz (nominalnie przynajmniej) obywatelem niemieckim - już dawno by nie żył. Kiedyś, nachyliwszy się do mnie, powiedział mi na ucho: “Za pół roku wybuchnie wojna i ci dranie zapłacą nareszcie za wszystko”. Wojna wybuchła trochę wcześniej, ale zapłacił za nią w pierwszym rzędzie S. Mimo ostatniego stadium cyngi wy-Fzucono go ze szpitala, bez oględzin lekarskich nawet, 23 czerwca i posłano etapem wraz z Niemcami usuniętymi z biur obozowych do karnej Aleksiejewki Drugiej. Widziałem go na wartowni, gdy formowano etap. Stał - podtrzymywany przez dwóch Niemców nadwołżańskich - w Ipodartych łachach, niechlujnie sznurkami obwiązanych tbutach, drżący z zimna, przerażony i blady. Nie pozostało w nim nic z dawnej pewności siebie i pogardliwej wyższości wobec otoczenia. Pelagra w ostatnim stadium wywołuje nie tylko zmiany organiczne w postaci wypadania Iwłosów i zębów czy gnicia całego ciała, ale i zmiany psychiczne - depresję, melancholię, przewlekłe stany lękowe. S. wyglądał jak kupa pozlepianych naprędce i powiązanych szmatami ochłapów ludzkich i przysiągłbym, że się rozsypie na oczach wszystkich, kiedy obaj towarzysze puszczą jego ramiona. W jego oczach, tak niegdyś natarczywych i zimnych, malowały się strach i uniżoność. Mówiono mi potem, że nawet nie doszedł do Drugiej Aleksiejewki. Etap, gnany pieszo dwadzieścia pięć kilometrów, zostawił go w lesie na dziesiątym kilometrze wraz ze starym Niemcem z biura rachmistrzów i jednym konwojentem. Nikt ich już nigdy nie spotkał, ale pozostali więźniowie z etapu upierali się później w Aleksiejewce, że uszedłszy nie więcej niż kilometr, usłyszeli dwa kolejne wystrzały, które gruchnęły w lesie echem jak nagły grzmot. Istniały obozy, w których z pozycją lekarza związane były wyjątkowe przywileje. Pomijając już możliwość brama okupu za zwolnienie od pracy, lekarze obozowi mieli wolny dostęp do kuchni szpitalnej i do apteczki. Każda kobieta w obozie pragnęła znaleźć się w szpitalu, jeść trochę lepiej, a w nocy odwiedzać w zamian za to lekarza w jego dyżurce oddziałowej; każdy “urka”, wzbogacony trochę łupiestwem na politycznych, zapłaciłby najbardziej wygórowaną cenę za odrobinę spirytusu z apteczki, trochę waleriany, na której robiono nalewki z wyschniętych skórek od chleba, i chlorohydrat, który zastępował haszysz, opium i morfinę, wprawiając narkomanów obozowych w stan krótkiego odrętwienia. W takich obozach lekarze stanowili elitę niedoścignioną w swym stylu życia, możliwościach, a często nawet i orgiach; im lepiej zorganizowana była w obozie mafia doktorska, tym więcej było powodów, aby przypuszczać, że należy do niej na prawach wyższego udziału w łupach lekarz wolny, który sam był niegdyś również więźniem. Wśród ludzi wolnych, zatrudnionych przez GUŁAG w administracji obozów sowieckich, wielu było dawnych więźniów. Większość lekarzy, inżynierów, urzędników i techników otrzymywała natychmiast po ukończeniu wyroku albo drugi wyrok, albo propozycję pozostania w obozie na nie najgorzej płatnych posadach, z którymi związane były z reguły dwu- lub trzypokojowe mieszkania w pobliskim miasteczku. Taka forma kompromisu przynosiła korzyści obu stronom, toteż rzadko się zdarzało, żeby spotkała się z odmową. Po latach pobytu w obozie przeciętny więzień odwykał na tyle od wolności, że myślał o niej z pewnym lękiem jak o sytuacji, w której będzie musiał znowu żyć w stanie wiecznej czujności, śledzony przez przyjaciół, krewnych i kolegów, z góry narażony na podejrzenia po odsiedzianym dopiero co wyroku; w pewien sposób również obóz stawał się jego drugim życiem - znał jego prawa, obyczaje i przepisy, poruszał się w nim swobodnie, wiedział, jak się w nim żyje i unika niebezpieczeństw, lata spędzone za drutami przytępiały jego wyobraźnię i marzenia o wolności kierowały nie tyle ku rodzinnemu Kijowowi czy Leningradowi, co ku otwartej przestrzeni za żoną i małemu miasteczku, w którym wieczorem zapalały się światła, a w dzień bawiły się w śniegu dzieci; jeśli zaś nie miał do kogo wracać, jeśli w ciągu tych lat więziennych opuścili go najbliżsi - decyzja była tym łatwiejsza. Obóz zaś zyskiwał dobrego pracownika, obeznanego z życiem i nawykami więźniów, lojalnego, bo mądrzejszego o własne doświadczenia więzienne, przykutego już na zawsze do dawnej galery; NKWD miało też swoje powody, aby popierać te kontrakty pracy, zawierane przecież przez prześladowanych z dawnymi prześladowcami - ułatwiało to bowiem lokalizowanie infekcji obozowej do promienia najbliższych kilkudziesięciu kilometrów, dostarczało wytrawnych donosicieli i nadawało obozom pozory normalnych instytucji poprawczych, w których każdy więzień mógł codziennie oglądać jednego ze swych dawnych towarzyszy, nagrodzonego wolnością za sumienną pracę i wychowanego na pełnoprawnego obywatela Związku Sowieckiego. Dla nas jednak, patrzących na to w inny sposób, ludzie wolni, którzy byli niegdyś więźniami, stanowili zjawisko bolesne i trudne do zniesienia. Dzięki nim obóz nabierał cech przeznaczenia, od którego nie ma ucieczki. Wydawało nam się, że już nic nie jest w stanie ocalić nas od losu ludzi przywiązanych na zawsze do miejsca niewoli. Świat kurczył się niepokojąco do najbliższego horyzontu, jaki można było dosięgnąć własnym wzrokiem. Przyglądaliśmy się ludziom wolnym - naszym dawnym niegdyś towarzyszom - z takim uczuciem, jakie musiałby przeżyć wierzący katolik, gdyby się nagle przekonał na własne oczy, że życie pozagrobowe niczym się nie różni od życia doczesnego: jest także nieprzerwanym pasmem cierpień, udręk i upadków. A przecież gdyby nadeszła dlań taka sama chwila wyboru, co drugi więzień - z wyjątkiem może cudzoziemców, którzy nigdy nie mogli się pogodzić z myślą o wiecznej niewoli - ugiąłby się przed groźbą ponownego ryzyka powrotu do przeszłości, wybierając tę formę pół- lub nawet ćwierćwolności, mniej wprawdzie obiecującą, ale też i mniej narażającą na rozczarowania. Wbrew temu, co można by przypuszczać, dawni więźniowie odnosili się do ludzi za drutami z jeszcze większą bezwzględnością i surowością niż ludzie naprawdę wolni. Czy nienawidzili w nich swej przeszłości, czy chcieli pozyskać sobie tą przesadną niekiedy gorliwością zaufanie przełożonych, czy wreszcie długie lata pobytu w obozie nauczyły ich cynizmu i okrucieństwa - dość że więźniowie nie mieli co szukać względów u ludzi, którzy dzielili z nimi niegdyś prycze w baraku. Istniała natomiast jedna dziedzina życia obozowego, w której dawni więźniowie wykazywali nie tylko wyrozumiałość, ale także pomysłowość i przedsiębiorczość: chętnie wespół z brygadierami, dziesiętnikami lub lekarzami obozowymi wykorzystywali wszelkie możliwości wyciśnięcia ze swego uprzywilejowanego stanowiska pewnych zysków. Wszystkie formy przekupstwa w obozie opierały się na współudziale byłych więźniów. “Tufta” przy obliczaniu normy miała pewne szansę powodzenia, jeśli wolnym dziesiętnikiem był dawny więzień. Przedłużenie pobytu w szpitalu zależało w dużym stopniu od tego, czy wolnym lekarzem był dawny więzień, toteż mafie doktorskie w obozach - ciągnące niekiedy poważne zyski z okupów od więźniów i ze sprzedaży “urkom” namiastek alkoholowych lub obracające oddziały kobiece w szpitalach w rodzaj haremów - działały tym sprawniej, im bardziej mogły polegać na milczącym przyzwoleniu wolnego lekarza, który za swych więziennych czasów nauczył się uważać obóz za stan bezprawia uświęconego zmową silniejszych. Tego wszystkiego nie można było jednak powiedzieć o Jegorowie, naszym wolnym lekarzu, który w roku 1939 ukończył wyrok ośmioletni w Kruglicy i objął stanowisko naczelnika “sanczasti” w centrali jercewskiej. Wysoki, szczupły, małomówny, o twarzy stwardniałej jak kora, chłodnym spojrzeniu i trochę nerwowych ruchach rąk, Jegorow był człowiekiem albo bardzo dyskretnym, albo nie-wzekupnym. Trzymał lekarzy obozowych na dystans, ligdy nie widziano go jedzącego lub pijącego w zonie, a ;horych traktował z surowością, w której przebijała ledwie dostrzegalna nuta serdeczności. Ilekroć pojawiał się na drodze wiodącej do szpitala w swej długiej futrzanej szubie, wysokiej czapie z baranków i skórzanych sztyl-pach zapiętych na metalowe zatrzaski, lekarz dyżurny porządkował drżącymi rękami wykresy temperatur, a siostra Jewgienija Fiodorowna bladła z przejęcia. Mówiono bowiem, że to ona była jedyną więzią łączącą Jegorowa z przeszłością więzienną. Poznał ją jeszcze przed zwolnieniem w Kruglicy, został jej obozowym mężem i swoje przeniesienie na stanowisko wolnego lekarza w centrali uzależnił podobno od wysłania Jewgienii Fiodorowny do Jercewa. W każdym razie Michaił Stiepanowicz opowiadał mi, że przyszła etapem z Kruglicy, ze skierowaniem wprost do naszego szpitala, w dwa miesiące po nominacji Jegorowa. Ten związek był w obozie czymś niezwykłym, gdyż opierał się na prawdziwym uczuciu, a nawet wierności. W zasadzie każdy wolny urzędnik mógł mieć kobietę z obozu za porcję chleba, ale było nie do pomyślenia, aby odważył się lub chciał nadać tej przelotnej transakcji trwalszy akcent uczuciowy. Kobiety przychodziły i odchodziły jak fale etapów, co zaś pozostawało na stałe, to możliwość ich posiadania bez najmniejszego trudu. Młody i nieżonaty urzędnik obozowy nie mógł nawet przeliczyć i ogarnąć pamięcią twarzy, które przewinęły się przez jego drewnianą komórkę w zonie. Tu jednak wchodziło w grę coś więcej - miłość lub w każdym razie jej szczątkowa forma. I chociaż władze obozowe, więźniowie w zonie i więźniowie zatrudnieni w szpitalu nie mogli mieć wątpliwości co do istoty związków łączących tych dwoje ludzi, Jegorow i Jewgienija Fiodorowna zachowywali się tak,jak gdyby intymność i dyskrecja były warunkami trwałości ich uczucia. Siostra Jewgienija Fiodorowna przychodziła niekiedy na naszą salę wieczorem i usiadłszy na brzegu łóżka starego aktora, opowiadała o sobie. Z ojca Rosjanina i matki Uzbeczki, była zupełnie wyjątkowej urody; twarz miała smagłą i drobną, oczy pięknie smutne, czarne włosy zaczesane po staroświecku na boki i splecione na karku w mały węzeł; mimo trzydziestu już pewnie lat zachowała w sylwetce i ruchach dziewczęcość i płynność młodej panienki. Była studentką medycyny na uniwersytecie w Taszkiencie aż do chwili, kiedy ją aresztowano w roku 1936 za “odchylenie nacjonalistyczne”. Na czym to “odchylenie” polegało, nie umiała dokładnie powiedzieć, z jej uwag i wypowiadanych śmiało poglądów wywnioskowałem jednak, że nie bardzo jej była w smak rusyfikacja Uzbekistanu, choć przecież po ojcu była Rosjanką, a tylko przez matkę mogła odczuwać jakiś daleki związek uczuciowy ze swą przybraną ojczyzną azjatycką. Jej poglądy stanowiły dziwną mieszaninę europejskiej postępowości i azjatyckiego konserwatyzmu: uważała się za zwolenniczkę wolnej miłości, swobody obyczajów i luźnych pozbawienia ich wszystkiego; cokolwiek bowiem dadzą im potem, stanie się bez trudu wielkodusznym gestem. Gdyby nam oznajmiono któregoś dnia, że wracamy do biblijnego systemu odpoczywania po sześciu dniach pracy, uznalibyśmy prawdopodobnie obozy sowieckie za ostateczne ziszczenie wszystkich naszych pojęć o ludzkim traktowaniu więźniów. Ale nazajutrz już zaczęlibyśmy się buntować przeciwko samemu więzieniu. Gustaw Herling-Grudziński Zazwyczaj w przeddzień wieczorem dowiadywaliśmy się na wartowni lub od brygadierów, że czeka nas cała doba odpoczynku. Więźniowie ruszali na kuchnię żywszym krokiem, pozdrawiali się po drodze, umawiali na następny dzień, stawali się nagle bardziej ludzcy i serdeczni. Około ósmej zona przybierała już prawie odświętny charakter. Na ścieżkach, przed kuchnią, na małym placyku koło wartowni było rojno i gwarno, z niektórych baraków dochodziły pierwsze śpiewy i dźwięki harmonii, organków lub gitar. Ze wszystkich przedmiotów instrumenty muzyczne były w obozie najbardziej poszukiwane i cenione. Rosjanie lubią muzykę w sposób zupełnie inny od Europejczyków; jest ona dla nich nie rozrywką lub przeżyciem artystycznym, ale zjawiskiem bardziej realnym niż samo życie. Widywałem nieraz więźniów pochylonych nad instrumentami, trącających struny, dotykających delikatnie regestrów harmonii, pijących muzykę z organków ukrytych w dwóch wklęśnięciach dłoni - jak gdyby przejęci wielkim smutkiem dotykali najboleśniejszych miejsc swojej duszy. Nigdy też słowo “dusza” nie wydawało mi się bardziej zrozumiałe i naturalne, jak kiedy słyszałem nieskładne, improwizowane naprędce kompozycje muzyczne w barakach i widziałem na pryczach więźniów zasłuchanych w nie z oczami utkwionymi przed siebie, w modlitewnym skupieniu. Zalegająca wokół cisza zdawała się potęgować ich przejmującą siłę, podkreślając pustkę, w której brzmiały jak ostre i pełne żalu tony piszczałek pasterskich na opustoszałej hali. Grający zrastał się w jedno ze swoim instrumentem, przyciskał go mocno do piersi, gładził rękami i zwiesiwszy w zamyśleniu głowę, i wpatrywał się oczami powleczonymi szkliwem rozpaczy w martwy przedmiot, z którego celne dotknięcie dłoni wydobywało to, czego nie umiał nigdy wyrazić słowami żaden martwy za życia człowiek. “Przestań - mówili czasem więźniowie do zbyt smutnego muzykanta - to rozdziera duszę”. I zaraz potem z gitary lub harmonii zrywały się znajome dźwięki “czastuszek” ukraińskich czy pieśni więziennych. Skłócone głosy dołączały do nich coraz śmielej i pełniej, aż wreszcie cały barak huczał od śpiewu, wysyłając w ciemność dziwne słowa o katorżniku, który “zalał się łzami” idąc do pracy, o ludziach, którzy zebrali się w ciemną noc, aby ,,wybrać tajny komitet“, o skazań-cu, który z nowym rokiem pozdrawia swoich przyjaciół ”z wiecznych mroków Czeka, co to zmuszają człowieka do płaczu i do śmiechu". Nastrój podniecenia trwał w zonie i w barakach do północy. Nigdy jednak więźniowie nie zaczynali swego prawdziwego święta od poprzedzającego je wieczoru. To nagłe ożywienie było tylko formą odprężającego przygotowania do dnia, który miał nastąpić potem w całej świetności przestrzeganego ściśle rytuału czynności, rozrywek i drobnych przyjemności. Powolne i uroczyste celebrowanie dnia świątecznego miało swój głęboki sens; był to bowiem jedyny dzień, który z wyjątkiem paru godzin porannych więzień miał prawo układać, rozplanowywać i spędzać stosownie do swoich upodobań. Nigdy też więzień zwolniony od pracy przez lekarza nie spędzał swojego odpoczynku z taką ulgą i radością, jak kiedy czuł i widział, że nie korzysta z przywileju indywidualnego, ale bierze udział w radości wszystkich. Mimo wszystko, co przeżywali, instynkt sprawiedliwości i równości tkwił wiać w więźniach głębiej niż w tych, którzy zamknęli ich za drutami w imię doktryny sprawiedliwości i równości; trzeba było jednak najkrótszej choćby przerwy w nieludzkiej walce o zachowanie życia, aby mógł się on ujawnić. Więźniowie rozmawiali ze sobą do późnej nocy, leżąc lub siedząc na pryczach, a niektórzy rozsiadali się nawet przy stole, aby nad kubkiem wrzątku nadać tej rozmowie mroczysty i bardziej domowy charakter. Na każdym kro-|ku, w każdym kącie baraku czuć było, że zbliża się święto. Nigdy nie mogłem zrozumieć, skąd pod tą twardą skorupą zobojętnienia i wzajemnej nienawiści bierze się naraz tyle grzeczności. Zarówno słuchający, jak mówiący okazywali sobie tyle życzliwości, że patrząc na nich, można było zapomnieć na chwilę o więzieniu. W barakach duszno było od oddechów ludzkich i wyziewów potu, kłęby pary buchające od drzwi roztapiały twarze ludzkie w brudnej posoce światła, ale wszystko to razem miało w sobie teraz tyle żywości i radosnego podniecenia, tyle nadziei i obudzonych na nowo uczuć... Nie można się było oprzeć uczuciu głębokiego wzruszenia, gdy wracając do swoich baraków lub wdrapując się na prycze, więźniowie żegnali się przed snem serdecznym “spokojnej noczi”.. Spokojnej noczi, spokojnej noczi - szeptały przytłumione z przejęcia głosy - zawtra nam toże prazdnik, zawtra nam toże wychodnej dień... Nazajutrz nad ranem pobudka zrywała nas z prycz nieco później i zaraz po śniadaniu wracaliśmy do baraków, aby się przygotować do rewizji. Rewizja była jedynym wydarzeniem zakłócającym spokój dnia świątecznego. Do każdego baraku przychodziło trzech podoficerów ze straży ochronnej; jeden stawał u wejścia, a dwóch wchodziło do wewnątrz, wyganiając nas wraz z rzeczami do żony.Każdy więzień rozkładał kolejno u drzwi swój dobytek osobisty, otwierał kuferek i pomagał przetrząsnąć siennik (Jeśli go w ogóle posiadał); po czym zbierał wszystko, czego dotknęła już ręka podoficera, i wychodził na śnieg. W opustoszałym baraku dwóch pozostałych podoficerów opukiwało kolejno wszystkie prycze i ściany, zaglądało pod deski legowisk, szukało otworów w belkach pionowych prycz, przewracało do góry nogami stoły, ławki i puste cebrzyki. Czekaliśmy na koniec rewizji na mrozie i śniegu czasem po 3 do 4 godzin. Rzadko jednak słyszało się więźniów narzekających na ten przepis - wydawał się on czymś zupełnie naturalnym, podobnym nieomal do porządków wiosennych. Straż obozowa szukała w barakach głównie ostrych narzędzi, noży, brzytew, drobnych przedmiotów osobistego użytku, krzyżyków, pierścionków, książek nie należących do biblioteki obozowej -słowem, wszystkiego, co więzień powinien był oddać do depozytu więziennego w czasie pierwszej rewizji po aresztowaniu. Gdy nas wpuszczano z powrotem do baraku, zostawało już niewiele czasu, aby uporządkować prycze przed popołudniowym wrzątkiem, który większości więźniów zastępował obiad. Dopiero teraz zaczynało się święto. Dopiero teraz reszta dnia należała już wyłącznie do nas i mogliśmy z nią zrobić wszystko, czego dusza zapragnie. Trzeba się było jednak spieszyć. Czas płynął w zonie nieporównanie szybciej niż przy pracy. Jedną z największych atrakcji dnia świątecznego było to, że posiadał on swój własny, dla każdego więźnia inn^ układ. Z wyjątkiem więźniów, którym zmęczenie nie pozwalało się nawet poruszyć z pryczy, wszyscy spędzali wolne popołudnie po swojemu i rzadko odstępowali od raz ustalonego rytuału. Można było prawie bez omyłki powiedzieć o każdej porze tego niezwykłego dnia, gdzie się kto znajduje i co robi. Po wrzątku wychodziłem zazwyczaj do małego baraki w pobliżu wartowni, w którym mieścił się sklepik obozowy. Tylko w wyjątkowe dnie, raz na parę miesięcy, więź-niowie- stachanowcy mogli w nim dostać po nominalnej cenie kawałek końskiej kiełbasy i funt chleba, ale sklepik otwarty był codziennie wieczorem, a w święta przez cały dzień. Przychodziliśmy doń, jak gdyby bawiąc się w teatr bez rekwizytów. W ciemnej komórce bowiem było zawsze tłoczno, a stary kulawiec Koźma stał za ladą uprzejmie uśmiechnięty i półodwrócony do pustych półek, na których dla dekoracji ustawiał równo obok siebie całą kolekcję skrzynek, puszek i próżnych butelek. Stojąc tak w zaduchu i dymie machorki, rozmawialiśmy jak w niedzielę po kościele w prowincjonalnym szynku o pogodzie, o pracy, o wiadomościach z innych łagpunktów, o ulubionych potrawach i cenach alkoholu: zadawaliśmy Koźmie pytania na temat ”No pewnie, Pamfiłow - mówiliśmy na przekór ukrytym obawom - nie zmienią, nie zmienią. Dobre ziarno nie wyda nigdy złego plonu". Listy Saszy miały jednak to do siebie, że były bardzo stare: pochodziły głównie z roku 1939. Ostatni, datowany w listopadzie 1939 i pisany jak gdyby w pośpiechu, otrzymał Pamfiłow w marcu 1940 roku, a więc na długo jeszcze przed moim przybyciem do obozu. Potem powstała długa przerwa, ale Pamfiłow wypełniał ją nieustannym odczytywaniem dawnych listów. Kiedy go poznałem, znalazł we mnie wdzięcznego słuchacza, który zaczął czytać od połowy drukowaną w dzienniku powieść i z tym większą uwagą słuchał teraz poprzednich odcinków. Nasza zażyłość zaczęła się od tego właśnie: dzięki mnie bowiem listy stare stawały się znowu raz jeszcze świeże. Czytając ciągle poplamione i zszargane listki papieru, Pamfiłow zatracił trochę poczucie czasu i raz, zajrzawszy mu przez ramię, złapałem go na tym, że fałszuje daty. Ale ta maska nie była w stanie ukryć niepokoju, jaki wzbierał w nim, gdy sobie uprzytamniał na krótko, że mija miesiąc za miesiącem, a nazwisko Pamfiłow nie pojawia się ciągle na wykazie przylepianym co parę dni obok skrzynki pocztowej. Więźniowie mogą otrzymywać listy bez ograniczeń, wysyłać zaś jeden na miesiąc; Pamfiłow nie omijał żadnej okazji, aby się upomnieć o znak życia od syna -jedyną rzecz, która nadawała sens jego własnemu życiu. My jednak - których pocieszał i przed którymi usprawiedliwiał Saszę, jak gdyby wchodziły tu w grę nie tylko jego uczucia ojcowskie, ale i honor - nie byliśmy oślepieni jego własną ślepotą. Przyglądaliśmy się w milczeniu zmęczonej twarzy Pamfiłowa, jego oczom wysuszonym i zaczerwienionym, jak gdyby dął w nie nieustannie wiatr pustynny, i jego drżącym rękom, które zanurzały się w wiszącym na piersi woreczku z listami jak ręce obłąkanego skąpca, nie odróżniającego już prawdziwych klejnotów od fałszywych. I wiedzieliśmy, że odpychając od siebie rozpaczliwym gestem przeczucia, odpycha prawdę. W marcu 1941 roku Pamfiłow otrzymał wreszcie list od syna. Widniała na nim źle przez cenzurę zatarta data “luty 1940”, szedł więc blisko rok. Sasza donosił, że nie będzie teraz pisywał przez dłuższy czas, bo nie pozwolą mu na to pilne zajęcia. Ale stereotypowy ustęp listu o potężnym Związku Sowieckim i ,,naszej socjalistycznej ojczyźnie“ miał teraz więcej niż zazwyczaj ognia i kończył się zdaniem, w którym syn usprawiedliwiał i pochwalał nawet aresztowanie ojca jako ”przejaw historycznej konieczności“. Pamfiłow przymknął oczy i opuścił na kolana ręce, trzymając jeszcze kurczowo kartkę papieru. Nikt z nas nie powiedział ani słowa. Cóż tu bowiem było do powiedzenia? Pamfiłow, który rozumiał tylko, co to jest ziemia i miłość ojcowska, nie zrozumiałby nigdy tak trudnego pojęcia jak ”konieczność historyczna“. Spod jego przymkniętych powiek potoczyło się parę łez. Potem runął piersią na pryczę i wyszeptał cicho: ”Straciłem syna, umarł mi syn". Nazajutrz Pamfiłow nie wyszedł do pracy i z miejsca odesłany został do izolatora. Przebył w nim trzy doby o kromce chleba i wodzie; to go ugięło, bo zaczął znowu wychodzić do lasu, ale nie pracował już tak jak dawniej. Wracał z lasu milczący, obolały, nie odzywał się do nikogo słowem, a jego sąsiedzi z pryczy opowiadali, że którejś nocy siedział do późna przy piecu, aż wreszcie podniósłszy się z ławki zdjął z szyi woreczek i rzucił go w ogień. W kwietniu przeszedł przez Jercewo jedyny transport oficerów i żołnierzy sowieckich z “finskogo plena”, którzy dostali wyroki dziesięcioletnie za poddanie się Finom. Nie było mnie tego dnia w zonie, ale kiedy nad ranem wróciliśmy z bazy, Dimka opowiedział nam z przejęciem, że był wśród nich Sasza Pamfiłow. Przyjechawszy do obozu rano, dowiedział się, w którym baraku mieszka stary Pamfiłow, i położył się na jego pryczy. Musiał już wiedzieć o wrażeniu, jakie zrobił na ojcu ostatni jego list, bo kiedy stary Kozak wrócił z lasu, Sasza zeskoczył z pryczy i zaczął się bojażliwie cofać w kierunku ściany. Pamfiłow zbladł, zachwiał się, wypuścił z rąk pusty kociołek i szedł za nim z nieprzytomnym błyskiem w oczach. “Pamfiłow - krzyknęli z prycz więźniowie - przypomnij mu, co to ojcowska ręka!” Ale Pamfiłow przysiadł nagle na ławce, opuścił głowę, jak gdyby zasłabł, i w zupełnej ciszy baraku wyszeptał: “Synok, doro-goj mój synok...” Przeleżeli obok siebie całą noc na pryczy, rozmawiając cicho, a następnego dnia Sasza poszedł etapem do Nian-domy. Potem widywaliśmy znowu codziennie starego Pamfiłowa, pracowitego i cierpliwego, jak gdyby wdzięczny był obozowi za to, że pojednał go z synem. Pod wieczór, gdy zbliżał się czas głównego posiłku, rozchodziliśmy się do baraków i rzadko już wychodziliśmy z nich na powrót do znajomych. Ostatnie godziny dnia świątecznego upływały nam na opowiadaniach i rozmowach we własnych barakach. Leżeliśmy na pryczach bliżej siebie niż zazwyczaj, zasłuchani w czyjąś opowieść lub rozmawiając szeptem, w atmosferze intymności, jaką wytwarza niewola, gdy codzienna walka o byt nie wznosi pomiędzy więźniami przegrody nieufności i instynktownej wrogości. O tej porze było w naszym baraku przyjemnie i prawie domowo. Pod glinianym okapem, na którym suszyły się onuce i walonki, palił się trzaskający ogień, rzucając chwiejne odblaski płomienia na chropowate twarze więźniów. Przy stołach grano w warcaby lub w kości, a z kątów i z dolnych prycz dochodziły przytłumione setkami głosów dźwięki gitar i harmonii. Nawet głód zdawał się nie atakować w tym dniu ofiar. Na wszystkich twarzach malowała się ulga, jak gdyby nagle wiry zamieci uniosły się kłębami śniegu w górę i zderzywszy się gwałtownie nad dachami baraków, pozostawiły w dole martwe pole jeśli nie ostatecznego spokoju, to przynajmniej krótkiego wytchnienia. Przez parę z rzędu dni świątecznych co najmniej połowa naszego baraku przysłuchiwała się uważnie i bez najmniejszych oznak znudzenia opowiadaniu Fina z 42. brygady, Rusto Karinena, o jego nieudanej próbie ucieczki z obozu zimą 1940 roku. Karinen przyjechał nielegalnie do Rosji w roku 1933. Jako wykwalifikowany majster metalowiec dostał natychmiast dobrze płatną pracę w Leningradzie, gdzie przebył na wolności - nauczywszy się nienajgorzej rosyjskiego - do czystki po zabójstwie Kirowa. Oskarżono go o to, że przywiózł z Finlandii tajne instrukcje dla zamachowców. Trudno o bardziej nieprawdopodobny zarzut, skoro dochodzenia w sprawie zabójstwa Kirowa - mimo że pociągnęły za sobą falę aresztowań i do dziś jeszcze uważane są przez niektórych badaczy zagadnień sowieckich za właściwe źródło Wielkiej Czystki z lat 1936- 37 - nie doprowadziły nigdy do jawnego procesu i istnieją poważne przypuszczenia, że student leningradzki Nikołajew zastrzelił Kirowa z pobudek czysto osobistych. Karinen jednak, inteligentny robotnik o sporym oczytaniu i wielkim doświadczeniu życiowym, zorientował się po pierwszych paru miesiącach nieprzerwanych badań nocnych, że technika śledztwa sowieckiego polega nie tyle na ustaleniu prawdy, ile na kompromisowej ugodzie w wyborze możliwie dogodnego dla oskarżonego kłamstwa. Zgodził się więc występować jako wysłannik zagranicznej organizacji terrorystycznej pod warunkiem, że nie zażądają od niego dokładnych danych na temat mocodawców w Helsinkach i kontaktów w Leningradzie. Jego zeznanie potwierdziło więc akt oskarżenia, nie podając żadnych szczegółów - Karinen oświadczył bowiem, że nie wykonał powierzonego mu zadania. Mimo inteligentnego na ogół rozumowania, komunista fiński przeliczył się jednak w tym właśnie drobnym fakcie. Co dla niego było kompromisową fikcją, uchylającą zbędne cierpienia w sytuacji, w której nie można było marzyć o zwolnieniu, stało się po paru dniach dla sędziego śledczego wydartym z trudem strzępem prawdy i punktem wyjścia do dalszych badań. Tym razem Karinen nie zgodził się pójść ani o pół kroku dalej, co więcej - zaczął się wycofywać z poprzednich zeznań. W styczniu 1936 spędził trzy tygodnie w celi śmierci, a w lutym zupełnie nieoczekiwanie odczytano mu zaoczny wyrok skazujący na dziesięć lat. Z obozów w Kotłasie Karinen przyszedł etapem do Jercewa w połowie roku 1939.O jego próbie ucieczki z obozu w czasie wojny rosyj-sko-fińskiej mówiło się wśród więźniów jak o czymś legendarnym. Każdy więzień “planuje” w okresach lepszego nieco samopoczucia ucieczkę z obozu i stara się wciągnąć w nią najbliższych współtowarzyszy. Więcej jednak w tych “planach” jest naiwnego samooszukiwania się lub szukania iluzorycznej nadziei życia niż rzeczywistych szans i przygotowań. Zwłaszcza wśród nas, więźniów polskich, projekty ucieczek cieszyły się wyjątkową popularnością. Oprócz samego życia w obozie męczyła nas również przymusowa bezczynność, myśl o tym, że gdzieś daleko, na egzotycznych dla uszu polskich frontach, toczy się dalej wojna. Bardzo często zbieraliśmy się w jednym z baraków w zaufanym gronie dla omówienia szczegółów ucieczki, znosiliśmy znalezione przy pracy kawałki metalu, stare pudełka i odłamki szkła, z których można było rzekomo sporządzić prowizoryczny kompas, dzieliliśmy się zasłyszanymi wiadomościami o okolicy, o odległościach, o warunkach klimatycznych i właściwościach geograficznych Północy - i nikogo z nas nie zniechęciła nigdy świadomość, że jak dzieci rozgrywamy bitwy ołowianymi żołnierzami. A raczej czuliśmy wszyscy śmieszność naszych poczynań, ale nie mieliśmy odwagi głośno się do niej przyznać. W królestwie fikcji, do którego przywiozły nas z zachodu setki pociągów towarowych, każde uczepienie się własnej fikcji miało w sobie coś pokrzepiającego. Ostatecznie jeśli przynależność do nie istniejącej organizacji terrorystycznej może być zbrodnią karaną dziesięcioletnim więzieniem, to czemu spiłowany gwóźdź miałby nie być igłą kompasu, kawałek deski nartą, a skrawek papieru pokryty kreskami i kropkami mapą? Pamiętam nawet podoficera zawodowego kawalerii z Białegostoku, który w okresie szalejącego w obozie głodu znalazł w sobie dość woli, aby odcinać codziennie z racji chleba cienką kromkę i wysuszywszy ją nad piecem, chować do woreczka ukrytego w nie znanym nikomu miejscu w baraku.Gdyśmy się po latach spotkali w wojsku na pustyni irackiej, wspominając przy butelce w namiocie więzienne czasy, zażartowałem przyjaźnie z jego ,,planu“ ucieczki. ”Nie śmiej się - odpowiedział poważnie - przeżyłem obóz dzięki nadziei ucieczki, przeżyłem trupiarnię dzięki zaoszczędzonemu chlebowi. Człowiek nie może żyć, nie wiedząc, po co żyje". Opowieść naszego fińskiego towarzysza nie była zbyt pouczająca, jeśli chodzi o szczegóły techniczne, ale słuchaliśmy jej zawsze z zapartym tchem, jak gdyby czerpiąc z jego desperackiego kroku siły do dalszego przetrwania. W kącie baraku, w którym opowiadał siadłszy ze zwieszonymi nogami na górnej pryczy, panowała zupełna cisza, przerywana tylko niecierpliwymi pytaniami i okrzykami wyprzedzającymi bieg wypadków. Znaliśmy bowiem tę opowieść na pamięć, a mimo to słuchaliśmy jej ciągle z nie słabnącym zainteresowaniem. Karinen mówił wolno, płynną ruszczyzną z ledwie zauważalnym nalotem cudzoziemskim, gestykulując żywo i przerywając co parę minut dla pociągnięcia łyku chwoi. Jego małe zapuchnięte oczy zdawały się wypatrywać jeszcze teraz kierunku w samotnej wędrówce przez zasypaną śniegiem puszczę archan-gielską. Postanowił uciec, kiedy wojna rosyjsko-fińska zamieniła się z krótkiej wyprawy zbrojnej w przewlekłą wojnę pozycyjną. Nie umiał dokładnie powiedzieć, co nim powodowało, czy jakiś szczątkowy odruch patriotyczny, czy nadzieja, że działania wojenne naruszyły również od strony rosyjskiej strzeżoną pilnie granicę. Znał przecież miejscowości nadgraniczne z okresu, kiedy przeprawiał się do swojej przybranej ojczyzny - byleby więc zdołał tylko przemknąć się w dzień lasami, nocując w pobliżu napotkanych po drodze wsi, przez kilkaset kilometrów pomiędzy Jeziorem Białym a południowym brzegiem jeziora Onega, tak aby dotrzeć do północnego skraju zabrali go do izolatora, gdzie nieprzytomnego skatowano tak, że przez trzy miesiące walczył ze śmiercią, a potem jeszcze dwa miesiące leżał w szpitalu. Mówiono, że Samsonow nie wysłał w ogóle pościgu, wiedząc, że Karinen albo padnie w lesie, albo przyjdzie z powrotem do obozu. I istotnie przyszedł. “Od obozu nie można uciec, przyjaciele - kończył zawsze swą opowieść Karinen - nie dla nas wolność. My przykuci do obozu na całe życie, chociaż nie nosimy łańcuchów. Możemy próbować, błądzić, ale w końcu wracamy. Taki los. Przeklęty los”. Nie bieduj, Rusto Piotrowicz - pocieszali go przejętymi głosami więźniowie - opłaciło się. Zawsze to tydzień wolności i pięć miesięcy szpitala“. ,,To prawda -odpowiadał ze smutkiem - ale uciec nie można. Tu nasze życie, bratcy, tu nasza gibiel. Nawet sama wolność nam przeciwna, więc jakże uciekać?” - Chodźmy spać - mówili więźniowie, patrząc na siebie znieruchomiałym wzrokiem - kończy się wychodnej dień. Zawtra opłat' na rabotu. I po chwili na pryczach szły szeptem z ust do ust, jak podawane coraz dalej hasło więzienne, te przejmujące słowa, których grozy nie zrozumie nikt, kto nie był w obozie sowieckim: ZAWTRA OPIAT NA RABOTU. Część druga Głód Z moich obserwacji obozowych wynika, że kobiety znacznie gorzej znoszą głód fizyczny i seksualny niż mężczyźni. Proste prawo życia obozowego głosiło tedy, że łamiąc opierającą się kobietę głodem fizycznym, zaspokaja się jej obie potrzeby naraz. Mówię o tym bez cienia cynizmu. Jeżeli wspominanie tego wszystkiego, co działo się w Europie w czasie ostatniej wojny, ma mieć w ogóle jakiś sens, to trzeba, abyśmy zapomnieli na chwilę o zasadach zwykłej moralności, jaką żyli nasi dziadowie i ojcowie w drugiej połowie dziewiętnastego wieku i w pierwszych dziesiątkach lat stulecia, które zdawało się urzeczywistniać na naszych oczach pozytywistyczny mit postępu. Ortodoksyjni marksiści twierdzą, że nie istnieje w ogóle moralność absolutna, gdyż wszystko, co dzieje się z człowiekiem, uwarunkowane jest jego położeniem materialnym. Znaczyłoby to, że każda epoka, każdy kraj i każda klasa społeczna tworzą swoją własną moralność lub że wszystkie te trzy czynniki razem tworzą coś, co nazywamy niepisanym kodeksem postępowania ludzkiego w danym miejscu na ziemi. Doświadczenia niemieckie i sowieckie potwierdzają do pewnego stopnia to przypuszczenie. Okazało się mianowicie, że dolna granica instynktownej wytrzymałości i przebiegłości ciała ludzkiego, poza którą zwykliśmy dotąd liczyć na moc charakteru lub świadome działanie wartości duchowych, nie istnieje w ogóle; słowem - że nie ma takiej rzeczy, której by człowiek nie zrobił z głodu i bólu. Ta “nowa moralność” nie jest już kodeksem uczciwego postępowania ludzkiego, ale kodeksem umiejętnego postępowania z ludźmi, i najezona dziś wyostrzonymi kłami, tradycją swą sięga jeszcze do ząbkującej dziecinnie Inkwizycji hiszpańskiej. Nie przeoczajmy zbyt pospiesznie tego faktu. Wspólne w obu tych nurtach jest przeświadczenie, że człowiek pozostawiony sam sobie - bez wiary w objawiony system wartości duchowych lub narzucony system wartości materialnych -jest bezkształtną kupą gnoju. Rewolucja genetyczna Ły-senki odwróciła pokrewne w gruncie rzeczy tendencje w Kościele katolickim. Tam człowiek ginie w odmętach grzechu i potępienia, jeśli nie spłynie nań światło łaski nadprzyrodzonej, tu może być taki, jakim go uczynią zmienione sztucznie warunki przyrodzone; i tu, i tam jednak jest bezwolnym przedmiotem w czyichś rękach, a od wstępnego sformułowania celu życia ludzkiego na ziemi zależy jedynie, czy na kupie gnoju wyrośnie żądany okaz hodowli biologicznej, czy błogosławiony kwiat duszy ludzkiej. Osobiście nie należę ani do ludzi, którym potworne przeżycia wojenne kazały złożyć akces do “nowej moralności”, ani do ludzi, którzy widzą w nich jeden więcej dowód tego, jak kruchą istotą jest człowiek we władzy Szatana. Przekonałem się wielokrotnie, że człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach, i uważam za upiorny nonsens naszych czasów próby sądzenia go według uczynków, jakich dopuścił się w warunkach nieludzkich - tak jakby wodę można było mierzyć ogniem, a ziemię piekłem. Rzecz jednak w tym, że kiedy chcę obiektywnie opisać obóz sowiecki, muszę zstąpić do najgłębszych czeluści piekieł i nie szukać na przekór faktom ludzi tam, gdzie z dna wody letejskiej spoglądają na mnie twarze umarłych i żyjących może jeszcze towarzyszy, przekrzywione drapieżnym grymasem osaczonych zwierząt i szepcące zsiniałymi od głodu i cierpienia wargami: “Mów całą prawdę, jacyśmy byli, mów, do czego nas doprowadzono.Na obronę kobiet wypada jednak może dodać, że moralność obozowa - jak każda zresztą moralność - wytworzyła również swoją własną hipokryzję. I tak na przykład, nikomu by do głowy nie przyszło obwiniać o cokolwiek młodego chłopca, który dla polepszenia swej doli został kochankiem starej lekarki, ale ładna dziewczyna oddająca się z głodu odrażającemu starcowi z ”chleboriezki“ była, rzecz prosta, ”bladzią“. Nikt nie kwestionował jako ”prostytuowania się“ dobrego prawa niemal wszystkich brygadierów i techników do comiesięcznego wypłacania się donosami w Trzecim Oddziale, ale kobieta wychodząca za żonę do naczelnika była ,,prosty tutką”, i to najgorszego typu, bo łamiącą solidarność więźniów wobec ludzi wolnych. Było rzeczą naturalną, że nowo przybyły więzień oddawał brygadierowi resztki swego ubrania z wolności, aby uzyskać pewne względy przy procentowym obliczaniu normy (od którego zależała wysokość racji obozowej) i podziale pracy, ale gorszyło niektórych, gdy uboga dziewczyna, uginająca się pod ciężarem topora w lesie, oddawała mu pierwszego lub drugiego wieczoru wszystko, co posiadała, czyli własne ciało. Ta hipokryzja zależała zresztą najczęściej od charakteru przedobozowych powiązań środowiska. Więzień kradnący chleb swemu towarzyszowi zginąłby prawdopodobnie pod razami “urków”, którzy byli na ogół najwyższymi prawodawcami i sędziami w zakresie etyki obozowej; ale wśród Polaków znany był pewien ksiądz, ukrywający swą godność duszpasterską w łachmanach więźnia, który za spowiedź i rozgrzeszenie brał 200 gramów chleba (czyli o 100 gramów mniej niż stary Uzbek wróżący z ręki) i chodził po swojej parafii w aureoli świętości. Gdy się zastanawiam nad przyczynami tego złożonego i trudnego zjawiska, dochodzę do wniosku, że w każdym większym skupisku ludzkim istnieje podświadoma dążność do wleczenia pod pręgierz ,, opinii publicznej“ przychwyconych na gorącym uczynku ofiar, aby się tym tanim kosztem nieco samemu wybielić. Kobiety nadawały się do tego znakomicię, bo rzadko miały szansę do kupczenia czym innym poza własnym ciałem, a poza tym przyniosły ze sobą do obozu obciążenie konwencjonalnej obłudy moralnej z wolności, w myśl której każdy mężczyzna biorący kobietę w czasie pierwszych paru godzin flirtu uważany jest zazwyczaj za zabójczego uwodziciela, a każda kobieta oddająca się świeżo poznanemu mężczyźnie uchodzi za ladacznicę. Dla Rosjan, nawykłych do ”ślubów za pięć rubli“ i kopulacji uprawianej na wzór potrzeb fizjologicznych w wychodkach publicznych, nie był to właściwie problem istotny i służył raczej za przedmiot drwin z równouprawnienia kobiet w nowym ustroju, ale więźniowie cudzoziemscy (nie wyłączając komunistów) nieraz załamywali ręce nad ”ogólnym upadkiem obyczajów moralnych w Rosji". Tak czy owak prawdą jest, że głód najczęściej łamał kobiety, kiedy je zaś raz złamał, nie było już zapory na równi pochyłej, po której staczały się na samo dno upodlenia seksualnego. Niektórym przyświecała w tym nie tylko nadzieja polepszenia swej doli lub znalezienia możnego opiekuna, ale i nadzieja macierzyństwa. Nie należy tego rozumieć zbyt sentymentalnie. Cała rzecz polega na tym, że kobiety ciężarne zwolnione są w obozie od pracy na trzy miesiące przed rozwiązaniem i na sześć miesięcy po urodzeniu dziecka. Sześć miesięcy to był okres przewidziany na odkarmienie dziecka do stanu, w którym można je było odebrać matce i uwieźć w niewiadomym kierunku. Barak macierzyński w Jercewie pełny był zawsze ciężarnych kobiet, które z wzruszającą powagą popychały przed sobą niewidzialne wózki swych pękatych brzuchów, spiesząc do kuchni po zupę. O uczuciach natomiast, o prawdziwych uczuciach, trudno jest mówić, gdy się uprawia miłość na oczach współwięźniów lub w najlepszym razie w składzie starych ubrań na przepoconych i śmierdzących łachach obozowych. Po latach zostaje z tego wspomnienie wstrętu, podobne do grzebania się w szlamie opróżnionej sadzawki, głęboka niechęć do siebie i do kobiety, która zdawała się niegdyś tak bliska... W parę tygodni po moim przyjeździe do obozu - o ile mnie pamięć nie myli, w styczniu 1941 roku - przyszła etapem z więzienia młodziutka Polka, córka oficera z Mołodeczna. Była naprawdę śliczna: smukła i wiotka jak kłos chwiejący się na wietrze, o dziewczęco świeżej twarzyczce i maleńkich piersiach, ledwie rysujących się za granatową bluzeczką mundurka gimnazjalnego. Jury złożone z “urków” oceniło młodą klaczkę bardzo wysoko i nazywało ją odtąd - prawdopodobnie dla zaostrzenia swego proletariackiego apetytu - “generalską doczką”. Dziewczyna trzymała się jednak świetnie: wychodziła do pracy z podniesioną dumnie główką i błyskawicami gniewnych spojrzeń przeszywała każdego mężczyznę, który ośmielił się do niej zbliżyć. Wracała wieczorem do żony trochę pokorniejsza, ale dalej nieprzystępna i skromnie wyniosła. Prosto z wartowni szła do kuchni po zupę i nie wychodziła już nigdy z baraku kobiecego po zmroku. Wyglądało więc na to, że nie wpadnie tak łatwo w sidła nocnych łowów, a możność złamania jej głodem przy pracy utrudniał fakt, że przydzielona została do mieszanej kobieco-inwalidzkiej brygady 56., która na bazie żywnościowej przebierała jarzyny lub łatała worki. (Więźniowie z 56. nie mieli wprawdzie dostępu do naszych źródeł kradzieży, ale praca ich była stosunkowo lekka). Nie znałem jeszcze wówczas na tyle obozu, aby móc przewidzieć, jak się ta cicha walka skończy, toteż bez wahania przyjąłem zakład o pół pajki chleba z inżynierem Polenko, zawiadowcą składu jarzyn na bazie, że dziewczyna nie ulegnie. Cała ta gra podniecała mnie w sposób, że tak powiem, patriotyczny - zależało mi na tym, żeby barwy bia-ło- czerwone załopotały dumnie na maszcie zwycięskiej cnoty. Po siedmiu miesiącach pobytu w więzieniu ani mi w głowie były jeszcze kobiety i naprawdę skłonny byłem uwierzyć pogróżkom sędziego śledczego, że “żyć będę, ale przespać się z kobietą nie zachcę”. Wykorzystując swą pozycję tragarza zaprzyjaźnionego z “urkami”, zagrałem więc nieuczciwie wobec Polenki i przedstawiwszy się dziewczynie jako student z Warszawy (żeby uniknąć pozorów mezaliansu), zaproponowałem jej fikcyjne małżeństwo, które w ramach etyki obozowej uchroniłoby ją na pewien czas od łapanki przez osobliwe ius primae noctis. Nie pamiętam już teraz, co odpowiedziała, ale musiało to być coś w rodzaju “jak pan śmie”, bo dałem za wygraną. Po-lenko dostał ją do składu jarzyn i pilnie doglądał, żeby nie kradła nadpsutych marchewek i solonych pomidorów z beczek. Mniej więcej w miesiąc po zakładzie przyszedł wieczorem do naszego baraku i bez słowa rzucił na moją pryczę podarte majtki kobiece. Odważyłem mu dokładnie, i również w milczeniu, pół pajki chleba. Odtąd dziewczyna odmieniła się zupełnie. Nie spieszyła się jak przedtem po zupę do kuchni, ale wróciwszy z bazy, goniła się po zonie do późnej nocy jak nieprzytomna kotka w okresie marcowego parzenia. Miał ją, kto chciał, pod pryczą, na pryczy, w separatkach techników, w składzie ubrań. Ilekroć mnie spotykała, odwracała głowę, zaciskając konwulsyjnie usta. Raz tylko, gdy zaszedłszy przypadkowo do składu kartofli na bazie, przyłapałem ją na kartoflisku z brygadierem 56., garbatym pokurczem Lewkowiczem, wybuchnęła spazmatycznym płaczem i wracając wieczorem do żony, tamowała łzy dwiema drobnymi piąstkami. Spotkałem ją w roku 1943 w Palestynie. Była już zupełnie starą kobietą. Zmęczony uśmiech na pomarszczonej twarzy odsłaniał szczerby w spróchniałych zębach, a przepocona koszula drelichowa pękała od dwóch Gustaw Herling-Grudziński Jedynie w łaźni ocenić można było naocznie skutki głodu, w barakach bowiem więźniowie spali na ogół nie roz-dziani. Mała izdebka tonęła zawsze w szarówce sączącego się przez brudne szyby światła i w kłębach pary, unoszących się z wielkiej drewnianej kadzi wrzątku. Przed wejściem do niej oddawało się na żelaznych obręczach ubranie i bieliznę do odwszenia i otrzymywało w zamian za to mały kawałek szarego mydła wielkości kamienia, jakiego używa się do gry w domino. Odwszone ubrania, nawleczone żelaznymi kolczykami na długi drąg, przynosił po trzydziestu minutach z dezynfektora stary pop i opuściwszy żerdź do tyłu, zrzucał na podłogę w sionce. Przyjemnie było poczuć na czystym ciele twarde plastry rozgrzanego płótna. Innej formy zmiany bielizny nie było; chodziliśmy do łaźni mniej więcej co trzy tygodnie i były to jedyne chwile, kiedy myliśmy się naprawdę, nie poprzestając na wilżeniu śniegiem zaropiałych oczu, twardych jak skorupa nozdrzy i zamulonych ust. Chudy i półnagi nauczyciel z Nowosybirska - podobny do jogi hinduskiego, gdy zaciągniętymi mętną błoną oczami przyglądał się kąpiącym - wydzielał nam w łaźni po dwa cebrzyki wody; jeden wrzącej i jeden zimnej. Blade cienie o zapadniętych brzuchach i klatkach piersiowych, na o-wrzodzonych nogach sterczących jak dwie połamane zapałki ze szpulki bioder i o sflaczałych genitaliach zwisających w przekłutym worku, uginały się pod ciężarem cebrzyków, dysząc ze zmęczenia w parnym zaduchu izdebki. Nauczyciel z Nowosybirska spełniał tu rolę eunucha z łaźni tureckiej, bo wykonywał niezmiennie swe funkcje, gdy do kąpieli przychodziły kobiety. Za szczyptę machorki na papierosa można się było od niego dowiedzieć, czy mają ładne piersi i uda, czy stare spłaszczyły się już jak kloce uderzane młotem mechanicznym tak, że ich głowy wyrastają wprost z rozdętych monstrualnie bioder i nóg powykręcanych na podobieństwo sękatych konarów, a młode czy zachowały jeszcze resztki dziewczęcej wstydliwości i wyraźną linię ramion. W ów dzień ukradł mi ktoś z ławki kawałek mydła i mimo woli zakląłem wściekle w języku ojczystym. Stojący obok nad cebrzykiem gorącej wody niski, siwiejący staruszek podniósł na mnie łagodne oczy i zapytał, z trudem wymawiając każde słowo po polsku: - Znał pan może Tuwima? - Osobiście nie - odpowiedziałem, ogłuszony tym niezwykłym pytaniem - ale z czytania... - No, to niech mi pan umyje plecy. Gdy nacierałem jego wychudłe plecy mydłem, wyjaśnił mi wszystko, pokasłując bez przerwy. Profesor Borys La-zarowicz N. skończył przed wojną gimnazjum rosyjskie w Łodzi i wyjechał po rewolucji do Rosji. Z tych czasów pamiętał młodszego od siebie gimnazjalistę Tuwima, a dopiero potem dowiedział się o nim z prasy jako o znanym poecie polskim. W roku dwudziestym piątym pan N., wówczas już profesor literatury francuskiej w klasie prozy Instytutu Briusowa w Moskwie, sprowadził z Łodzi młodziutką dziewczynę Olgę, ożenił się z nią, umieścił na politechnice i po paru latach postarał się dla świeżo upieczonego inżyniera elektryka o posadę w jednej z fabryk moskiewskich. W roku 1937 państwo N. zostali aresztowani i skazani na dziesięć lat za prowadzenie salonu literackiego w Moskwie, w którym zajmowano się wyłącznie literaturą polską. Po trzech latach rozłąki spotkali się przypadkowo w jednym z “łagpunktów” kargopolskich i przyjechali teraz razem (wypadek nie notowany w kronice obozów sowieckich) do Jercewa. Tegoż jeszcze wieczoru poznałem Olgę, młodą i ładną kobietę, która spojrzeniem pełnym smutku i niemego uwielbienia wodziła za swym nieporadnym mężem, a nazajutrz byliśmy już wszyscy troje serdecznymi przyjaciółmi. Miły staruszek wyrzucony został niedawno jako wybrakowany robotnik na szmelc i z kartką “pierwszego kotła” odesłany do “trupiarni”; jego żonę przydzielono w Jercewie do 56. brygady na bazie żywnościowej, gdzie łatała worki i przebierała zgniłe jarzyny. Profesor N. nie potrafił znieść głodu i żył myślą o jedzeniu jak największą, starczą namiętnością swego życia. Przynosiłem mu nieraz z bazy parę pieczonych kartofli lub skrawek solonej “treski” (olbrzymiej ryby północnej, podobnej w smaku do sztokfisza) i dopiero gdy połknął łapczywie wszystko, co wsunąłem mu niepostrzeżenie do ręki, udawało mi się wyciągnąć go na zwierzenia. W Instytucie Briusowa - który pomyślany był jako szkoła przyszłych pisarzy z klasami prozy, poezji, dramatu i krytyki literackiej - wykładał prozę francuską, głównie Balzaca. Opowiadał mi o dziwnych kolejach losu, jakie przebyła twórczość Balzaca w Rosji sowieckiej, sterowanej wśród burz i nawałnic zmieniającymi się nieustannie kursami politycznymi. W pierwszych latach po Rewolucji Balzac był czczonym powszechnie autorem Chłopów; w latach trzydziestych ten entuzjazm opadł w krzyżowym ogniu krytyki marksistowskiej, która przypuściła gwałtowny szturm na jego rojali-styczno-zachowawcze Okopy Świętej Trójcy; tuż przed Wielką Czystką stał się znowu modny jako niezrównany piewca porastających w tłuszcz nuworyszów z każdej gwardii przybocznej panującego reżimu. Pamiętam również, że wygłodzony staruszek zaklinał mnie ze łzami w oczach, żebym - jeśli wyjdę kiedykolwiek na wolność -czytał tylko największego pisarza rosyjskiego Gonczaro-wa, a zwłaszcza jego ,,genialne studium o Cervantesie“. Raz zaś, w dowód przyjaźni i zaufania, przyniósł mi numer ”Intiernacjonalnoj Litieratury" i z niepohamowanym obrzydzeniem kazał mi przeczytać artykuł jakiegoś komunisty angielskiego, Upadok i razruszenije Britanskoj Impierii. Stary profesor polubił mnie szczerze i śmiem nawet twierdzić, uważał mnie po trosze za swego ucznia, ja zaś jeszcze dzisiaj - choć niewiele przecież mogłem się od niego nauczyć w obozie - zaliczam go z wdzięcznością w poczet mistrzów mojej młodości. Bywało, że po nocnej zmianie oczekiwał mnie na wartowni jak zniecierpliwiony profesor w seminarium i nie dając mi skończyć porannej zupy, ciągnął mnie w słoneczne dnie na małą ławeczkę w pobliżu drutów. Siadaliśmy wówczas obok siebie - on drżący z przejęcia, a ja półżywy ze zmęczenia - i wpatrzeni w białą kartę zaśnieżonej równiny, poliniowaną długimi szeregami drutów i poprzecinaną co parę metrów kluczami wiolinowymi słupów, śpiewaliśmy jak z nut nasze poranne colloquium. Musiałem powtarzać wolno wszystko, czego się nauczyłem na poprzednich lekcjach; ilekroć się pomyliłem, staruszek poprawiał mnie rozdrażnionym głosem, a gdy udało mi się przebrnąć zwycięsko przez wilcze doły, najeżone nazwiskami, faktami i jego ulubionymi powiedzeniami, dawał mi “otłiczno”, wszystkie drobne potknięcia kładąc na karb klejących się oczu i “nocznogo truda”. Czasem, ku mojej radości i dumie, nasze role na lekcjach się zmieniały i profesor wysłuchiwał uważnie wszystkiego, co działo się w literaturze europejskiej i polskiej w czasie jego pobytu w więzieniu. Pamiętam, jak jego zgaszone daremną walką z głodem oczy zapłonęły na chwilę, a na obwisłe policzki wystąpiły cegla-ste wypieki, gdy mu opowiadałem o tomistycznej teorii sztuki Maritaina, którą poznałem na Uniwersytecie Warszawskim w przeddzień wybuchu wojny. Ta idylla trwała zaledwie trzy miesiące. W marcu 1941 roku profesora N. odesłano etapem do Mostowicy - w sam czas, bo w Jer-cewie zaczynał się straszliwy głód, a na bazie coraz trudniej było o parę pieczonych kartofli. Pierwsze oznaki wielkiego głodu pojawiły się z końcem zimy 1941 roku, a na wiosnę już cały obóz zmartwiał i przyczaił się w oczekiwaniu decydującego ciosu. Zupa w kuchni zrzedła, chleb był coraz częściej nie doważony, znikły zupełnie śledzie, które dodawano niekiedy na “trzeci kocioł” (stachanowski) ku nieopisanej radości starego Dimki. Skutki nie dały na siebie również długo czekać. Brygady wracały z pracy coraz powolniejszym krokiem, wieczorem ledwie się można było przepchnąć na ścieżkach w zonie przez grupki błądzących po omacku “kurzych ślepców”, w poczekalni lazaretu czekały - przygotowane już zawczasu na oględziny lekarskie - spuchnięte kłody obnażonych nóg pokryte ropiejącymi ranami szkorbutu, duże sanie przywoziły codziennie z lasu jednego lub dwóch “lesorubów” zemdlonych z wycieńczenia. Głód nie kończy swego władania w nocy, przeciwnie, niewidzialnym swym orężem atakuje skryciej i celniej. Jeden jedyny łganow, stary Rosjanin z brygady ciesielskiej, modlił się do późnej nocy, ukrywszy twarz w dłoniach. Reszta spała w martwej ciszy baraku gorączkowym snem agonii, łapiąc ze świstem półotwartymi ustami powietrze, przewracając się niespokojnie z boku na bok,majacząc i szlochając rozdzierającym szeptem przez sen. Mnie samemu śniły się wówczas sceny erotyczno-ludożer-cze; miłość i głód wróciły do swego wspólnego pnia biologicznego i wyzwoliły z najgłębszych zakamarków podświadomości kobiety ulepione z surowego ciasta, pokąsane w niesamowitych orgiach, ociekające krwią i mlekiem, oplątujące rozpaloną głowę ramionami pachnącymi jak świeże pędy. Budziłem się zlany potem i zaczadzony zazwyczaj o tej porze, gdy w odległości dwóch kilometrów od żony mknął jak świetlista strzała dźwięku ekspres z Moskwy do Archangielska. łganow modlił się jeszcze, a Dimka - mimo że pop - przyglądał mu się z nienawistną pogardą, wystukując drewnianą łyżką swoje świeckie godzinki głodu na wyciągniętej sztywno protezie. Od paru dni Dimka zgodził się za dodatkowy talerz zupy pomagać trzem niedołężnym asenizatorom i wracał przed północą kusztykiem do baraku mokry i prześmierdły jak szczur klozetowy. Stary nałóg kazał mu jeszcze czasem zajrzeć do cebrzyka pomyj, ale na czystym dnie nie było już od dawna ani jednej główki od śledzia. Raz wrócił z niezmiernie tajemniczą i rozradowaną miną i wyciągnąwszy zza pazuchy kawał krwistego mięsa, przypiekał go długo na wygasającym ognisku. “Niech on się tu modli - śmiał się szeptem, gdyśmy szarpali zębami łykowatą pieczeń - a my sobie tymczasem w czwórkę, haps, zabłąkanego pieska do latryny”. ,,Naturalnie - odpowiedziałem, śmiejąc się również - psy Panaboże pilnują na łańcuchach królestwa niebieskiego i nie zawieruszą się nigdy do obozu". W baraku, niby w kostnicy, sen wyciskał z dwóch leżących nieruchomo szeregów żywych trupów coraz słabsze westchnienia, bulgocące jak bańki na powierzchni zatrutego bajorka cichym płaczem. Zwykło się mówić, że “potrzeba jest matką wynalazków”, ale trzeba mi było aż dwóch miesięcy, aby się zorientować, że z mąki zmiecionej po wyładowaniu każdego wagonu można gotować papkę, która świetnie zakleja dziury w żołądku. Odtąd chodziliśmy na bazę z małymi blaszankami i w przerwie obiadowej, wystawiwszy przed stróżówką wartę, mieszaliśmy patykami na gorącej blasze lekarstwo na głód. W drugiej połowie maja udoskonaliłem tę technikę jeszcze bardziej i na pół godziny przed zakończeniem dziennej pracy i powrotem do żony miesiłem w kociołku duży kawał zaczynu, aby zaraz potem cienką i równą warstwą surowego ciasta oblepić w najciemniejszym rogu cerowni worków nagie piersi pani Olgi. Tak wywatowana, przechodziła ona obronną ręką przez wszystkie rewizje na wartowni, drżąc jedynie na myśl o dniu, w którym strażnik u wrót obozu, poprzestający wobec kobiet na pobieżnym tylko macaniu, zastąpiony zostanie przez ospowatą dozorczynię Nadieżdę Michajłow-nę. Spotykaliśmy się po zmroku w składzie starych ubrań, dzieląc ugotowane kluski na cztery równe części: jedną dla magazyniera szmaciarni za ,,lokal", jedną dla Dimki i dwie dla nas. Bywa, że i w obozie ziścić można najśmielsze sny. Z Mostowicy nadchodziły tymczasem smutne wieści. Więźniowie przechodzący etapem przez “pieriesylnyj” opowiadali mi, że stary profesor umiera z głodu, nie myje się i nie goli, nie do tego, by uciszyć niepotrzebne bicie serca, rzuca nagle pogrzebacz i kreśli jak ognistym mieczem szeroki znak krzyża od zmarszczonego czoła poprzez obrośniętą pierś do fałdów brzucha, podwiązanych cienkim rzemieniem. Jest istotnie w życiu niektórych więźniów coś nie- odgadnionego i wstrząsającego; zdają się mieć ostatnią nadzieję, że zabije ich w końcu beznadziejność, i zadręczając się w milczeniu tym nieludzkim cierpieniem, wykrzesują zeń nikłą iskierkę nadziei, jaką daje myśl o śmierci. Religijność ich nie jest więc religijnością ludzi, którzy wierzą w mistyczne odkupienie dusz strudzonych wędrówką ziemską, ale wdzięcznością dla religii, głoszącej wieczne odpoczywanie. Są to religijni samobójcy, Chrystusowi czciciele śmierci, wierzący w wyzwoleńczą potęgę grobu, a nie w życie pozagrobowe. Śmierć urasta w ich pojęciu do rozmiarów najwyższego dobra, na które jedynie warto czekać, gdy już od dawna wszystko inne zawiodło. Może dlatego, że kładą na jej błogosławioną obietnicę tak przejmujący akcent, łatwiej zrozumieć ich nienawiść do życia. Więźniowie o martwych i płonących niesamowitym blaskiem oczach nienawidzą siebie i innych tylko za to, że wbrew najskrytszym nadziejom ciągle jeszcze żyją. “Powinniśmy umrzeć - słyszałem ich niejednokrotnie mówiących - my, gnój ludzki, powinniśmy u-mrzeć dla własnego dobra i bożej chwały”. Poznałem potem nieco bliżej tego człowieka. Stary góral czeczeński (mały, autonomiczny rejon na Kaukazie) pracował na bazie przy wybiórce kartofli. Raz jeden tylko, gdy mu podarowałem kawałek solonej ,,treski", opowiedział mi trochę o sobie, przyglądając mi się nieufnie spod krzaczastych brwi spojrzeniem, które w świetle dnia zmieniało się z szalonego na dzikie. Do reszty otoczenia, nie wyłączając najbliższych sąsiadów na pryczy, odnosił się wrogo. Kolektywizacja pozbawiła go niewielkiego gospodarstwa na stokach Kaukazu - kilku morgów ornej ziemi i pastwiska. Aresztowano go w roku 1936, gdy odmówił wydania worka pszenicy i zabiwszy dwa barany z kolektywnego stada, które powierzono jego opiece, zakopał poćwiartowane mięso w ziemi. Rodzinę, złożoną z żony i trojga dzieci, zesłano w niewiadomym kierunku i nigdy już nie dowiedział się o jej losie. Na śledztwie z uporem odmawiał wskazania kryjówki i wydania pszenicy. Skatowano go tak, że jeszcze w roku 1941 miał na całym ciele sine plamy, ale uroiwszy sobie, że jest to jedyna, na jaką go stać, forma zemsty za zniszczenie całego życia, nie wykrztusił z siebie do końca ani słowa. Po ostatnim przesłuchaniu odniesiono go nieprzytomnego do celi, a w kilka dni później - gdy już było jasne, że raczej umrze, niż powie, gdzie ukrył mizerną resztkę swego własnego niegdyś dobytku - odesłano go z wyrokiem 15- letnim najpierw do Kotłasu, a w roku 1939 do Kargopola. - Co mi zostało - pytał - poza śmiercią? Rodziny nie mam, do kołchozu nie pójdę, bo jestem za stary, gór już nigdy nie zobaczę... Modlę się codziennie o rychłą śmierć. Istotnie, co wieczór stary Czeczeniec zjadał swoją zupę, grzebał chwilę w ognisku żelaznym prętem, ukrywszy czasem zaczerwienioną od żaru twarz w żylastych dłoniach, właził z powrotem na pryczę, zmawiał krótką modlitwę i zasypiał. I dziwna rzecz: właśnie on, który był ,,człowiekiem bitym“, ”miał odbite wnętrzności", nie krzyczał nigdy po nocach; niekiedy tylko jęknął cicho z bólu, przewracając się z boku na bok, lub majaczył szeptem przez sen o śmierci i Bogu... Nie o takich jednak jak on więźniach myślałem, zaczynając ten rozdział. Myślałem o tych, którzy się boją śmierci i w których oczach ten lęk odmalowuje się wieczorem jako lęk przed nocą. Dopiero pod koniec pobytu w obozie uświadomiłem sobie lepiej, z jakich uczuć składała się ta codzienna agonia oczekiwania. Więzień przychodzący po pracy do żony miał pewność, że z każdym dniem swego pobytu w obozie przeskakuje zdrowiem i wytrzymałością fizyczną całe lata i zbliża się do śmierci z szybkością, wyłączającą świadomość umierania. Śmierć - w obozie właśnie dlatego, że łamała brutalnie prawa czasu, że groziła nieustannie, a uderzała znienacka i nieoczekiwanie - nabierała metafizycznej nieobliczalności, stawała poza czasem naszego życia, wyłamywała się z rytmu naszego biologicznego istnienia. Więzień szedł do ambulatorium i dowiadywał się, że mu nic nie jest; czuł jednak, że jeśli nie jest chory na chorobę, która ma swą określoną nazwę i objawy, to przecież oddycha z trudem, robi pod siebie, płacze bez powodu, gdy jest przez chwilę sam, dotyka drżącymi rękami serca ściśniętego w kleszczach bólu, potyka się i upada na równej drodze, puchnie w zastraszający sposób, odpędza na próżno sprzed oczu ogniste płaty. Na zupełne wycieńczenie organizmu nie ma niestety innego lekarstwa poza lepszym i obfitszym jedzeniem lub długim wypoczynkiem;ambulatorium zaś nie było kuchnią, a do ,,trupiarni" odsyłało się tylko więźniów z nieuleczalną wadą serca, gruźlicą, pelagrą w ostatnich stadiach i ostrą awitaminozą połączoną z owrzodzeniem całego ciała. Była to więc może przesada, ale każdy więzień zasypiał codziennie z myślą, że śmierć zaskoczy go właśnie tej nocy we śnie. Bał się tego zaskoczenia. Bał się umrzeć, nie wiedząc, kiedy, jak i na co umiera. Drugim motywem naszego lęku przed śmiercią, ukrytą w rojeniach wyobraźni za czarną zasłoną nocy, było to, co w normalnych warunkach osłabia na ogół jej przerażającą fascynację - wspólność. Każdego z nas porażała świadomość, że tuż obok leżą ludzie tak samo bezbronni i wystawieni na podstępny cios wroga. Czemu tak było - nie umiem powiedzieć. Przypuszczalnie dzieliła nas wszystkich ta bezradność. Można, poczuwszy nagle dławiący uścisk śmierci na gardle, wzywać na pomoc ludzi zdrowych, ale jak poruszyć serca, które z głuchym łomotem dobijają się rozpaczliwie do wrót wschodzącego dnia, nie płosząc ich i nie paraliżując znienacka daremnym krzykiem? Defoe opisuje w Journal of the Plague Year ludzi omijających się nawzajem z obawy przed dżumą. Robiliśmy to samo, ale bez równie oczywistych powodów. Można by prawie uwierzyć, przyglądając się nam nocą w baraku, że śmierć jest zaraźliwa. Baliśmy się zarazić nią innych, nosząc już przecież za skórą jej zaczątki. Była to czysta gra pozorów, ale tak silna i przekonywająca, że z nastaniem nocy każdy więzień krył się na parę godzin w twardej skorupie snu, jak gdyby nawet' najcichszym westchnieniem nie chciał przypominać o swoim istnieniu śmierci, skradającej się na sąsiedniej pryczy. Każdy z nas postępował tak samo, ale każdy też z przerażeniem chyba myślał, że jest współtwórcą i zarazem ofiarą tego milczącego porozumienia zadżumionych. I trudno powiedzieć, czy większy ból sprawiała nam myśl, że nie wytrąci nas nigdy z letargu samozachowawczego krzyk konających towarzyszy, czy świadomość, że nikt nie usłyszy również naszego wołania o pomoc. Był to najjaskrawszy zapewne, jaki dane mi było w życiu oglądać, przykład solidarności w egoizmie. Nigdy się o tych sprawach głośno nie mówiło, ale nie było w baraku więźnia, który by z goryczą i niepokojem nie wspomniał chwili, gdy bez najmniejszego drgnienia i spod przymrużonych powiek śledził zwłoki wynoszone w nocy z baraku. Śmierć w obozie była straszna także i przez swoją anonimowość. Nie wiedzieliśmy, gdzie się grzebie umarłych i czy po śmierci więźnia spisuje się naj lapidarniej szy choćby akt zejścia. W czasie pobytu w szpitalu widziałem dwukrotnie przez okno przylegające do drutów ogrodzenia sanie, wywożące zwłoki za żonę. Wyjechały na drogę prowadzącą do tartaku, a potem skręciły nagle w lewo, na rzadko uczęszczaną ścieżkę, którą przed laty wydeptały pierwsze brygady “lesorubów”, i znikły na skraju horyzontu, oderwawszy się jak zdmuchnięta wiatrem plamka od białej płaszczyzny śniegu, by utonąć w bladoniebie-skiej ścianie lasu. Tu kończył się zasięg mojego wzroku i tu również zamykała się dla nas wszystkich szczelnie granica pomiędzy życiem a śmiercią. Ten samotny i smutny kondukt pogrzebowy zdążał prawdopodobnie ku jakiejś opuszczonej porębie leśnej, której położenia nie znał w obozie nikt prócz niemego woźnicy. Próbowaliśmy go nieraz wybadać, gdzie ukryto nasz więzienny cmentarz, ale nieszczęsny Ukrainiec wzruszał tylko ramionami, kiwał smętnie głową i krztusząc się z wysiłku, dobywał ze ściśniętego gardła kilka niezrozumiałych dźwięków. Ci, co znali lepiej jego mowę, twierdzili, że ma na myśli leśniczówkę, zbudowaną parę lat temu w miejscu, gdzie kończyła się pierwsza droga obozowa. Nie wydawało nam się to jednak prawdopodobne choćby dlatego, że zimą żadna łopata nie ruszyłaby tam zamarzniętej ziemi, a latem rozmokła polana pękała jak nagrzany owoc kasztanu, wciągając coraz głębiej w bagniste czeluście zawalony domek, obnażone korzenie drzew i drewniany tor dla samochodów. Świadomość, że nikt nigdy nie dowie się o ich śmierci i o tym, gdzie ich pochowano, była dla więźniów jedną z największych tortur psychicznych. Można być człowiekiem niereligijnym, nie wierzyć w życie pozagrobowe, ale trudno pogodzić się z myślą, że raz na zawsze wymazany zostanie jedyny materialny ślad, który przedłuża istnienie ludzkie i nadaje mu wyrazistą trwałość w pamięci ludzkiej. Ta forma lęku przed śmiercią, lub raczej przed zupełnym unicestwieniem, przybierała z biegiem lat u niektórych więźniów charakter dręczącej obsesji. Powstawały ciche układy wielostronne, które w razie uratowania się jednego z uczestników nakładały nań obowiązek powiadomienia rodzin na wolności o dacie śmierci i przybliżonym miejscu pochowania reszty, na ścianach baraków pojawiały się wydrapane w tynku nazwiska więźniów, które pozostali przy życiu towarzysze mieli uzupełniać we właściwym czasie krzyżykami i datami, każdy więzień przestrzegał dokładnie regularnych odstępów w korespondencji z rodziną, aby nagła przerwa mogła dać przybliżone pojęcie o dniu jego śmierci. Wszystko to jednak nie było w stanie stłumić naszego niepokoju na myśl o tym, że obóz sowiecki pozbawił miliony swych ofiar jedynego przywileju, jaki dany jest każdej śmierci - jawności - i jedynego pragnienia, jakie odczuwa podświadomie każdy człowiek - przetrwania w pamięci innych. Wieczorem więc rozmowy na pryczach dosięgały gorączkowego napięcia pożegnalnych szeptów, a w dwie lub trzy godziny później - około dziesiątej - przygasały, sycząc jeszcze gdzieniegdzie jak rozżarzony miał polany wodą. Od tej chwili spóźniony przybysz do baraku przechodził między pryczami, czując na sobie krzyżujące się spojrzenia leżących. Wszystko ucichało, ale sen długo jeszcze nie nawiedzał więźniów. Kilku modliło się, siedząc na pryczy z łokciami opartymi na podciągniętych lekko kolanach i z twarzami zatopionymi w splecionych dłoniach. Inni leżeli bez ruchu, podłożywszy ręce pod głowę, i wpatrywali się w milczeniu w twarze leżących naprzeciwko towarzyszy. Bezkształtne usypiska ciał ludzkich, łachmanów i barłogów, stłoczone przed chwilą jeszcze w rogach baraku, rozpełzały się na pryczach jak wydmy piaszczyste pokarbowane równomiernym odpływem fal morskich. Światło żarówek zdawało się przyćmiewać za kłębami dymu z machorki, a dogasające na kominku drzewo tliło się coraz słabiej, migocąc na przemian to czerwonymi, to czarnymi refleksami. Za oknami była noc biała od mrozu i rozpłaszczona na szybach lodowatymi kwiatami, wyślizgane deski trzeszczały na ścieżkach od kroków ostatnich przechodniów. Wytężywszy słuch, można było złowić w ciszy nocnej dalekie ujadanie psów i stuk buforów na dworcu jercewskim. Obóz zapadał powoli w sen. Około północy w baraku rozlegało się już pierwsze chrapanie, a w ślad za nim zrywały się ze świstem ciche i przejmujące jęki. Po chwili potężniały, przybierały na sile i zamieniały się prawie w przeciągłe zawodzenie, przerywane suchym łkaniem. Nagle ktoś krzyknął gwałtownie, ktoś inny zrywał się ze snu i ze skrzyżowanymi na piersiach rękami - jak gdyby bronił się przed nieznanym napastnikiem -siadał na pryczy, wodząc dokoła błędnym spojrzeniem, i oprzytomniawszy naraz, kładł się na powrót na swoim barłogu z rozdzierającym westchnieniem. Wystarczyło obudzić się późno po północy, aby znaleźć się już - jak w sercu wzbierającej burzy - wśród bezładnych majaczeń sennych, nieprzytomnych okrzyków, w których imię Boga przeplatało się z imionami wzywanych nadaremnie krewnych, spazmatycznych Polityczni mogli ubiegać się o dzieła Stalina i literaturę propagandową tylko po uprzedniej rozmowie z Kuninem; przestępcy pospolici natomiast mieli dostęp do wydawnictw politycznych bez ograniczeń. Ta procedura dogadzała więc w rezultacie większości zainteresowanych - pospolici bardzo rzadko odczuwali potrzebę przeczytania czegokolwiek poza obwieszczeniami na “czerwonej tablicy”, a polityczni mieli zrozumiałą awersję do studiowania teorii, którym zawdzięczali swoje uwięzienie. Od czasu do czasu jednak zwracaliśmy się dla zachowania pozorów do Kunina z prośbą o egzemplarz Woprosow leninizma i wówczas rozmowa z naszym wychowawcą miała mniej więcej następujący przebieg: ,,Władza sowiecka nie pozbawia tych, którzy zbłądzili, prawa zrozumienia własnych błędów. Jakie zagadnienie polityczne interesuje was najbardziej?“ ”Kolektywizacja wsi albo: problem socjalizmu w jednym kraju, albo: uprzemysłowienie“. ”Towarzysz Stalin daje znakomity wykład na ten temat w szkicu pod tytułem..." Nie ulegało wątpliwości, że Kunin nauczył się na pamięć przewodnika po książce Stalina, nie znając jej treści, gdyż unikał wszelkich dyskusji szczegółowych. Nikt też nie o- śmieliłby się wprawić go w zakłopotanie pytaniem na temat zagadnienia nie poruszonego przez towarzysza Stalina w Woprosach leninizma. Związki Kunina z Trzecim Oddziałem były nam wszystkim aż nazbyt dobrze znane i one to sprawiały, że staraliśmy się figurować w jego kartotece na liście abonentów książki, która nie bez powodów uważana jest w Rosji sowieckiej za biblię. Jak w wielu podobnych wypadkach, ten zwyczaj był prawdopodobnie szczątkową pozostałością przepisów, które ustalone zostały w Moskwie w czasach, gdy obozy traktowano istotnie jako instytucje na pół wychowawcze. Było coś z Gogola w tym ślepym trzymaniu się urzędniczej fikcji na przekór praktyce życia - coś z edukowania “martwych dusz”. Kunin miał bowiem większe jeszcze ambicje - wynalazł gdzieś ustawę o walce z analfabetyzmem w obozach i usiłował za wszelką cenę zorganizować wśród więźniów wieczorne kursy dokształcające. Można było prawie uwierzyć, patrząc, jak się uwija w barakach w poszukiwaniu kandydatów, że na podobieństwo gogo-Iowskiego Cziczikowa dostaje za każdą upolowaną duszę dodatkowe wynagrodzenie. Ale tego było już więźniom za wiele; mogli ostatecznie iść raz na parę miesięcy do “ka-wecze” i wypożyczywszy pierwszą lepszą książkę, położyć ją nie czytaną pod wezgłowiem z buszłatu; nikt jednak nie potrafiłby ich zmusić, aby walcząc z głodem, znużeniem i śmiercią, uczyli się czytać i pisać; nikt poza bagnetami NKWD - gdyby uczęszczanie na naukę w obozie nie było, na szczęście, dobrowolne. Toteż wszyscy więźniowie zapewniali solennie Kunina, że opanowali trudną sztukę czytania i pisania jeszcze na wolności, chociaż w dzień świąteczny trudno się było opędzić w barakach prośbom o napisanie listu do domu. A Kunin pisał pewnie raporty do władz, że w “jego” obozie analfabetyzm został wytępiony ze szczętem... Przedstawienia więc pozostały jedyną dziedziną, w której “kawecze” mogło liczyć na pełne poparcie więźniów. Wśród zwolnionych od pracy Kunin znajdował zawsze dostateczną ilość ochotników do wycinania ozdób z kolorowego papieru i rozlepiania ich na ścianach baraku “chudożestwiennoj samodiejatielnosti”. Więźniowie -zwłaszcza starsi - robili to z przyjemnością, jak gdyby brali udział w przystrajaniu kościoła. Wróciwszy wieczorem do baraku, opowiadali nam z przejęciem o wyglądzie “teatru”, prosili “lesorubów” o przyniesienie z lasu świeżych gałązek jodłowych, a robotników tartacznych o trociny do posypania podłogi. W dzień przedstawienia barak teatralny przybierał prawdziwie odświętny wygląd. Wszystkie ściany oblepione były kolorowymi wycinankami, między wiązaniami stropów i belek zieleniły się gałęzie jedliny, a deski podłogi aż się świeciły od czystości. Więźniowie zdejmowali u progu czapki, otrząsali w sieni walonki ze śniegu i zajmowali kolejno miejsca w ławkach, pełni uroczystego skupienia i religijnej nieledwie czci. Potem widziało się już tylko długie szeregi ogolonych głów i szare węzły rąk zaplecione na kolanach. W baraku “chu-dożestwiennoj samodiejatielnosti” grzeczność była czymś obowiązującym, toteż spóźnionym kobietom ustępowano bez wahania miejsca w pierwszych rzędach ławek. W drzwiach i pod wszystkimi ścianami stały również gromady więźniów, ławki bowiem nie mogły nigdy pomieścić wszystkich widzów. Na chwilę przed rozpoczęciem przedstawienia milkły rozmowy i szepty, a z różnych stron baraku rozlegały się niecierpliwe głosy: “Cisza, cisza, zaraz się zacznie”. Wejście Samsonowa w otoczeniu sztabu obozowego stanowiło sygnał dla Kunina. Wychodził na proscenium, witał ukłonem “naczalstwo” i dawał więźniom znak, aby się uciszyli. “Zakluczonnyje - rozpoczynał swoje tradycyjne przemówienie - władza sowiecka umie przebaczyć i ocenić uczciwą pracę. Plan produkcyjny powierzony obozowi został wypełniony. W nagrodę za to zobaczycie za chwilę... Ten akt wyrozumiałości powinien was zachęcić do jeszcze bardziej wytężonej pracy dla dobra naszej sowieckiej ojczyzny, której staniecie się kiedyś również pełnoprawnymi obywatelami”. Przez widownię przechodził pomruk zadowolenia. Teatr miał w sobie istotnie coś z przedsionka wolności. Na pierwszym za mojej bytności w obozie przedstawieniu dawali - jak już wspomniałem - film amerykański z życia Straussa Wielki walc. Poprzedził go krótkometra-żowy film sowiecki, którego treścią był wyjazd grupy stu-\ dentów-komsomolców z Moskwy na roboty rolne w czasie ferii letnich. Utrzymany w tonie propagandowym, pełen przemówień, deklaracji i pieśni o Stalinie, miał jednak kilka pięknych zdjęć i zabawny epizod, który rozśmieszył więźniów do łez. Jeden ze studentów - jak sądzić można było z wyglądu i akcentu rosyjskiego. Żyd - nie mógł sobie pierwszego dnia poradzić z łopatą i oparłszy ręce na stylisku, zadumał się: “Nie dla mnie łopata. U mienia baszka rabotajet, nie ruki”. Na sali rozległy się śmiechy. “Widzisz go - wołali więźniowie - kakoj chi-trienkij Jewriej! Naczelnikować mu ochota! A kopać ziemię to kto będzie? Do łagru by go na roczek, dwa!” Kiedy film skończył się wreszcie tryumfem dobra i niezdarny student zajął pierwsze miejsce w socjalistycznym wyścigu pracy, a potem z ogniem w oku wygłosił przemówienie o ustroju, w którym praca rąk wyniesiona została na najwyższy piedestał, widownia siedziała niepocieszona i pogrązona w milczeniu. Milczenie było jedyną bronią, na jaką stać było więźniów, gdy każde nieostrożne słowo mogło brzmieć jak buntownicze wyzwanie. Ale dopiero Wielki walc wzruszył nas i przejął do głębi. Nigdy bym nie uwierzył, że może powstać sytuacja, w której przeciętny amerykański film muzyczny - pełen kobiet w tiurniurach, mężczyzn w obcisłych żakietach i żabotach, rozjarzonych żyrandoli, sentymentalnych melodii, tańców i scen miłosnych - będzie w stanie odsłonić przede mną prawie raj utracony innej epoki. Tłumiłem łzy i czułem gorączkę, która przyspieszonym biciem serca dławiła mnie za gardło, dotykałem chłodnymi dłońmi rozpalonej twarzy. Więźniowie przyglądali się filmowi nieporuszeni, w ciemności widziałem tylko rozwarte szeroko usta i oczy chłonące nieprzytomnie wszystko, co działo się na ekranie. “Kakaja krasota - szeptały przejęte głosy - jak ludzie żyją na świecie...” W swym naiwnym zachwycie, odgrodzeni od świata, zapominali, że akcja filmu toczy się pół wieku temu, i oglądali przeszłość jak zakazany owoc teraźniejszości. “Czy i my kiedyś po-żyjemy jak ludzie? Czy skończy się nasza ciemność grobowa, nasza śmierć za życia?” Słyszałem te pytania obok, wypowiedziane tak wyraźnie, jak gdyby mi je ktoś szepnął na ucho. I choć na tle żargonu obozowego mogła się wydawać niezwykła ta przesada językowa, nie drgnąłem ze zdziwienia. Barak “chudożestwiennoj samodiejatielno-sti”, postacie przesuwające się na ekranie, dźwięki orkiestry, skupione twarze widzów, westchnienia mające w sobie coś z wewnętrznego odtajania - wszystko to spychało nas w przeszłość i otwierało dawno zamarłe źródła wzruszeń. Słowa tak niezwykle brzmiące w obozie szepnęła mi na ucho moja sąsiadka, Natalia Lwowna. Znałem ją od dawna, ale tylko przelotnie. Wiedziałem, że pracuje w biurze rachmistrzów obozowych, mimo że brak urody powinien by ją raczej kwalifikować do lasu. W wieku dwudziestu paru zaledwie lat była już wyjątkowo stara i brzydka - ociężała, niezgrabna, o dużych, chorobliwie wyłupiastych oczach, rzadkich włosach i obwisłych policzkach, na których pokazywały się czasem ceglaste wypieki. Należała w obozie do kilkudziesięcioosobowej grupy więźniów, którą określano skrótem KWŻD. Te cztery litery oznaczały kolej wschodnio-chińską (Kitajsko-Wo-stocznaja Żeleznaja Doroga), sprzedaną przez rząd sowiecki 23 marca 1935 roku Japonii, a raczej rządowi Mandżukuo. Wszyscy Rosjanie, którzy przed rokiem 1935 zamieszkiwali na terenach kolei wschodnio-chiń-skiej, a po jej sprzedaży optowali na rzecz Rosji, zostali aresztowani i z wyrokami dziesięcioletnimi zesłani do obozów Północy. Nazwa kolei wschodnio-chińskiej stała się w ten sposób umowną nazwą paragrafu kodeksu sowieckiego i wraz z paroma innymi (KRD - kontrriewo-lucyonnaja diejatielnost', KRA - kontrriewolucyonnaja agitacyja, SOE - socyalno-opasnyj elemient, czyli element niebezpieczny społecznie, SP - socyalnoje prois-chożdienije, czyli pochodzenie społeczne, PS - promysz-lennyj sabotaż, czyli sabotaż przemysłowy, SChW - siel-sko-choziajstwiennoje wrieditielstwo, czyli szkodnictwo rolne etc., etc.) tworzyła nieoficjalny żargon, który pozwalał więźniom orientować się szybko i bez zbędnych indagacji w charakterze przestępstwa świeżo poznanych współtowarzyszy. Ludzie z KWŻD tym się różnili od pozostałych Rosjan, że mimo swej narodowości bliżsi byli w reakcjach i sposobie myślenia cudzoziemcom niż własnym rodakom, jak gdyby większą część życia spędzili poza granicami Związku Sowieckiego. Mówiono, że Natalia Lwowna zawdzięcza swoją pracę w biurze rachmistrzów chorobie serca. Sama nigdy się z tym nikomu nie zwierzyła, ale można było poznać z jej wolnego, ostrożnego chodu, z ruchów ciała kontrolowanych nieustannie napiętą czujnością i z przeciągłego sposobu mówienia, że jej uwaga skoncentrowana jest na jakimś cierpieniu, które niby źle zabliźniona rana otwiera się przy każdym ostrzejszym szarpnięciu. Musiał jednak istnieć inny jeszcze powód, że nawet z chorobą serca nie poszła do pracy fizycznej, aby po paru tygodniach skończyć w szpitalu, skoro poza swoją dobrocią, cierpliwością i pokorą nie miała nic do zaofiarowania. W moim osobistym przekonaniu ratowała ją paradoksalnie właśnie brzydota. Nikt się nią nie interesował, nikomu więc nie mogło zależeć na tym, by ją torturą pracy zmusić do uległości. Natomiast na swój sposób rozbrajała i ujmowała wszystkich - nie wyłączając “urków” - jej niezmierna uprzejmość, stała gotowość do usług i bezinteresowność. W obozie uczucia ludzkie odżywały najczęściej wówczas, gdy litość zaspokajała resztki miłości własnej. Natalia Lwowna zdawała się być kimś tak niepozornym, że jej śmierć nie zwróciłaby niczyjej uwagi, tak jak nie zwracało niczyjej uwagi jej smutne życie. Wyszliśmy z baraku “chudożestwiennoj samodiejatiel-nosti” razem, w tłumie więźniów. Noc była piękna, gwiaździsta, biała - nieboskłon uniósł się nagle w górę, jak gdyby rozepchnęły go nad obozem czyjeś ręce, w mroźnym powietrzu głosy rozmawiających dźwięczały prawie radośnie, a kroki ugniatały na ścieżkach świeży śnieg. W dół od baraku, w którym wyświetlano film, zona opadała ku drutom łagodną pochyłością i wznosiła się na horyzoncie niewielkim wzgórzem, za którym o północy słychać było gwałtowny łomot wagonów i przenikliwy gwizd pociągu. Więźniowie nie spieszyli się teraz do swoich baraków. Stali tłumnie na wszystkich ścieżkach, wspominali z przejęciem sceny z filmu, spierali się o najdrobniejsze szczegóły, naśladowali grę aktorów i jednocześnie spoglądali ku wzgórzu zasłaniającemu tor kolejowy z Moskwy do Archangielska, jak gdyby dopiero teraz uprzytomnili sobie, że u celu tych spojrzeń rozpościera się wolność, której fragment odsłonił się przed chwilą ich oczom na ekranie. Jak