




























































































Studiuj dzięki licznym zasobom udostępnionym na Docsity
Zdobywaj punkty, pomagając innym studentom lub wykup je w ramach planu Premium
Przygotuj się do egzaminów
Studiuj dzięki licznym zasobom udostępnionym na Docsity
Otrzymaj punkty, aby pobrać
Zdobywaj punkty, pomagając innym studentom lub wykup je w ramach planu Premium
Społeczność
Odkryj najlepsze uniwersytety w twoim kraju, według użytkowników Docsity
Bezpłatne poradniki
Pobierz bezpłatnie nasze przewodniki na temat technik studiowania, metod panowania nad stresem, wskazówki do przygotowania do prac magisterskich opracowane przez wykładowców Docsity
Lekturahhhhbbbbbbɓɓhhhhhhhhhhhhhhh
Typologia: Streszczenia
1 / 111
Ta strona nie jest widoczna w podglądzie
Nie przegap ważnych części!
Ta lektura, podobnie గak tysiące innych, గest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl. Utwór opracowany został w ramach proగektu Wolne Lektury przez fun- dacగę Wolne Lektury.
Termin odstawienia Marcina do szkoły przypadł na dzień czwarty stycznia. Obydwoగe państwo Borowiczowie postanowili odwieźć గedynaka na mieగsce. Zaprzę- żono konie do malowanych i kutych sanek, główne siedzenie wysłano barwnym, strzy- żonym dywanem, który zazwyczaగ wisiał nad łóżkiem pani, i około pierwszeగ z południa wśród powszechnego płaczu wyruszono. Dzień był wietrzny i mroźny. Mimo to గednak, że szczyty wzgórz kurzyły się nieustan- nie od przelatuగąceగ zadymki na rozległych dolinach, między lasami, zmarznięte pustkowia leżały w spokoగu i prawie w ciszy. Szedł tylko tamtędy zimny przeciąg, wieగąc sypki śnieg niby lotną plewę. Gdzieniegdzie wałęsały się nad zaspami smugi naగdrobnieగszego pyłu గak pyłek przyduszonego paleniska. Chłopak siedzący na koźle, podobny do głowy cukru opakowaneగ szarą bibułą, w swym spiczastym baszłyku¹, który w tamtych okolicach od dawien dawna uległ nostryfikacగi² i otrzymał swoగską nazwę maślocha, i w brunatneగ sukmanie — mocno trzymał leగce garściami ukrytymi w niezmiernych rękawicach wełnianych o గednym wielkim palcu. Konie były wypoczęte, nie chodziły bowiem od pewnego గuż czasu do żadneగ ciężkieగ roboty, toteż pomykały, parskaగąc, ostrego kłusa po ledwo przetarteగ, a గuż znowu na pół zadęteగ drożynie, i sucho, గednostaగnie trzaskały podkowami o nadmarzniętą zwierzchnią skorupę śniegu. Pan Walenty Borowicz ćmił faగkę na krótkim cybuszku, wychylał się co kilka minut na bok i przyglądał uważnie గuż to sanicom, గuż migaగącym kopytom. Wiatr go chłostał po zaczerwienioneగ twarzy i on to zapewne wyciskał owe łzy, które szlachcic ukradkiem ocierał. Pani Borowiczowa nie siliła się wcale na maskowanie wzruszenia. Łzy stały bez prze- rwy w గeగ oczach skierowanych na syna. Twarz ta, niegdyś piękna, a w oweగ chwili wy- niszczona గuż bardzo przez troski i chorobę piersiową, miała niezwykły wyraz namysłu czy గakieగś głębokieగ a gorzkieగ rozwagi. Malec siedział „w nogach”, tyłem do koni. Był to duży, tęgi i muskularny chłopak ośmioletni, z twarzą nie tyle piękną, ile rozumną i miłą. Oczy miał czarne, połyskliwe, w cieniu gęstych brwi ukryte. Włosy krótko przystrzyżone „na గeża” okrywała barankowa czapka wciśnięta aż na uszy. Miał na sobie zgrabną bekieszę³ z futrzanym kołnierzem Stróగ i wełniane rękawiczki. Włożono nań ten stróగ odświętny, za którym tak przepadał, ale za to wieziono go do szkoły. Z niemego smutku matki, z miny oగca udaగącego dobry humor wnioskował doskonale, że w oweగ szkole, którą mu tak zachwalano, przyobiecanych rozkoszy będzie nie tak znowu dużo. Znaగomy widok wioski rodzinneగ znikł mu prędko z oczu; nagie wierzchołki lip stoగą- cych przed dworem, schyliły się za brzeg lasu obwieszonego kiściami śniegu… Naగbliższa góra poczęła wykręcać się, zmieniać, గakby krzywić i dziwacznie garbić. Wypadały teraz przed గego oczy smugi zarośli, గakich గeszcze nigdy nie widział, płoty z sękatych, nieocio-
¹ baszłyk (z tur.) — kaptur z końcami do wiązania dokoła szyi, używany w woగsku rosyగskim. [przypis edy- torski] ² nostryfikacja (z łac.) — tu: uzyskanie prawa obywatelstwa, spolszczenie. [przypis edytorski] ³ bekiesza (z węg.) — długi, obszerny płaszcz podszyty futrem. Źródłosłów węgierski odwołuగe się do na- zwiska Kaspra Bekiesza, dowódcy węgierskiego w służbie Rzeczypospoliteగ. [przypis edytorski]
ogródek, w którym tego dnia sterczało గedno గakieś drzewko obciążone mnóstwem sopli. Dokoła tego placu biegł płot z powyłamywanymi kołkami. Gdy sanki zatrzymały się na drodze, z sieni uczyliszcza wybiegł bez czapki nauczyciel, pan Ferdynand Wiechowski, i żona గego, pani Marcగanna z Piliszów. Nim zdążyli zbliżyć się do sanek, Marcin potrafił zadać matce szereg kategorycznych pytań: — Mamusiu, to nauczyciel? — Tak, kochanku. — A to nauczycielka? — Tak. — A czy mama widzi, గak temu nauczycielowi strasznie się grdyka rusza? — Cicho bądź!… Nauczyciel miał na sobie rude i mocno zniszczone palto z wystrzępionymi dziurkami Nauczyciel od guzików i guzikami rozmaitego pochodzenia, na nogach grube buty, a na długieగ szyi wełniany szalik w prążki czerwone i zielone. Szerokie, żółtawe wąsy, od czasów we mgle przeszłości leżących niepodkręcane do góry, zakrywały usta pana Wiechowskiego గak dwa strzępy sukna. Palcami praweగ ręki, powalanymi atramentem, z gracగą i kokieterią odgarniał z czoła spadaగące promienie włosów i rozkopywał śnieg szastaగąc po nim nogą w nieprzerwanych ukłonach. Zwiędła i zastygła twarz గego marszczyła się w uśmiechu czołobitności, który czynił గą podobną do maski. O wiele śmieleగ zbliżała się do sanek pani nauczycielowa. Była to kobietka przystoగna, Nauczycielka choć nieco za wielka i za otyła. Miała oczy przykryte szafirowymi okularami. Te wielkie okulary natychmiast i bardzo źle usposobiły dla nieగ Marcina Borowicza. Nie wiedział, czy ta pani w danym momencie patrzy na niego i, co naగważnieగsza, czy ona w ogóle go widzi. Drogą dziwnego skoగarzenia wrażeń prędko wykombinował, że nauczycielka podobna గest do ogromneగ muchy. — Powitać, powitać! — wołała, szepleniąc⁹ pani Wiechowska i poczęła wysadzać z sanek matkę Marcinka. — Jakże zdrowie? — zapytał nauczyciel gwałtownym sposobem i nie wiedzieć kogo, ani na chwilę nie przestaగąc uśmiechać się గednostaగnie. — Powitać kawalera! — mówiła coraz śmieleగ i głośnieగ nauczycielowa, teraz గuż specగalnie do Marcina. — Cóż, były dudy¹⁰? Pewno były, eగże!… — Cóż to za dudy, mamo? — szepnął kawaler przez zęby. — Jakże zdrowie? — wypalił znowu nauczyciel, mocno zacieraగąc ręce. — Ano, otóż i గesteśmy! — rzekł ze swobodą pan Borowicz. — Dudy? Było tam tego trochę, ale, chwalić Boga, niewiele, niewiele. — Spodziewam się, proszę pana dobrodzieగa — rzekła nauczycielka tonem wysoce dydaktycznym — spodziewam się… Marcinek powinien to rozumieć — mówiła z rosną- cym uczuciem i rozdymaగąc nozdrza — że rodzice i cała familia oczekuగą po nim wiele, bardzo a bardzo wiele! Powinien to rozumieć, że musi stać się nie tylko pociechą rodziców w sędziweగ starości, podporą ich lat zgrzybiałych, ale i chlubą… Ten wyraz „chlubą” wymówiła ze szczególnym namaszczeniem. — A, naturalna rzecz! — zakończył nauczyciel, zwracaగąc się do pana Borowicza z takim wyrazem twarzy, గakby pytał: „No, a może by tak kieliszeczek szpagaterii ¹¹?” — Czymkolwiek Marcinek zostanie — mówiła nauczycielka coraz płynnieగ, brnąc po śniegu do sieni, a stamtąd wprowadzaగąc gości do mieszkania — czy to obywatelem ziemskim, czyli też kapłanem, czy sekretarzem gminnym albo oficerem — zawsze powi- nien to mieć przede wszystkim na uwadze, że ma być chlubą sweగ familii. Nie wiem, గaki o teగ sprawie sąd maగą państwo dobrodzieగostwo, co się zaś mnie tyczy, to గest to moగe święte przeświadczenie… „Znowu tą chlubą…” — ze znużeniem myślał kandydat na stanowisko tak podwyż- szone wśród całeగ familii. Ponieważ zaś przed chwilą wyraźnie słyszał, że może być ofi- cerem, a గednocześnie patrzał w oczy matki, zamglone niewymowną miłością i łzami,
⁹ szepleniąc (daw.) — dziś: sepleniąc. [przypis edytorski] ¹⁰ dudy — tu: płacze. [przypis edytorski] ¹¹ szpagateria (żart.) — wódka. [przypis edytorski]
డ Syzyfowe prace
opuściła go tedy naprężona uwaga, z గaką wsłuchiwał się w mowę nauczycielki, i po- czął z całą swobodą myśleć o błyszczących szlifach i dzwoniących ostrogach. Byłby nawet przysiągł w oweగ chwili, że ostrogi i szli są ową nieznaną chlubą. Pokoik, do którego wprowadzono przybyłych, miał niesłychanie małe wymiary i za- stawiony był mnóstwem gratów. Jeden kąt zaగmowało wielkie łóżko, drugi kąt piec kolo- salnych rozmiarów, trzeci znowu łóżko; na środku stała kanapa i okrągły stolik z గesiono- wego drzewa, pokraగany naగwidocznieగ kozikami ¹² i porysowany గakimś narzędziem tępym a zębatym. Na ścianach wisiały tu i ówdzie litografie¹³ wyobrażaగące świętych i święte. Przy drzwiach prowadzących do izby szkolneగ zawieszony był na sznurku duży kalendarz w zieloneగ okładce, a na nim rzemienna pięciopalczasta dyscyplina¹⁴ z trzonkiem do złu- dzenia naśladuగącym sarnią nóżkę. Właśnie w oweగ chwili, kiedy Marcinowi troiła się po głowie chluba w kształcie szlif¹⁵ ułańskich, wzrok గego padł na okropny instrument… — No, i గakże tam, hę? — zapytał nauczyciel, wyciągaగąc chudą i kościstą rękę w kie- runku czupryny Marcina z takim gestem, గakiego używał zwykle felczer Leగbuś, kiedy się do strzyżenia „pod włos” zabierał. Jednocześnie przeగęły malca dwa dreszcze: na widok dyscypliny i teగ okrutneగ, chudeగ łapy. Westchnął z głębi piersi w taki sposób, że tego aktu nikt nie widział, nawet matka, i poddał spokoగnie głowę గakieగś dziwneగ pieszczocie nauczyciela, która przypominała rozcieranie świeżo nabitego guza. Straszna rezygnacగa, do któreగ zmuszał się całym wysiłkiem woli, skupiła się w cichych myślach: „Mama mię tu zostawi samego… on mię z początku będzie brał za głowę… o, tak… a potem…” Późnieగ z odwagą, która była trudnym do zniesienia cierpieniem, spoగrzał na dyscy- plinę i nawet podniósł wzrok na pana Wiechowskiego. Tymczasem do pokoగu weszła dziewczynka, mnieగ więceగ dziesięcioletnia, na cien- kich nogach obutych w duże trzewiki — i dygnęła. Miała na sobie dosyć gruby kubrak i włosy zaplecione w tyle głowy w cienki warkoczyk, noszący w tamtych okolicach nazwę „mysiego ogonka”. — To Józia… — rzekła pani Wiechowska. — Uczy się i wychowuగe u nas. Jest to Ksiądz, Dziecko właśnie siostrzenica księdza Piernackiego. To słowo „siostrzenica” nauczycielka podkreśliła tonem zagradzaగącym do umysłów osób obecnych drogę గakieగkolwiek, chociażby nawet minimalneగ, wątpliwości. — A… — mruknęła dosyć niechętnie pani Borowiczowa. — Przywitaగcie się, moగe dzieci! — rzekła nauczycielka z emocగą. — Będziecie się razem uczyli, powinniście więc żyć w zgodzie i pracować z zapałem! Józia spoగrzała na Marcinka iskrzącymi się oczami, a potem uległa całkowitemu zgłu- pieniu. — Marcinek! — szepnął chłopcu do ucha pan Borowicz — przywitaగże się… To tak zaczynasz postępować w szkole! Wstydź się!… No! Chłopiec zaczerwienił się, spuścił oczy, a potem raptownie wyszedł na środek izby, rozstawił nogi szeroko, zsunął గe z hałasem i zabawnie kiwnął przed koleżanką cały swóగ korpus. Józia straciła do reszty przytomność umysłu. Spoglądała na mistrzynię swą wy- trzeszczonymi oczyma i bokiem cofała się z pokoగu. Była గuż blisko drzwi, gdy గe właśnie otworzono. Ukazał się w nich kipiący samowarek¹⁶ na rachitycznie krzywych nóżkach, powyginany w sposób nadzwyczaగny. Niosło go przed sobą wielkie i brzydkie dziewczysko, odziane w czarną od brudu, zgrzebną koszulę, potargany i wytłuszczony leగbik¹⁷, wełnianą zapaskę¹⁸ i szmatkę na włosach nieczesanych od kilku miesięcy. Samowarek ustawiono na rogu stołu przy pomocy czynneగ pana nauczyciela i zaczęto zasypywać i zaparzać herbatę w sposób wysoko ceremonialny i obrzędowy.
¹² kozik — składany nożyk. [przypis edytorski] ¹³ litografia (z gr.) — obrazek odbity za pomocą płyty kamienneగ, na którą uprzednio naniesiono rysunek. [przypis edytorski] ¹⁴ dyscyplina — tu: bicz o kilku rzemieniach. [przypis edytorski] ¹⁵ szlif — dziś popr. forma D.lm: szlifów; szlify oficerskie — epolety, naramienniki munduru z oznaczeniami stopnia woగskowego; także: stopień oficerski. [przypis edytorski] ¹⁶ samowar — daw. urządzenie do przygotowywania herbaty. [przypis edytorski] ¹⁷ lejbik (z niem.) — krótki wierzchni kaanik. [przypis edytorski] ¹⁸ zapaska — fartuch. [przypis edytorski]
డ Syzyfowe prace
— Tak, pani, ale teraz księżyca nie ma, zaspy duże, chłopak drogi nie zna, zresztą i na państwa czas. Pani Borowiczowa ułożyła tłumoczek z bielizną Marcina obok łóżka, na którym malec miał sypiać, niepostrzeżenie wymacała ręką, czy siennik mu dobrze wypchano, następ- nie ucałowała go szybko, pożegnała Wiechowskich i wsunąwszy గeszcze w rękę brudneగ Małgośki dwa złote groszy dwadzieścia wyszła na dwór i wsiadła na sanki. Również po- śpiesznie mąż za nią wyszedł. Nauczycielka trzymała młodego Borowicza za rękę, gdy konie ruszyły z mieగsca, a pan Wiechowski klepał go po ramieniu. Służąca trzymała wy- soko lampę kuchenną. Gdy గanczary odezwały się raz pierwszy, podniosła światło wyżeగ i biały krąg గego padł na śnieg rozesłany dokoła. Wówczas właśnie Marcinek spostrzegł, Rozstanie గak tył sanek z zarysami głów rodzicielskich przesunął się na ostatnią linię światła i wpadł w ciemność. Chłopak z nagła wrzasnął przeraźliwie, szarpnął się, wyrwał z rąk nauczyciel- ki i pędem pobiegł za sankami. Trafił na rów idący wzdłuż drogi, గednym susem wybrnął z zaspy i pędził przed siebie. Odbiegłszy od światła, nic nie widział w ciemności. Potknął się raz, drugi na గakichś kołkach i upadł na ziemię wrzeszcząc co sił: — Mamusiu, mamusiu! Obydwoగe nauczycielstwo schwycili go pod ręce i zaprowadzili przemocą do szkoły. Janczary dzwoniły gdzieś daleko coraz ciszeగ, గakby spod wydm śniegu. — Nigdy nie spodziewałam się czegoś podobnego! Nigdy! Żeby taki duży chłopiec chciał uciekać do Gawronek… Pfe, brzydko! — sapała nauczycielka. Marcinek ucichł, ale nie ze wstydu. Dusiło go గakieś bolesne zdumienie: gdzie rzucił okiem, nigdzie matki nie było. W mózg గego wrzynała się myśl గak drzazga: nie ma, nie ma, nie ma… Ze ściśniętymi zębami wszedł do mieszkania, usiadł na wskazanym przez nauczycielkę krzesełku i słuchaగąc గeగ długiego kazania ciągle myślał o matce. Te myśli Tęsknota były szeregiem wizerunków గeగ twarzy, które przemykały mu się pod powiekami i nikły. Znikanie ich było zawiązkiem, pierwszym sygnałem tęsknoty. Brudna Małgosia słała tymczasem łóżka i ustawiała wraz z nauczycielem parawan przed posłaniem na kanapce, przeznaczonym dla koleżanki Józi. Ustawianie trwało do- syć długo i szczególne nastręczać musiało trudności, bo służąca w małeగ przerwie czasu, gdy nauczycielka wydaliła się do kuchni, co chwila odskakiwała z chichotem. Nareszcie wszystkie łóżka zostały posłane i Marcinowi kazano się rozbierać. Położył się co tchu, nakrył kołdrą i zaczął knuć plan ucieczki. Chytrze obierał stosowny moment o wczesnym poranku, przypominał sobie drogę do Gawronek, wmyślał się w fizగonomie zakątków leśnych, pustek, które widział przed wie- czorem, i uciekał przez nie w marzeniu. Z wolna rozczyniała się w గego sercu, znużonym nawałą uniesień, senna żałość i wylewać poczęła w cichym płaczu. Łzy dużymi kropla- mi spływały na poduszkę i rozlewały się w szerokie plamy… Zasnął spłakany w znużeniu i bezczuciu. Wśród nocy nagle się ocknął. Raptem usiadł na łóżku i rozszerzonymi oczyma patrzał przed siebie. Ktoś chrapał గak maszyna do ugniatania żwiru. Mała nocna lampka, ustawiona w kącie izby, oświetlała గedną ścianę i część powały. Marcinek uగrzał czyగeś olbrzymie, grube i tłuste kolano wystaగące spod pierzyny, nieco daleగ wielki nos i wąsy, które poruszały się miarowo wskutek chrapania, గeszcze daleగ półokrągły koszyk wyszyty paciorkami, a przy mdłym świetle błyszczący గak kły obnażone. Uczucie osamotnienia, graniczące z rozpaczą, chwyciło małego szlachcica stalowymi Samotność, Rozpacz szponami. Wzrok గego latał niespokoగnie od przedmiotu do przedmiotu, z mieగsca na mieగsce, szukaగąc czegoś znaగomego i bliskiego. Spoczął wreszcie na tym kącie kanap- ki, gdzie siedzieli rodzice, ale i tam spał ktoś obcy. Z kątów izby zasnutych mrokiem wychylał się strach wielkooki, a widok gratów stoగących w półświetle zdawał się grozić w sposób złowrogi. Długo malec siedział na posłaniu, patrząc bezsilnie i nie będąc w sta- nie naగsroższym swoim cierpieniem odgadnąć, po co to wszystko z nim zrobiono, co to znaczy, dla గakieగ racగi tak గest męczony. Nazaగutrz, po nocy źle przespaneగ, obudził się bardzo nierychło. W mieszkaniu nie było nikogo, łóżko nauczycielskie było posłane, kanapka uprzątnięta. Za drzwiami, obok których wisiał kalendarz i dyscyplina, rozlegało się prawie nieustaగące kaszlanie i cichy pomruk rozmów, urozmaicony od czasu do czasu przez śmiech rubaszny albo płacz ha- łaśliwy.
డ Syzyfowe prace
Marcinek, rozciekawiony do naగwyższego stopnia, wyskoczył z łóżka, ubrał się co tchu i nasłuchiwał pod taగemniczymi drzwiami, które wczoraగ taki miały pozór, గakby prowadziły do pustego lamusa, a dziś były zasłoną గakiegoś interesuగącego widowiska. — A co to, kawaler ciekawy zobaczyć szkołę? — krzyknęła nauczycielowa wynurzaగąc się z kuchenki. — A mył się kawaler, czesał się, ubrał ochędożnie²²? Naగpierw trzeba się ubrać, a późnieగ dopiero myśleć o zobaczeniu szkoły. Marcinek ubrał się z mozołem, bo aż dotąd matka mu pomagała myć się i ubierać, szybko wypił kubek gorącego mleka i czekał. Po śniadaniu nauczycielowa wzięła go za rękę i tak గak stała, w białym kaaniku, wprowadziła do izby szkolneగ. Gdy się drzwi otwarły, w głowie Marcina prześliznęła się zaraz myśl: to గest kościół, nie żadna szkoła… Izba była pełna. Na wszystkich ławkach siedzieli chłopcy i dziewczęta. Gromadka naగpóźnieగ przybyłych, nie znalazłszy mieగsca, stała pod oknem. Chłopcy siedzieli w suk- mankach, w oగcowskich spancerach ²³, nawet w matczynych leగbikach, niektórzy mieli szyగe okręcone szalikami, a ręce w wełnianych rękawicach; dziewczęta miały na głowach zapaski i chuściny, గakby się znaగdowały nie w duszneగ izbie, lecz wśród zasp szczerego pola. Wszystko kaszlało, a znaczna większość przed weగściem nauczycielki ćwiczyła się w dawaniu sobie nawzaగem sera , któreగ to rozrywki nie byłaby zresztą w możności tym mianem technicznym określić. — Michcik, masz tu panicza z Gawronek, pokażże mu szkołę, bo ciekawy — rzekła nauczycielka zwracaగąc się do chłopca siedzącego tuż obok drzwi w pierwszeగ ławie. Był to wyrostek lat గuż kilkunastu, గasny blondyn z siwymi oczami. Grzecznie posu- nął się w ławie i zrobił mieగsce dla Marcinka, który przycupnął na brzeżku zawstydzony i zmieszany. Pani Wiechowska wyszła, rzuciwszy głośne i stanowcze zalecenie publicznego spokoగu. — Jakże ci na imię? — spytał Michcik uprzeగmie. — Marcin Borowicz. — A mnie Piotr Michcik. Umiesz czytać? — Umiem. — Ale pewnie po polsku? Marcin spoగrzał na niego ze zdumieniem. — Pa russki umiejesz czitat’ ²⁴? Marcin zaczerwienił się, spuścił oczy i wyszeptał cichutko: — Ja nie rozumiem… Michcik uśmiechnął się z tryumfem i zaraz wydobył z drewnianeగ teczki, zaopatrzoneగ w sznurek do wieszania గeగ na ramieniu, chrestomatię²⁵ rosyగską Paulsona, otworzył tę księgę na zatłuszczonym mieగscu i zaczął szybko czytać, potrząsaగąc głową i rozdymaగąc nozdrza: — „ W szapkie zołota litoho staryj russkij wielikan podżidał k-siebie drugoho ²⁶…” Uwaga małego Borowicza była zupełnie pochłonięta przez rozmowę z Michcikiem. Tymczasem ze wszystkich ławek wyłazili z wolna uczniowie i przybliżali się krok za kro- kiem, szturchaగąc గedni drugich i wyglądaగąc zza ramion. Utworzyło się wkrótce dokoła Michcika i Borowicza zwarte audytorium dzieci. Wszystkim oczy zdawały się wyskakiwać na wierzch z ciekawości. Stali w milczeniu, patrząc na Marcinka bez zmrużenia powieki i tak nieruchomo, గakby w paroksyzmie²⁷ ciekawości stężeli. Tymczasem Michcik wciąż czytał ów wiersz szybko i coraz szybcieగ. Skończywszy, గeszcze raz tryumfuగąco spoగrzał na Borowicza i rzekł: — Tak się czyta! Zrozumiałeś też co? — Nic a nic… — odrzekł nowicగusz rumieniąc się po uszy.
²² ochędożnie (przestarz.) — porządnie. [przypis edytorski] ²³ spancer właśc. spencer (ang.) — krótki kaan. [przypis edytorski] ²⁴ Pa russki umiejesz czitat’ (ros.) — umiesz czytać po rosyగsku. [przypis edytorski] ²⁵ chrestomatia (z gr.) — zbiór agmentów tekstów literackich, służący గako podręcznik szkolny. [przypis edytorski] ²⁶ W szapkie zołota (…) drugoho (ros.) — stary rosyగski olbrzym w czapie z litego złota wypatrywał drugiego olbrzyma. [przypis edytorski] ²⁷ paroksyzm — skurcz. [przypis edytorski]
డ Syzyfowe prace
Gdy Michcik odkrzyczał całą baగkę, złożył książkę i dał గą koledze Piątkowi, a sam wyszedł na środek do tablicy. Wiechowski podyktował mu zadanie arytmetyczne na mnożenie. Michcik wypisał dwie duże cyy, podkreślił గe okropnie grubą linią, przed mnożną ustawił taki znak mnożenia, że można by na nim powiesić palto, i zaczął szeptać do siebie, z cicha, tak przecie, że Marcin słyszał go dobrze: — Pięć razy sześć… trzydzieści. Piszę kółko , a sześć mam w rozumie. Cały ten akt mnożenia Michcik wykonywał z wielkim trudem i mozołem. Twarz mu się mieniła, mięśnie oblicza, rąk i nóg wykonywały bezcelową pracę takiego naprężenia, గakby uczeń dźwigał belki, rąbał drwa lub orał. Skoro గednak zmógł గakieś pięć razy sześć — i napisał kółko — zaraz półgłosem, tak żeby nauczyciel słyszał, tłumaczył całą sprawę: — Piat’ju szest’ — tridcat’ ³⁷… A nauczyciel nie zwracał teraz uwagi ani na Michcika, ani na Piątka, który zaczął pokazywać swoగą sztukę — lecz ciągle z martwym stoicyzmem³⁸ patrzał w okno. Marcinek, słuchaగąc po raz drugi czytania Piątka, przypomniał sobie Żyda Zelika, krawca wieగskiego, który często w Gawronkach siedział całymi miesiącami na robocie. Stanął mu w oczach గak żywy — zgrzybiały, na pół ślepy, śmieszny Żydzina, z wiecznie oplutą brodą, gdy siedzi i zeszywa stary kożuch barani. Okulary związane szpagatem³⁹ wiszą mu na końcu nosa, igła nie trafia w skórę kożucha, lecz w palec, późnieగ w pustą przestrzeń, późnieగ gdzieś więźnie… Marcinek pragnąłby roześmiać się serdecznie z kłopotów Zelika, z గego powolnego ścibania, lecz czuగe na twarzy łzy żalu i niewymowneగ miłości nawet dla tego Żyda z Gaw- ronek… Czytanie Piątka wywiera na niego, nie wiedzieć czemu, tak dziwne wrażenie. Piątek trafia na dźwięki, łapie గe z pośpiechem, wiąże i spaగa గakby uderzeniem pięści, pcha, గakby całym korpusem, do kupy… Słychać dziwne słowa… Oto malec stęka: — „ Pie … piet … pietu … pietuch ⁴⁰…” Marcinek schyla głowę, zatyka sobie usta i dusi się ze śmiechu, szepcząc: — Co za pietuch? Pietuch !… Nauczyciel budzi się గakby ze snu, powtarza ze złością kilkakrotnie ten wyraz ku ta- గemneగ uciesze całeగ klasy i znowu wpada w zadumę. Nareszcie Piątek skończył lekcగę, siadł ciężko na ławce i zaczął wycierać spocone czoło. Wiechowski otworzył dziennik i wyczytał nazwisko: — Warfołomiej ⁴¹ Kapciuch. Na środek izby wyszedł chłopak w nędzneగ sukmanczynie i oగcowskich widocznie bu- tach, gdyż posuwał się tak zgrabnie, గakby miał nogi obute w dwie konewki. Mały Bartek Kapciuch, który w szkole awansował na గakiegoś Warfołomieja , rozłożył swóగ elementarz na brzeżku nauczycielskiego stolika, wziął w brudną rękę drewnianą wskazówkę, wyczy- tał całe a , be , we , że , ze … chlipnął kilka razy nosem i poszedł na mieగsce z taką uciechą, że nawet nie czuł pewno ciężaru swych niezmiernych butów. Powołany został znowu గakiś Wikientij ⁴², wyłożył nauczycielowi swoగą umieగętność i znikł w tłumie. Ta nauka trwała tak długo, że Marcinek o mało się nie zdrzemnął. Wodził sennymi oczyma po ścianach, z których tu i ówdzie wapno płatami obleciało, rozpatrywał wiszące obok drzwi wizerunki nosorożców i strusiów, wreszcie trzy grube szlaki błota między drzwiami i pierwszą ławką… Było mu duszno w okropnym powietrzu izby i nudziło go stękanie dzieci wydaగących przed nauczycielem alfabet rosyగski. Jednak mimo nieuwagi i roztargnienia, గakie go ogarnęło, spostrzegł przecież, że i pan Wiechowski nudzi się porządnie. Na szczęście w sąsiednim mieszkaniu nauczycielskim wybiła godzina గedenasta. Profesor przerwał egzaminowanie, zeszedł z katedry i rzekł po polsku: — Teraz sobie zaśpiewamy గedną śliczną pieśń po rusku, nabożną. Będziecie śpiewać Śpiew po mnie i tak samo గak గa. Dziewuchy cienko, chłopaki grubieగ. No… a słuchaగ przecie గedno z drugim — uchem, nie brzuchem!
³⁷ piat’ju (…) tridcat’ (ros.) — pięć razy sześć, trzydzieści. [przypis edytorski] ³⁸ stoicyzm — tu: oboగętność. [przypis edytorski] ³⁹ szpagat — sznurek. [przypis edytorski] ⁴⁰ pietuch (ros.) — kogut. [przypis edytorski] ⁴¹ Warfołomiej (ros.) — Bartłomieగ. [przypis edytorski] ⁴² Wikientij (ros.) — Wincenty. [przypis edytorski]
డ Syzyfowe prace
Przymknął oczy, rozwarł usta i, wybijaగąc takt palcem, గął śpiewać: Kol sławien nasz Gospod’ w Sijonie ⁴³…
Z nauczycielem śpiewał Michcik, ryczał coś Piątek i usiłowało naśladować melodię kilkoro dzieci, widać muzykalnieగszych. Reszta śpiewała także. Gdy గednak melodia była poważna, a w tamteగ okolicy lud śpiewa tylko na nutę żywego wywijasa , więc dzieci wpadły zaraz na గedyny uroczysty motyw śpiewu, do którego w kościele ucho przyuczyły, i poczęły niesfornymi głosami wrzeszczeć:
Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny⁴⁴…
Kilkakrotnie pan Wiechowski musiał przerywać i zaczynać od początku, gdyż melodia Święty Boże zaczynała brać górę nad Kol sławien. Chodziło tam zapewne nie o nauczenie dzieci śpiewu, lecz o wbicie, wciesanie w ucho pieśni cerkiewneగ. Nauczyciel zmuszony był zwyciężyć chłopską melodię, pociągnąć za swoగą cały ogół dzieci i wkrzyczeć గą w ich
pamięć. Śpiewał tedy coraz głośnieగ. Marcinek z naగwyższym zdumieniem patrzał na to całe widowisko. Grdyka nauczyciela pracowała teraz forsownie, twarz గego z mocno czer- woneగ stała się aż brunatną. Żyły na czole nabrzmiały mu గak powrózki, czupryna spadała na oczy. Z zamkniętymi powiekami, a usty otwartymi గak czeluść, wywijaగąc pięścią, గakby bił w kark niewidzialnego przeciwnika, nauczyciel istotnie przekrzyczał cały chór głosów dziecięcych i ze wszystkiego tchu, wniebogłosy śpiewał pieśń:
Kol sławien nasz Gospod’ w Sijonie …
W ciągu dwumiesięczneగ bytności w szkole Marcinek „zdumiewaగące uczynił w naukach postępy”. Tak donosiła listownie rodzicom chłopca pani nauczycielowa. W istocie Marcinek umiał గuż czytać (rzecz prosta — po rosyగsku), pisać dyktanda, robić zadaczki ⁴⁵ na cztery działania i począł nawet ćwiczyć się w obu rozbiorach: etymo- logicznym i syntaktycznym⁴⁶. Pan Wiechowski szczególnieగszą uwagę zwracał na owe rozbiory. Codziennie o godzi- nie drugieగ po południu rozpoczynał z Marcinkiem lekcగę. Chłopiec czytał గakiś urywek, późnieగ opowiadał treść tego, co przeczytał, w sposób tak śmieszny i tak zabawnie bar- barzyńskimi wyrazami, że samego profesora rozweselała ta nauka. Po czytaniu szły zaraz owe rozbiory , które gdyby mogły być do czegokolwiek przy- równane, to chyba do upartego strugania mokreగ osiczyny tępym kozikiem. Istotną trudność stanowiła dla małego Borowicza — arytmetyka. Chłopczyna poగ- mował wcale dobrze, choć niezbyt lotnie, ale kombinowanie గednoczesne arytmetycznego kałkułu ⁴⁷ i wdzieranie się przemocą do taగemnic mowy rosyగskieగ — było ciężarem za- nadto wielkim na గego siły. W chwili kiedy zaczynał rzecz całą rozumieć, kiedy nawet uderzała go i cieszyła oczy- wistość rachunku, wszystko mąciły — nazwy. Zamiast porwania umysłu chłopca zrozu- miałym wykładem działań arytmetycznych, zamiast ukazania mu sameగ rzeczy arytme- tyczneగ, o którą w nauce arytmeryki na pozór chodziło, pan Wiechowski całą usilność zmuszony był w to wkładać, żeby nie w umysł, lecz w pamięć ucznia wrazić nazwy roz- maitych przedmiotów. Pierwsze kształcenie inteligencగi, ta piękna walka, to szacowne
⁴³ Kol sławien (…) w Sijonie (ros.) — Jak wielki గest nasz Pan w Syగonie; początek prawosławneగ pieśni kościelneగ. [przypis edytorski] ⁴⁴ Święty Boże (…) — początek tzw. suplikacగi, polskieగ pieśni kościelneగ, śpiewaneగ w czasie nieszporów [przypis edytorski] ⁴⁵ zadaczki (ros.) — zadania. [przypis edytorski] ⁴⁶ rozbiór etymologiczny i syntaktyczny — analiza wyrazów pod względem ich pochodzenia i funkcగi w zdaniu. [przypis edytorski] ⁴⁷ kałkuł (z łac.) — rachunek. [przypis edytorski]
డ Syzyfowe prace
się nieczęsto, a następowały po nich zadymki i mrozy. Przestrzenie znowu tężały i po- wlekały się martwotą. Dla żywego chłopca było coś bezdennie smutnego w tym obcym kraగobrazie. Widok monotonneగ płaszczyzny dziwnie się గednoczył z nudą siedzącą mię- dzy kartkami gramatyki rosyగskieగ. Ani tego kraగobrazu, ani misteriów gramatycznych nie mógł obగąć i przyswoić sobie. Gdyby go zapytano, co to గest, గak się nazywa owa spokoగna, nudna przestrzeń, odrzekłby bez wahania, że గest to imia suszczestwitielnoje. Przez całe dwa miesiące żadne z rodziców nie odwiedzało Marcinka. Postanowiono go zahartować, włożyć w rygor i nie rozmazgajać wizytami. Raz గeden pani Wiechowska wyprowadziła Borowicza i Józię na spacer. Poszli za wieś drogą utorowaną w głębokim śniegu aż na górę okrytą starym lasem. Na skraగu tego lasu sterczały oddzielnie duże świerki, które wpadały w oko ze znaczneగ nawet odległości. Dzień był śliczny, mroźny; w czystym powietrzu widać było bardzo daleką okolicę. Stanąwszy przy owych samotnych świerkach zdyszany Marcinek rzucił okiem w stronę południową i zobaczył górę, u któreగ stóp stały Gawronki, gdzie się urodził i wychował. Ciemnobłękitnym kolorem znaczyły się po nieగ zwarte zarośla గałowcu na tle గednoliteగ powłoki śniegu. Wydatny garb szczytu dokładnie sterczał na niebie różowieగącym z zachodu. Nagle chłopiec głośno i serdecznie zapłakał. Długie, opryskliwe, pełne niepoగętych wyrazów kazanie nauczycielki uwieńczyło tę గedyną wycieczkę Marcina. W pierwszych dniach marca pan Wiechowski, powróciwszy z sąsiedniego miasteczka, przywiózł wiadomość, która, rzec można, zatrzęsła węgłami budynku szkolnego. Wszedł do pokoగu z omarzniętymi wąsami i nie strzepnąwszy nawet śniegu z butów powiedział: — Dyrektor przyగeżdża w tym tygodniu! Głos గego miał ton tak szczególny i przerażaగący, że wszyscy obecni zadrżeli, nie wy- łączaగąc Marcina, Józi i Małgosi, którzy wcale zrozumieć nie mogli, co by właściwie to zdanie mogło znaczyć. Pani Wiechowska zbladła i poruszyła się na krześle. Jeగ duże, tłuste wargi drgnęły i ręce bezwładnie na stół opadły. — Kto ci mówił? — zapytała głosem zdławionym. — No, Pałyszewski — któż miał mówić? — odrzekł nauczyciel zdeగmuగąc szalik ze szyi. Od teగ chwili zapanowała w całym domu wielka trwoga i milczenie. Małgosia, nie wiedzieć dlaczego, chodziła na palcach, Józia całymi godzinami płakała rzewnie po kątach, a Marcinek wyczekiwał z przerażeniem i nie bez pewneగ ciekawości గakichś zగawisk nadprzyrodzonych. Profesor po całych prawie dniach trzymał dzieci wieగskie w szkole, uczył గe sposobem Szkoła, Przemoc zwanym na skoro⁵² odpowiedzi na przywitanie: — „ zdorowo rebiata ⁵³!” — wszystkich śpiewu chóralnego Kol sławien , a Piątka i Wóగcika ćwiczył w sztuce wyliczania członków panuగąceగ rodziny carskieగ. Wpaగaniu tych umieగętności towarzyszyło zdwoగone rżnięcie dyscypliną. Marcinek skulony przy swym oknie słyszał co chwila płacz wrzaskliwy, błaganie nada- remne i zaraz potem stereotypowe i nieodwołalne: — Uch, nie będę, nie będę! Póki życia, nie będę! uch, panie, nie będę, nie będę!… Wieczorami, nieraz do późna, pan Wiechowski przygotowywał dzienniki szkolne i wykazy, stawiał stopnie uczniom i w sposób niewymownie kaligraficzny pisał tak zwane wiedomosti ⁵⁴. Oczy mu się zaczerwieniły, wąsy గeszcze bardzieగ obwisły, policzki wpadły i grdyka była w ciągłym ruchu od nieustannego przełykania śliny. Na wsi rozeszła się głu- cha pogłoska: naczelnik przyగedzie! Na tle teగ wieści wyrastały dziwne domysły, prawie klechdy. Wszelkie baśnie znosiła do budynku szkolnego na powrót Małgosia i szeptała గe do ucha Borowiczowi i Józi, budząc w nich trwogę coraz okropnieగszą. W stancగi szkolneగ zaprowadzono radykalny porządek: zeskrobano rydlem z podłogi uschłe błoto i wyszorowano గą należycie, zmieciono kurze, otrzepano i wytarto popstrzone
⁵² na skoro (ros.) — byle prędzeగ. [przypis edytorski] ⁵³ zdorowo rebiata (ros.) — గak się macie, dzieci. [przypis edytorski] ⁵⁴ wiedomosti (ros.) — sprawozdania. [przypis edytorski]
డ Syzyfowe prace
wizerunki żyraf i słoni, oraz mapę Rosగi i globusik reprezentuగący na górnym gzymsie sza umieగętności odległe, wysokie i niedostępne. Z sieni wyగechała do obórki beczka z kapustą, nie mnieగ గak cała zagródka i umiesz- czone w nieగ cielę. Kupa nawozu została okryta gałęziami świerczyny. Sam pedagog przyniósł z miasteczka dziesięć butelek naగlepszego warszawskiego piwa i గedną kraగowego porteru, pudełko sardynek i cały stos bułek. Pani Wiechowska upiekła na rożnie zaగąca i pieczeń wołową, niewymownie kruchą, które to przysmaki miały być podane dyrektorowi na zimno, rozumie się, wraz ze słoika- mi konfitur, marynowanych rydzyków, korniszonów itd. Całe to przyగęcie nauczycielowa zgotowała nie mnieగ pilnie, గak on przysposabiał szkołę. Mogło się było wydawać, że ta- గemniczy dyrektor przyగeżdża po to, żeby z równą ścisłością zbadać i skontrolować smak zaగęczego combra, గak postępy chłopaków wieగskich w dukaniu. W przeddzień fatalnego dnia mieszkanie, kuchnia nauczycielska i izba szkolna były obrazem zupełnego popłochu. Wszyscy biegali z oczyma szeroko rozwartymi i spełniali naగzwykleగsze czynności w niewymownym naprężeniu nerwów. W nocy prawie nikt nie spał, a od świtu znowu wybuchł w całym domu paroksyzm biegania, szeptania z zaschnię- tym gardłem i wytrzeszczonymi oczyma. Miał nadeగść posłaniec od Pałyszewskiego, na- uczyciela szkoły w Dębicach (wsi o trzy mile odległeగ), u którego wizyta dyrektorska pier- weగ niż w Owczarach wypaść miała. Zanimby dyrektor przeగechał trzy mile gościńcem, szybkobiegacz zdążaగąc wprost przez pola miał wcześnieగ o గaką godzinę stanąć w szkole Wiechowskiego. Już od samego świtu nauczyciel wyglądał co moment oknem, przy któ- rym zazwyczaగ uczył się Marcinek. Pokóగ mieszkalny był uporządkowany, łóżka nakryte białymi kapami. W kąciku za గednym z nich stały butelki z piwem, w szafie gotowe pie- czyste i całe przyగęcie. Gdy dzieci zaczęły ściągać się do szkoły i nauczyciel zmuszony był opuścić punkt obserwacyగny, wtedy zalecił Marcinkowi, ażeby on usiadł na tym mieగscu i nie spuszczał oka z równiny. Mały Borowicz sumiennie spełnił ten obowiązek. Twarz przysunął do samego szkła, tarł గe co chwila, gdy zachodziło parą oddechu, i wytrzeszczał tak oczy, że mu się aż napełniały łzami. Około godziny dziewiąteగ ukazał się na widnokrę- gu punkcik ruchomy. Obserwator przez czas długi śledził go wzrokiem z gwałtownym biciem serca. Nareszcie, gdy mógł గuż doగrzeć chłopa w żółtym kożuchu, szerokimi kro- kami idącego po grzbietach zagonów, wstał z krzesła. Była to గego chwila. Czuł się panem położenia trzymaగąc w ręku wiadomość tak stanowczą. Wolnym krokiem zbliżył się do kuchni i w sposób lapidarny, podniesionym głosem zawołał: — Małgośka, rypaj powiedzieć panu, że… posłaniec. On tam గuż będzie wiedział, co to znaczy. Małgosia wiedziała również, co w takich wypadkach czynić należy. Rzuciła się do sieni, otwarła drzwi do izby szkolneగ i z okropnym wrzaskiem dała znać: — Panie, posłaniec! Wiechowski wszedł natychmiast do swego mieszkania i zaczął wdziewać na się od- świętne ubranie: szerokie spodnie czarne, kamaszki na wysokich obcasikach i z wystrzę- pionymi gumami, bardzo głęboko wyciętą kamizelkę i za duży żakiet, wszystko nabyte przed laty, czasu bytności w grodzie gubernialnym, u pewnego składnika trochę przecho- dzowanej ⁵⁵ tandety. Marcinek wsunął się do pokoగu i lękliwym głosem rzekł do nauczyciela: — O, proszę pana, tam idzie… — Bardzo dobrze, idź teraz, móగ kochany, i schowaగ się w kuchni razem z Józią. Niech ręka boska broni, żeby was dyrektor zobaczył! Wychodząc z pokoగu Marcinek obeగrzał się na belfra ⁵⁶, który w oweగ chwili stał przed గednym z obrazów religijnych. Twarz nauczyciela była biała గak papier. Głowę miał schy- loną, oczy przymknięte i szeptał półgłośno: — Panie Jezu Chryste, dopomóżże mi też… Panie Jezu miłosierny… Zbawicielu… Zbawicielu!… W oweగ chwili wbiegła do izby pani Marcగanna i potrącaగąc Borowicza wołała: — Idzie! idzie!… ⁵⁵ przechodzowany — przechodzony; mocno zniszczony wskutek długiego używania. [przypis edytorski] ⁵⁶ belfer (daw.) — pomocnik nauczyciela w żydowskieగ szkole (chederze); dziś pot. iron. a. żart.: nauczyciel. [przypis edytorski]
డ Syzyfowe prace
Dyrektor wstąpił tymczasem na katedrę, usiadł i podparłszy pięścią brodę patrzał uważnie spod przymkniętych powiek na ten tłum dzieci. Michcik wstał, z dystynkcగą uగął Paulsona trzema palicami i dał koncert czytania. Przestrach గak płyta marmurowa usunął się na chwilę z piersi Wiechowskiego. Michcik czytał świetnie, płynnie, głośno. Dyrektor przysposobił sobie dłonią ucho do łatwieగszego chwytania dźwięków, z zadowoleniem reparował⁵⁹ akcenty i kiwał głową potakuగąco. — Czy możesz mi opowiedzieć swoimi słowami to, co przeczytałeś? — zapytał po chwili. Chłopiec złożył książkę, odsunął గą na znak, że będzie czerpał opowiadanie tylko z pa- mięci, i zaczął wyłuszczać po rosyగsku treść baగki odczytaneగ. Jaczmieniew ciągle się uśmiechał. W naగciekawszym punkcie opowieści podniósł w górę rękę z gestem charakterystycznym, గakiego używa nauczyciel, pewny, że mu గego miły uczeń trafnie odpowie — rzucił szybko zapytanie: — Siedem razy dziewięć? — Szest’diesiat tri ⁶⁰! — z tryumfem zawołał Michcik. — Wyśmienicie, wyśmienicie — rzekł głośno dyrektor, a schylaగąc się do Wiechow- skiego, szepnął półgłosem: — Szanowny panie nauczycielu, temu chłopcu w końcu ro- ku… poగmuగe pan?… naగpierwszą… Pedagog schylił głowę i rozdął nieco nozdrza na znak nie tylko zgody, ale porozumie- nia się co do గoty i przypominał w oweగ chwili kelnera z wykwintneగ restauracగi, który zgaduగe życzenia gościa szczodrobliwego. Był గuż prawie pewien sytuacగi i, గak czyni za- zwyczaగ człowiek szczęśliwy, zaczął kusić fortunę. — Może గaśnie wielmożny pan zechce గeszcze Michcika… coś z arytmetyki, z gra- matyki? — Czy tak? Bardzo, bardzo గestem… Ale trzeba గuż temu dać spokóగ. Proszę, wyrwij pan kogoś గeszcze… — Piątek! — zawołał nauczyciel nieco zbity z tropu. — Jeść! — wrzasnął Piątek, pewny, że to chodzi o tak zwaną pieriekliczkę ⁶¹. — Czytaగ! — zgrzytnął na niego Wiechowski. Czytanie Piątka mnieగ గuż zachwyciło dyrektora. Nie poprawiał go wcale, tylko uśmie- chał się na poły dobrotliwie, na poły ironicznie. Zanim chłopiec przemordował trzy wier- sze, rzekł do nauczyciela: — Proszę గeszcze kogoś wywołać… W czaszce nauczyciela słowa powyższe sprawiły szum gwałtowny, który rozwiał wszyst- kie గego myśli గak wicher plewy. Kilku గeszcze chłopców umiało sylabizować i to po parę liter zaledwie. Na chybił trafił గednak Wiechowski zawołał: — Gulka Matwiej ⁶²! Gulka powstał, wziął wskazówkę w rękę i cichutko wyszeptał kilka nazw liter mo- skiewskich. Gdy dyrektor przynaglać go zaczął do głośnieగszego mówienia, chłopak zląkł się, usiadł na mieగscu, a koniec końców wlazł pod ławę. Wówczas Jaczmieniew zstąpił z katedry i wszedłszy między ławki po kolei sam egzaminował dzieci. Trwało to bardzo długo. Nagle Wiechowski, miotaగący się w dreszczach przerażenia, usłyszał, że dyrektor mówi naగczystszą polszczyzną. — No, a kto z was, dzieci, umie czytać po polsku, no, kto umie? Kilka głosów odezwało się w rozmaitych kątach izby szkolneగ. — Zobaczymy, zaraz zobaczymy… Czytaగ! — rozkazał pierwszeగ osobie z brzega. Dziewczyna owinięta w zapaski wydobyła Drugą książeczkę Promyka⁶³ i zaczęła dosyć płynnie czytać. — A kto ciebie nauczył czytać po polsku? — zagadnął గą dyrektor. — Stryjna mnie nauczyli… — szepnęła.
⁵⁹ reparować (z łac.) — tu: przyగmować. [przypis edytorski] ⁶⁰ szest’diesiat tri (ros.) — sześćdziesiąt trzy. [przypis edytorski] ⁶¹ pieriekliczka (ros.) — odczytywanie listy obecności. [przypis edytorski] ⁶² Matwiej (ros.) — Mateusz. [przypis edytorski] ⁶³ wydobyła „Drugą książeczkę” Promyka — Druga książeczka do wprawy w czytaniu , opracowana dla użytku dzieci wieగskich przez autora elementarzy i propagatora oświaty ludoweగ Konrada Prószyńskiego (–), publikuగącego pod pseud. Kazimierz Promyk. [przypis edytorski]
డ Syzyfowe prace
— Stryjna , co to గest stryjna , panie nauczycielu? — zwrócił się do Wiechowskiego. — A ciebie kto nauczył czytać po polsku? — spytał małego chłopca, nie czekaగąc na odpowiedź Wiechowskiego. — Pani nauczycielowa pokazała nom z Kaśką durkowane … — Pani nauczycielowa? Wot kak ⁶⁴! — szepnął uśmiechaగąc się గadowicie. Wysłuchawszy గeszcze kilku chłopców i powziąwszy wiadomość, że im litery niero- syగskie wskazywał sam nauczyciel, dyrektor cofnął się spomiędzy ławek i rzekł do Wie- chowskiego: — Czy ksiądz గaki przychodzi do szkoły? — Nie. U nas we wsi nie ma kościoła; dopiero w miasteczku Parchatkowicach, o dzie- sięć wiorst stąd, గest kościół i dwu księży. — Tak, tak… No, panie Wiechowski — rzekł znienacka Jaczmieniew — bardzo, Szkoła, Polityka, Polak, bardzo గest źle. Na takie stado dzieci — dwu czyta, a pozostali nic nie umieగą. Źle mówię Rosగanin, Urzędnik zresztą, bo dosyć znaczna ilość czyta po polsku, a w stosunku do czytaగących ruskie to ilość wprost kolosalna. I mnie to nawet nie dziwi. Pan, గako Polak i katolik, prowadzisz polską propagandę. — Propagandę… polską? — గęknął Wiechowski, wcale nie będąc w stanie zrozumieć, co by mogły oznaczać te dwa wyrazy, ale dobrze poగmuగąc to గedno, że kryగe się w nich słowo: dymisగa. — Tak… polską propagandę! — zawołał Jaczmieniew krzykliwie. — To może się panu i innym uśmiechać, ale nie takie గest, గak wielekroć pisałem w cyrkularzach⁶⁵, życzenie władzy. Pan గesteś tutaగ urzędnikiem i źle pan spełniasz swóగ urząd. Mało dzieci czyta… Nie widzę rezultatów. — Michcik — szepnął Wiechowski. — Co Michcik? Byłeś pan kiedy w teatrze, widziałeś pan głównego tenora i staty- stów? Otóż cała szkoła są to statyści, a ci dwaగ — to główni śpiewacy, okazy… Stara to sztuczka, na któreగ గa się znam nieźle. Powtarza się to przecie w każdeగ niemal szkole i గest śmiertelnie nudne… Ja nie గestem z pana zadowolony, panie Wiechowski… W nauczycielu zatrzęsło się serce i wnętrzności. Nie widział గuż wcale osoby dyrektora i గak dziecko zwracał się ku szczelinie we drzwiach prowadzących do గego mieszkania, przez którą podpatrywała i podsłuchiwała bieg wizyty pani Marcగanna. W mózgu గego biegały గeszcze niektóre myśli గak strzykania bólu. Jedną z nich, ostatni środek ratunku, powiedział do Jaczmieniewa: — Może గaśnie wielmożny pan dyrektor raczy weగść do mnie… — Nie, గa nie mam czasu — i żegnam… — rzekł naczelnik szorstko, wdziewaగąc palto z pośpiechem. — Książki, wykazy prowadzę starannie… — rzekł గeszcze Wiechowski. — Książki! — zawołał dyrektor szyderczo. — Sądzisz pan tedy, że w zamian za pen- sగę, mieszkanie i stanowisko nie trzeba nawet prowadzić ksiąg, a గeżeli się pisze w nich cokolwiek, to గest to గuż tytuł do nagrody? Cóż zresztą… książki? Ja mam przecie pańskie wykazy. Figuruగą tam cyy czytaగących, których గa tu wcale nie znaగduగę. Ostatnie słowa wypowiedział zarzucaగąc futro na ramiona. — Żegnam was, dzieci, uczcie się pilnie, staraగcie się!… — rzekł do zebranych uczniów. Potem, wychodząc, odezwał się do nauczyciela: — Moగe uszanowanie… Wiechowski nie był w stanie ani wyprowadzić go, ani wyగść za nim. Stał oparty o stolik katedry i patrzył na drzwi wchodowe⁶⁶. Mróz śmiertelny obeగmował గego ciało i wstrzymywał krew w żyłach. „Wszystko się skończyło… — myślał pan Ferdynand — masz teraz… Cóż tu robić, gdzież się tu wynieść, z czegóż tu żyć? Utrzymam się to z pisania próśb do sądu? Przecież tam గuż to samo czterech robi…” Skinął na dzieci, że mogą గuż iść sobie, otworzył drzwi do swego mieszkania i obeగrzał tę izbę గednym spoగrzeniem. Nagle rozpacz i żal w potoku łez buchnęły z గego piersi. Przez
⁶⁴ wot kak (ros.) — ot co. [przypis edytorski] ⁶⁵ cyrkularz (z łac.) — rozporządzenie. [przypis edytorski] ⁶⁶ wchodowy — dziś: weగściowy. [przypis edytorski]
డ Syzyfowe prace
z książek, a ten ogłupia do reszty, i pokóగ. Albo mu zakazać tych śpiewów…” „Dobrze, dobrze” — rzekł dyrektor i poszedł tu do ciebie. — Chi-cha! — zaśmiał się pan Wiechowski. — Tak to mię oskarżyły! A niechże im też Pan Jezus da zdrowie!… Samem nawet zapomniał dyrektorowi powiedzieć o tym śpie- waniu. Chy… — wrzasnął nagle, wywijaగąc po stancగi గakieś kozackie hołubce. Zziaగany stanął przed żoną i rzekł: — Marcysiu, wykpiłem się! Podwyższy mi pensగę! Jeszcze lepieగ stoగę niż ten Pały- szewski. Wiesz ty co, żoneczko czarnobrewko, palnijmy sobie to piwko, co go dyrektor pić nie chciał. Okropnie my smakuగe… Pani Wiechowska zgodziła się bez trudu i nauczyciel zaczął żłopać szklankę po szklan- ce. Sama pomagała mu w tym dosyć skutecznie. Nawet Józia, Marcinek i służąca dostali każde po ćwierć szklanki. Skończywszy z piwem, pan Wiechowski zaczął napierać się o gorzałeczkę. Wkrótce potem Marcinek słysząc w pokoగu wrzask okropny uchylił drzwi i zobaczył z przerażeniem, że nauczyciel, odziany tylko w bieliznę, siedzi na stole, trzyma w గedneగ ręce flaszkę z గarzębinówką, w drugieగ duży kieliszek, i wymyśla komuś zapa- miętale. — Chamy, łaగdaki! — wrzeszczał pedagog wytrzeszczaగąc oczy — musicie śpiewać, గak wam każę, i gadać, గak wam każę! Wszystkie bechy⁷⁰ będą szczekać po russki! Ponimajesz, chołop, mużyczjo? Sam dyrektor własnym słowem wyraził się, że mi pensగę podwyższy, ponimajesz, chamskoje otrodje? Bunt chciałyście zrobić? Chi-cha!… Na, w zuby ⁷¹! — wołał, mierząc w niewidzialnych przeciwników. Pochyliwszy się zanadto, zleciał ze stołu na sofkę i stoczył się na ziemię. Smaczna గarzębinówka wylała się z przechyloneగ butelki i długą strugą popłynęła w szparę między deskami. Mały Borowicz ze zgrozą widział potem, గak Małgośka i pani Marcగanna ciągnęły profesora za czuprynę do łóżka i గak tenże profesor, wierzgaగąc nogami i broniąc się pięścią, zapamiętale wyśpiewywał:
Ach, powstancy kochaగący Udirajut kak zajoncy ⁷²…
Kiedy tak nauczyciel oddawał się radości, zwierzchnik గego przebywał tymczasem łań- cuch wzgórz niezbyt wysokich. Gościniec ciął na ukos pochyłość bardzo wydłużonego pagórka, aż do przełęczy. Stamtąd zగeżdżało się na kilkumilową płaszczyznę, pośrodku któreగ znaగdował się gród gubernialny, siedziba oświaty ludoweగ. Z teగ strony wzgórz do- liny i wyniosłości okryte były czarnymi lasami. Wśród nich bieliły się szerokie polany z długimi smugami wsi chłopskich. Dzień był ciepły, przecudny. W godzinie południo- weగ słońce literalnie topiło swym blaskiem powierzchnię teగ całeగ rozległeగ okolicy. Ciepłe tchnienia wiały na kraగ lecąc od wiosny, która zza gór, zza lasów szła గuż w tamte strony. Konie ciągnące karetę szły pod górę noga za nogą, toteż Jaczmieniew nie czuł wcale, że గedzie. Spuścił szybę karety i wygodnie półleżąc na siedzeniu oddawał się marzeniom. Bardzo dawne i niewymownie miłe mary zlatywały ku niemu na skrzydłach powiewów wiosennych i otaczały go rozkoszną ciżbą. — Góry, góry… — szeptał, spoglądaగąc ze swego okna na daleki widok. Przypomniały mu się młodzieńcze wędrówki w Bawarii, w Tyrolu, we Włoszech i Szwaగcarii. Po ukończeniu studiów na wydziale filologicznym w Moskwie Jaczmieniew, zapalony ludowiec, zdecydował się „iść między naród”, osiąść w szkole wieగskieగ. Pragnąc wszak- że zdobyć i przyswoić sobie metodę pracy, która by dawała plony గak naగobfitsze, odbył wycieczki do Szwecగi, Anglii, Niemiec i Szwaగcarii i we wszystkich tych kraగach pilnie studiował szkolnictwo ludowe. Naగlepieగ poznał Szwaగcarię, z kijem w ręku i tornistrem na plecach wędruగąc od Jeziora Bodeńskiego⁷³ aż do Lugano⁷⁴ i Genewy. W każdeగ nie- mal szkole zapoznawał się z nauczycielem, słuchał wykładów, brał udział w wycieczkach
⁷⁰ bechy — bachory. [przypis edytorski] ⁷¹ ponimajesz (…) w zuby (ros.) — rozumiesz, chłopski parobasie (…) rozumiesz, chamskie nasienie (…) Masz w zęby. [przypis edytorski] ⁷² Ach, powstancy (…) zajoncy — piosenka śpiewana przez żołnierzy rosyగskich ścigaగących powstańców r.; udirajut kak (ros.) — uciekaగą గak. [przypis edytorski] ⁷³ Jezioro Bodeńskie — గezioro podalpeగskie na pograniczu Szwaగcarii, Austrii i Niemiec. [przypis edytorski] ⁷⁴ Lugano — miasto w południoweగ Szwaగcarii na pograniczu Włoch. [przypis edytorski]
డ Syzyfowe prace
i studiował szczególnie tak zwaną Primarschule ⁷⁵, gdzie nauczanie rozpoczyna się od we- sołych gawęd i zabaw na świeżym powietrzu. Teraz, గadąc, wspomniał sobie pewne małe dziewczątko w ogromnych trzewikach podbitych gwoździami, z wielkim parasolem w ręku idące do szkoły w szarugę i wicher ze sweగ chaty stercząceగ pośród chmur, gdzie tylko koza, karmicielka rodziny, żywność dla siebie wynaleźć zdoła i gdzie człowiek biednieగszy గest stokroć niż koza. Cóż by dał za to, żeby గeszcze raz w życiu póగść z sześcioletnimi obywatelami wolnego Schwizerlandu⁷⁶ do lasu, szukać z nimi ukrytych między liśćmi „zwerglów⁷⁷” w wielkich, spiczastych czapkach, a z ogromnymi brodami… Ach, cóż by dał, ażeby wrócić do tamteగ młodości, toczyć długie rozprawy z uczciwymi belami wieగskich szkółek szwaగcarskich, długo w noc z nimi radzić o sposobach zniesienia ciemnoty w „straszneగ Rosగi” i mieć w piersi prawe, szlachetne serce!… I nagle dyrektor Jaczmieniew zapłakał… Ciepły wietrzyk wzmagał się, gdy kareta dosięgła szczytu góry. — Ach, గakże గestem గuż stary, గak bardzo stary… — szepnął do siebie Jaczmieniew. — Przeszło, minęło niepowrotnie, rozwiało się niby mgła nad గeziorem. Wczoraగ, zda się, człowiek z kijem w ręku łaził po skałach, ażeby się nauczyć, గak naగlepieగ, naగszybcieగ, naగ- humanitarnieగ rozniecać światło wpośród ciemnych mas chłopstwa, a dziś… Nie należy szerzyć oświaty w kosmopolitycznym znaczeniu tego wyrazu, lecz należy szerzyć „oświatę rosyగską”. Na to zdał się cały Pestalozzi⁷⁸… Pragnąc za pomocą zruszczenia tych chłopów polskich istotnie przyczynić się do szybkiego rozwoగu Północy na drodze cywilizacగi, na- leżałoby to zrobić tak skutecznie, ażeby chłop tuteగszy ukochał Rosగę, గeగ prawosławną wiarę, mowę, obyczaగ, ażeby za nią gotów był ginąć w woగnie i pracować dla nieగ w po- koగu. Trzeba by więc wydrzeć z korzeniem tuteగszy, iście zwierzęcy, konserwatyzm tych chłopów. Trzeba by zburzyć tę odwieczną, swoistą kulturę niby stare domostwo, spalić na stosie wierzenia, przesądy, obyczaగe i zbudować nowe, nasze, tak szybko, గak się budu- గe miasta w Ameryce Północneగ. Na tym gruncie dopiero można by zacząć wypełnianie marzeń pedagogów szwaగcarskich. To, co my robimy, te środki, గakie przedsiębierzemy… I cóż by tu można zrobić, co tu właściwie zaproగektować celem wzmocnienia rusyfi- kacగi, teగ rusyfikacగi nieodzowneగ i skuteczneగ?… Pytanie to wytrysło niespodziewanie z głębi dumań Jaczmieniewa i stanęło przed nim z całą swoగą stanowczą wyrazistością niby taగny agent policగi ukazuగący się zza węgła, kiedy się go naగmnieగ spodziewaగą. Kareta znaగdowała się na szczycie góry, po któreగ grzbiecie szła droga. Z praweగ i leweగ strony otwarty był widok rozległy na dwie płaskie doliny. Tu i tam ciągnęły się smugami lasy, pagórki, wielkie białe płaty pól… Daleko, daleko za ostatnimi sinymi borami szarzały lekkie mgły przesłaniaగąc widnokrąg. Było samo południe. Z kominów chat w ogromnych wsiach szły wszędzie dymy błękitnymi słupami. Był to గedyny ruch w teగ niezmierneగ przestrzeni. Cała ona leżała w niemym spokoగu, గakby spała. Tylko długie pasma dymów zdawały się pisać na białych, martwych kartach polan nikomu nieznane, taగemnicze znaki.
Na dolnym korytarzu gimnazగum klasycznego w Klerykowie znaగdowało się mnóstwo osób. Byli tam urzędnicy, szlachta, księża, przemysłowcy, a nawet zamożnieగsi chłopi. Cały ten tłum stanowił w oweగ chwili గedną kategorię: rodziców. Korytarz był długi, wyłożony posadzką z piaskowca i bardzo dobrze przypominał pierwotną swoగą fizగonomię: korytarz klasztorny. Wąskie okna wpuszczone były w mury bardzo grube i chłodne; panował tam గeszcze dawny cień i smutek. Przez zestarzałe, zielonawoniebieskie szyby padały ukradkiem promienie rannego słoń- ca i złociły świeżo wybielone ściany i żółtawą, wydeptaną posadzkę. Z praweగ i leweగ strony był szereg drzwi prowadzących do sal szkolnych. Drzwi te równie గak okna by-
⁷⁵ Primarschule (niem.) — szkoła początkowa. [przypis edytorski] ⁷⁶ Schwizerland — Szwaగcaria. [przypis edytorski] ⁷⁷ zwergl (niem.) — karzełek, krasnoludek. [przypis edytorski] ⁷⁸ Jan Henryk Pestalozzi (–) — wybitny pedagog szwaగcarski, zwolennik powszechnego nauczania i swobodnego rozwijania wrodzonych uzdolnień ucznia. [przypis edytorski]
డ Syzyfowe prace