






Studiuj dzięki licznym zasobom udostępnionym na Docsity
Zdobywaj punkty, pomagając innym studentom lub wykup je w ramach planu Premium
Przygotuj się do egzaminów
Studiuj dzięki licznym zasobom udostępnionym na Docsity
Otrzymaj punkty, aby pobrać
Zdobywaj punkty, pomagając innym studentom lub wykup je w ramach planu Premium
Społeczność
Odkryj najlepsze uniwersytety w twoim kraju, według użytkowników Docsity
Bezpłatne poradniki
Pobierz bezpłatnie nasze przewodniki na temat technik studiowania, metod panowania nad stresem, wskazówki do przygotowania do prac magisterskich opracowane przez wykładowców Docsity
najstarszych zapisów imienia Mieszka I) z definicji nie są warte ... podstawa Dagome iudex została najprawdopodobniej spisana w Rzymie, a tamtejsze tradycje.
Typologia: Ćwiczenia
1 / 11
Ta strona nie jest widoczna w podglądzie
Nie przegap ważnych części!
Rocznik LXXX — 2014
„Autor pragnie poinformować czytelników, iż podczas przygotowywania tekstu... nieobce mu były tak podsta- wowe chwyty, jak: tendencyjny dobór materiału, prepa- rowanie fragmentów, wyrywanie cytatów z macierzystego kontekstu, ogólnie zła wola oraz szereg innych pomniej- szych ekscesów krytycznoliterackich”^2
Bardzo przepraszam doktora habilitowanego Dariusza Andrzeja Sikorskiego, że napisałem i, co gorsza, opublikowałem książkę „Mieszko Pierwszy Tajemniczy”. Przepraszam, bo Autor rozległej „recenzji” sam najwyraźniej przygotowuje książkę poświęconą naszemu pierwszemu władcy. W swojej skromności tego zamiaru nie zdradza, ale z rozsianych po Jego tekście uwag można łatwo wyczytać zarys Jego poglądów. Spróbuję streścić potencjalną zawartość takiego dzieła z pomocą Jego własnych przemyśleń: a) w okresie przedpaństwowym istniały oczywiście „struktury plemienne, na czele których stali »plemienni książęta«” (s. 185); b) za nazwami zawartymi w „przekazach źródłowych z epoki” (np. w tzw. Geografie Bawar- skim) oczywiście „kryją się realne jednostki etniczne zamieszkujące konkretne terytoria” (s. 186); c) potwierdzenie etnonimów połabskich jest dowodem realności plemion „polskich” (s. 186); d) błędne są podejrzenia, że „nie istniało żadne plemię Polan w Wielkopolsce, a nazwa Polonia powstała ok. 1000 r.” (s. 186); e) około połowy X w. nie było jednego ośrodka budowy państwa, lecz kilka, które „dopiero przez Mieszka zostały zjednoczone” (s. 190); f) nie można uznać, że „budownictwo grodowe dokumentuje koncentrację władzy piastow- skiej” (s. 196); g) nie ma sensu dyskutowanie o charakterze terytorialnej zwierzchności pierwszych Piastów; h) „wiemy, jak brzmiało imię Mieszka w formie, którą się posługiwał”^3 (s. 191); i) poprawna wizja roli Wichmana „absolutnie nie pozwala traktować go jako czasowego nawet przywódcę jakiejś choćby niewielkiej formacji terytorialnej Słowian” (s. 188); j) nie może być mowy o jakimkolwiek skoordynowaniu akcji Wichmana i Gerona (s. 196); k) imię Świętopełk nie było dla Mieszka I imieniem dynastycznym (s. 197); l) Unger „najprawdopodobniej już przed 1000 r. był biskupem Poznania”, więc Jordan musiał mieć podobny status (s. 193); m) sytuacja piastowskiego Kościoła w roku 1000 niewiele się różniła od wczesnych czasów Mieszkowych (s. 193);
(^1) Jest to komentarz do tekstu D. A. S i k o r s k i e g o, Mieszko Pierwszy Tajemniczy i jeszcze bardziej tajemnicza metoda historiograficzna, Roczniki Historyczne 79, 2013, s. 183-203. (^2) J. P i l c h, Rozpacz z powodu utraty furmanki, Kraków, 2003, s. 223_._ (^3) Zgodnie z tą specyficzną logiką, w zapisach „Sakurski”, „Sokarski” itd. zawsze rozpoznamy właściwego „Sikorskiego”.
n) Schinesghe to oczywiście Gniezno, które „stanowiło przynajmniej ideologiczne centrum Piastów” (s. 197 n.); o) uznając Chrobrego za swojego władcę Czesi nie przywiązywali żadnego znaczenia do tego, że nosił on dynastyczne imię Przemyślidów (s. 197); itd. itd. itd. Podejrzewam, że taka książka (pewnie też będzie to „trylogia”) bardzo się wszystkim spodo- ba, bo będzie się składać wyłącznie z „kilku myśli, co nie nowe”, więc pewnie zbierze należne pochwały za pełną zgodność z obowiązującym kanonem i za brak jakichkolwiek kontrowersji. Czy jednak warto dzisiaj taką książkę pisać?
Dariusz Andrzej Sikorski wyraźnie nie rozumie zasad dysputy naukowej, która dla Niego jest grą zerojedynkową, w której to Jego racja musi pozostać na scenie naukowej samotna, jako jedyny filar wiedzy o wczesnym średniowieczu. To nie jest pierwszy Jego tekst polemiczny, który charakteryzuje rzadko spotykana agresja słowna. Widać też wyraźnie, że do pisania tej „recenzji” Dariusz A. Sikorski przystąpił z zamiarem zniszczenia per fas et nefas zwolennika poglądów innych niż te jedynie słuszne, tj. Jego własne. Widać to już w części wstępnej, gdzie z góry uprzedza czytelnika, że „większość poglądów wyrażanych przez P. Urbańczyka jest w oczywisty sposób błędna lub nieuzasadniona” (s. 183). Gdyby na tej oczywistej oczywistości zakończył swoją „recenzję”, to nie musiałbym tracić czasu na wykazywanie, jak bardzo nieuczciwe są niektóre z Jego argumentów i jak dalece on sam nie spełnia kwalifikacji „żony Cezara”, za którą chciałby uchodzić. Ale D. A. Sikorski z determinacją brnie dalej, zniżając się do poziomu, na który bardzo łatwo zejść, czego dowodzi poniższy tekst. Dostosowuję się więc z premedytacją do metody, która dla Niego stanowi naturalny sposób dyskusji, o czym świadczą również inne polemiczne płody Jego autorstwa. Omawiana „recenzja” jest manifestem przekonania, że moja książka jest szkodliwa, bo skupiam się na „sprawach błachych, ale sensacyjnych” (s. 184), nie zajmuję się tym, co trzeba (s. 184 i 191), nie wnoszę „nowej jakości” (s. 202), „wybór podjętych problemów jest dysku- syjny” (s. 184), a poza tym nie znam Jego wszystkich wcześniejszych przemyśleń (pretensja kilkunastokrotnie powtórzona). Takie zarzuty to faworytne chwyty z arsenału polemistów, któ- rym wydaje się, że pognębienie autora reprezentującego inny nurt historiograficzny przyciągnie uwagę czytelników niezrozumiale obojętnych na ich własną twórczość. Zarzuca mi też, że „po przysposobieniu ich na użytek książki” (złożonej w Fundacji na rzecz Nauki Polskiej na początku 2012 r.) włączyłem do niej „teksty już wcześniej publikowane” (s. 184). Zazdroszczę D.A.S. ponadprzeciętnej sprawności intelektualnej, która pozwala Mu pisać teksty złożone wyłącznie z hipotez zupełnie świeżych i myśli całkowicie nowych. Ja niestety muszę krążyć przez jakiś czas wokół różnych tematów, zanim staną się częścią książki. Włączenie do monografii to najlepszy sposób zwrócenia uwagi na pewne hipotezy, których inaczej nawet D.A.S. nie zauważał. Aby spełnić Jego oczekiwania, powinienem: rozważyć konsultację z Nim tematu i tytułu mo- jej następnej książki; zapytać Go, jakie widziałby w niej części, jak zatytułować kolejne rozdziały i jak ująć poszczególne tematy; starannie przeczytać wszystkie (!) Jego dzieła i z szacunkiem nawiązać do każdej z Jego cennych myśli; oraz, na wszelki wypadek, prosić Go o imprimatur przed złożeniem pracy do druku. Żeby zasłużyć na ostateczną akceptację, będę musiał jednak najpierw oświadczyć, że do- puszczalny jest tylko jeden sposób patrzenia na najwcześniejsze dzieje państwa piastowskiego. Ten wzorzec wyznaczają oczywiście prace D.A.S., które powinny stanowić kanon obowiązkowej lektury każdego polskiego, europejskiego, a nawet i światowego mediewisty. Dziwię się nawet, że D.A.S. zniżył się do polemiki z kimś, kto tej jedynie słusznej wykładni nie poznał dogłębnie przez lekturę całości Jego cennego dorobku pisarskiego, a szczególnie „jak najściślej związa- nych z tematem książki najświeższych propozycji” (s. 183)^4. Oczywiście On sam nie uważa za
(^4) Zapewne chodzi Mu o drugą i trzecią część Jego „trylogii”, które wszak zostały opublikowane dawno po złożeniu w Fundacji mojego maszynopisu.
tzw. obiektywizmu, którego wymaga się od dobrego dziennikarza. W rzeczywistości historyk nie może być bezstronny, gdyż zajmuje stanowisko już samym wyborem tematu i jego ujęciem; jest stronniczy, bo musi mieć własne zdanie, nawet jeżeli próbuje je ukryć. „Neutralny” histo- ryk, który nie zajmuje stanowiska w opisywanej przez siebie sprawie, jest tylko złudzeniem teoriopoznawczym. Nie można bowiem uniknąć określeń wartościujących, jeżeli wychodzi się poza suche wyliczenie ogólnie znanych faktów, czy też kiedy polemizuje się z innymi bada- czami, próbując uzasadnić swoje zdanie. Teksty autorstwa D.A.S. są oczywistym dowodem na prawdziwość tej tezy. Mój wybitny adwersarz przyznał sobie funkcję głównego czyściciela polskiej mediewistyki
Można się tylko dziwić, że to właśnie w UAM wyrósł agresywny nurt negacji potrzeby rozważań teoretycznych. W Poznaniu, który był kolebką (np. L. Nowak, J. Topolski, J. Kmita) i jest ostoją (np. A. Pałubicka, W. Wrzosek, D. Minta-Tworzowska, H. Mamzer i E. Domańska) nowoczesnej myśli teoriopoznawczej, nagle dochodzi do tubalnego głosu przekonanie o zbęd- ności wiedzy pozaźródłowej i o szkodliwości rozważań modelowych. D.A.S., który nie potrafi rozróżnić antropologii historycznej od historii antropologicznej^9 , widzi przyszłość historiografii w cofnięciu się do głębokiej przeszłości metodologicznej. Sam reprezentuje nawet nie pozyty- wizm, ale prymitywny naturalizm poznawczy, którego zwolennicy sądzą w swojej naiwności, że nie potrzebują żadnej teorii do porządkowania danych, bo prawda tkwi w samych źródłach. Nauczenie się ich wszystkich na pamięć wraz z ich odmiennie zachowanymi wersjami i tekstami pochodnymi ma być gwarancją zrozumienia. Wynika to z głęboko zakorzenionej, naiwnej wiary w samowystarczalność studiów źródłoznawczych, których przyrost „sam z sie- bie” ma się przełożyć na poprawę jakości naszej wiedzy. Kiedy jeszcze przeczyta się absolutnie wszystkie (!) poświęcone tym źródłom teksty, doznaje się wreszcie iluminacji. Nie ma bowiem przeszłości poza źródłami historycznymi, więc wychodzenie poza ich zasób jest nie warte zachodu, nieuprawnione, a wręcz powinno być zabronione. Nie należy, a nawet nie wolno, formułować jakiejkolwiek subiektywnej wizji przeszłych zdarzeń, bo przecież prawie nigdy nie mamy do tego wystarczającej podstawy źródłowej. Nie wolno wybierać którejś z dostępnych opcji interpretacyjnych, bo przecież nie mamy pewności, że właśnie ona jest najlepsza. Nie wolno proponować nowych rozwiązań, bo przecież zakres dopuszczalnych rozważań został już jednoznacznie wyznaczony. Należy się więc tylko ograniczyć do coraz bardziej wyrafinowanej analizy źródeł, która niedługo sięgnie już pewnie warstwy podprogowej. I tu się radykalnie z D.A.S. różnimy. On uważa, że postęp w polskiej mediewistyce powi- nien polegać na cyzelowaniu zastanych koncepcji. Ja zaś jestem zwolennikiem Karla Poppera, który potwierdzanie uważał za zadanie jałowe w swojej nieskuteczności. Za dużo ważniejsze uznał podejmowanie prób kwestionowania wcześniejszych ustaleń – nawet tych, którym przy- zwyczajenie nadało już cech hieratyczności. Chciałbym tu przypomnieć mojemu wybitnemu polemiście zdanie jednej z najwybitniejszych współczesnych mediewistek, Susan Reynolds, która uznała, że dla współpracy historyków z archeologami „najlepszą drogą naprzód nie jest powielanie starych modeli, ale formułowanie nowych i wyraźnych hipotez”^10. Stawianie pytań (nawet ryzykownych) jest wręcz obowiązkiem badacza, gdyż oferuje nadzieję otwarcia nowych horyzontów wiedzy lub choćby nowych płaszczyzn dyskusji. Każda próba zatrzymania tego procesu musi spowodować uwiąd danej nauki. Żeby przynajmniej były to próby poważne! Napisanej w nerwicowym pośpiechu „recenzji” D.A.S. do takich zaliczyć nie można. Stwarzając pozór systematyczności przez zachowanie „kolejności rozdziałów recenzowanej książki” (s. 184), w rzeczywistości przeskakuje czasem po kilkadziesiąt stron, szukając tylko tych tematów, na których się choć trochę zna, oraz zdań, a nawet pojedynczych słów, do których dałoby się przyczepić. Pozwala mu to stworzyć pożą- dane wrażenie całkowitej katastrofy naukowej. Jako pierwszy rzuca więc ciężkim kamieniem, zapominając o warunkach, jakie powinien spełnić taki śmiałek. Autorem tej egzekucji miotają emocje, które skutkują jawnymi sprzecznościami. Najpierw oskarża mnie o nieznajomość prac Waltera Pohla (s. 184), a potem podejrzewa o zainspirowanie się dotyczącymi wczesnych państw „spekulacjami” tegoż badacza (s. 185). Z jednej strony kry- tykuje moje nadmierne zainteresowanie „spekulatywnymi koncepcjami” M. Manna, a z drugiej wytyka, że z nich „chyłkiem zrezygnowałem” (s. 186). Przyznaje, że „pojęcie plemienia w histo- riografii jest używane intuicyjnie”, ale nie widzi potrzeby teoretycznego wyjścia poza intuicje, bo te przecież „nie muszą być błędne” (s. 186). Uznaje, że kontestowana przeze mnie kwestia imienia Mieszka „nie wniosła do dyskusji żadnych nowych argumentów”, a poświęca krytyce
(^9) D. A. S i k o r s k i, Jak historyk potyka się o antropologię historyczną?, Kwartalnik Historyczny 118, 2011, nr 3, s. 485-510. (^10) S. R e y n o l d s, The writing of medieval urban history in England, Theoretische Geschiedenis 19, 1992, s. 55.
Można bowiem podejrzewać, że są one pokłosiem podobnego niezrozumienia lub nieznajo- mości przywoływanych tekstów – nie tylko angielskich, ale też i łacińskich. Zgodnie z jego metodą krytyki naukowej, takie nagromadzenie prościutkich błędów w jednym tylko przypisie całkowicie dyskredytuje Go jako poważnego badacza. Pozwala to zarzucić nawet nie brak „staranności w kwerendach” (s. 184), ile wręcz podejrzewać, że nigdy nie miał w ręce książki angielskiego autora. Śpiesząc się ze swoją miażdżącą „recenzją” D.A.S., popełnił też inne żenujące błędy, po- legając na swojej pamięci, która sprowadziła go na wstydliwe manowce. Na przykład znalazł jakimś cudem w Biblii imię Masacho (s. 191), którego w rzeczywistości tam nie ma. Wykazuje też sporą dezynwolturę w interpretacji niektórych relacji Thietmara. W trakcie wyłapywania tych i innych błędów „nieustająco powracało pytanie: jak tekst, który swoim poziomem nauko- wym tak znacznie odbiega ( in minus ) od przeciętnej dla innych prac historycznych, przeszedł wszystkie procedury kwalifikujące go do wydania” (s. 203). Wzruszająca jest naiwna prostota niektórych argumentów D.A.S.: nazwy „plemienne” zapi- sane przez tzw. Geografa Bawarskiego są jak najbardziej wiarygodne, bo trudno mu uwierzyć, że „nieznający słowiańskiego języka autorzy tak akuratnie wymyślali owe nazwy w języku Słowian” (s. 186); jeżeli potwierdzone są kolektywne nazwy połabskie, to dowodzi to również prawdziwości wszystkich „etnonimów” lokowanych intuicyjnie na ziemiach polskich (s. 186); jeżeli Rzymianom wydawało się, że na ich germańskim obrzeżu funkcjonowały „plemiona liczące ponad 100 tysięcy ludzi, posiadające scentralizowaną władzę, nawet ze złożonymi strukturami”, to jest to dowodem na istnienie takiej samej sytuacji kilkaset lat później na wczesnośredniowiecznej Słowiańszczyźnie (s. 186 n.); mimo ewidentnych różnic „we wszystkich tych tekstach [z X i po- czątku XI w.] zapisy imienia Mieszko są praktycznie jednobrzmiące” (s. 191); ponoć „zdobycz techniczna w postaci techniki hakowej nie jest w rzeczywistości niczym skomplikowanym ani wyrafinowanym” (s. 195)^13 ; pisząc, że „w tym czasie mapy (w kraju Mieszka chyba i tak nie znane) były zazwyczaj odwrotnie orientowane niż dzisiaj” (s. 197 n.), zapomina, że oryginalna podstawa Dagome iudex została najprawdopodobniej spisana w Rzymie, a tamtejsze tradycje kartograficzne dobrze oddaje choćby Tabula Peutingeriana , która jest orientowana właśnie na północ, a nie na południe. Jak widać, D.A.S. „okazuje się niestety całkowicie bezbronny wobec własnych pomysłów, z którymi najwidoczniej bardzo trudno mu się rozstać” (s. 202). Nieznajomość współczesnej archeologii pozwala mu formułować radykalne opinie wynika- jące ze zwykłej ignorancji. Takie „poruszanie kwestii [archeologicznych] – – bez przygotowania musi wieść na manowce”. Dobrym przykładem jest cytowana już przeze mnie wyjątkowo arogancka opinia, że jedno zdanie z Dagome iudex jest warte więcej niż praca trzech pokoleń archeologów^14. D.A.S. nie chce też zaakceptować, że jeden zabytek kamienny może zainspiro- wać rozbudowaną hipotezę o miejscu pochowania Mieszka I, ale równocześnie nie dziwi Go, że pojedyncze słowo Dagome od dziesięcioleci emocjonuje rzesze historyków, którzy swoimi przemyśleniami zapisali steki stron. Sam D.A.S. ogranicza się w swoich analizach „archeologicznych” głównie do operowania planami kościelnych fundamentów, co z archeologią ma niewiele wspólnego. To jednak pozwoliło mu dokonać rewelacyjnego wprost odkrycia pod bazyliką poznańską, gdzie przenikliwie dostrzegł „pierwszą, niewielką katedrę z czasów Jordana” (s. 193), nie dostrzeżoną dotąd przez badaczy architektury. Pozorna wiedza archeologiczna pozwala mu też podtrzymywać już nieaktualne przekonanie, że „na Morawach było bardzo rozwinięte” budownictwo murowane (s. 190), choć dzisiaj uważa się, że na kamiennych fundamentach stały tam tynkowane budynki drewniane. Nie rozumie także, iż wydatowanie początków jakiegoś grodu (np. Giecza) na IX w. nie oznacza automatycznie ciągłości jego użytkowania aż do czasów Mieszka I (s. 190). To wszystko „za- pewne pasuje do wyobrażeń Autora o tym okresie, ale nijak się ma do naszej wiedzy” (s. 193), z którą mógłby się zapoznać w powszechnie dostępnych publikacjach.
(^13) Równie niewyrafinowany i nieskomplikowany jest młotek, ale ktoś musiał go wymyśleć! (^14) D. A. S i k o r s k i, [głos w dyskusji], w: Archaeologia versus historiam, historia versus archaeologiam, czyli jak wspólnie poznawać średniowiecze, Poznań 2012, s. 91-93, tu s. 92.
Poza tym powołuje się na przypadkowo wybrane opinie archeologów, nie znając kontekstów toczących się dyskusji. Gdyby się z nimi zapoznał, to by się zastanowił przed napisaniem, że „w tym czasie nie można traktować chrześcijaństwa łacińskiego i wschodniego jako oczywistej opozycji” (s. 198). Pomijając inne zdanie niektórych badaczy myśli teologicznej i liturgii oraz historyków sztuki, akurat polskie świadectwa archeologiczne wyraźnie wskazują rozgraniczenie wpływów obu nurtów chrześcijaństwa w postaci zasięgu tolerowanych na wschodzie pochówków kurhanowych i rozkładu charakterystycznych przedmiotów – np. enkolpionów. Składam to na karb Jego „tak samo powierzchownej, jak w poprzednich publikacjach, znajomości literatury” (s. 184). Nie zechciało się D.A.S. przejść kilkuset metrów do poznańskiego ratusza i do Muzeum Archeologicznego, aby wziąć do ręki zabytki kamienne, które sprowokowały mnie do rozważań o miejscu pochowania Mieszka I. Opiera więc swoją wiedzę na moim schematycznym opisie obu zabytków, którego na dodatek nie rozumie. Świadczy o tym choćby wmawianie czytelnikowi, że artefakt, na którym się skupiam, ma grubość 2,5 cm (s. 199), co wynika z zadziwiającego jak na tak potężny umysł niezrozumienia dość prostego chyba zdania ze s. 403 mojej książki. D.A.S. przeprowadza analizę słów, a nie przedmiotów, co zrobiłby nawet student archeologii. Gdyby jednak poszedł do muzeum, to ściskając w ręku ten „kamyk zielony”, dostrzegłby w nim może powód do refleksji wykraczającej poza zapis na metryczce? Mimo tak rażącej niewiedzy o archeologii, „która wymaga przede wszystkim znajomości warsztatu – –, jak i orientacji w literaturze” (s. 196), D.A.S. poucza mnie, że mój „sposób inter- pretowania materiału archeologicznego jest w pewnych punktach więcej niż kontrowersyjny”, a nawet „zaskakująco powierzchowny” (s. 202). To poczucie wyższości jest częścią szerszego zjawiska. Niepostrzeżenie wyrosło bowiem w Polsce pokolenie mediewistów-historyków, którzy w przeciwieństwie do swoich mistrzów próbują zatrzymać współpracę obu nauk o średniowieczu. Sami nie zadają sobie trudu wniknięcia w niuanse analizy archeologicznej, ale równocześnie zazdrośnie bronią swojego podwórka przed „amatorszczyzną” archeologów, którzy próbują wskazać słabe punkty ich kanonicznej wizji Polski wczesnopiastowskiej. Pouczając innych, D.A.S. sam wykazuje podstawowe braki źródłoznawcze. Gdyby przed napisaniem swojej „recenzji” zechciało mu się zajrzeć do Wulgaty, to może znalazłby tam zamiast wydumanego przez siebie Masacho dwukrotnie powtórzone w Księdze Daniela (I 7 i II 49) imię Misac? Może by się wtedy zastanowił przez chwilę, czy ewidentne podobieństwo tej wersji z zapisem Widukinda, który nie mógł nie znać tłumaczenia św. Hieronima, było tylko wynikiem niezwykłego wprost przypadku? Nie trzeba chyba wielkiej przenikliwości, aby dostrzec, że widukindowe Misaco i Misaca to tylko odmiennie zakończone warianty starotestamentowego imienia. D.A.S. tego nie dostrzega, w czym „widać niestety skutki pobieżnej znajomości lite- ratury i samych źródeł” (s. 192). Tak samo można skomentować uznanie za skutek czystego przypadku podobieństwo Mšḳh Ibrahima ibn Yaquba do Mšḳh ( Meshek ) ze Starego Testamentu, gdzie nazwano tak wnuka Noego, szóstego syna Jafeta (Rdz. 10:2; 1 Krn. 1:1), syna Arama (1Krn. 1:17), albo też znajdujący się gdzieś na północy lud/kraj (Ps. 120: 5; Iz. 66:19; Ez. 27:13, 32:26), który miał swojego księcia (Ez. 38:2-3, 39:1). Ibrahim nie mógł nie znać tego dziewięciokrotnie powtórzonego imienia/ etnonimu/choronimu, więc analogiczne zapisanie imienia Mieszka I trudno uznać za nieuświa- domiony zbieg okoliczności. Dla D.A.S. te podobieństwa na poziomie zapisów źródłowych są jednak całkowicie przypad- kowe i nie warte jakiegokolwiek zastanowienia. Natomiast od razu dostrzega uderzające wprost podobieństwo toponimu Schinesghe do Gniezno. Jak widać, jego spostrzegawczość zależy od zgodności danego poglądu z miłą jego sercu ortodoksją. Żadne próby poszerzenia pola dyskusji nie mieszczą się w Jego głowie, gdyż burzą mu spokój osadzony na przekonaniu, że jest tylko jeden kanon interpretacyjny – ten, który D.A.S. uznaje za jedynie słuszny. Jeżeli te moje próby poszukiwania biblijnych źródeł dwóch najstarszych zapisów imienia Mieszka I są dla niego „niestety wyłącznie spekulacjami” (s. 191), to niektóre z jego dywagacji (np. interpretacje świadectw archeologicznych) zasługują co najwyżej na miano elukubracji. Przy okazji obrony ortodoksji gnieźnieńskiej ten skrupulatny ponoć czytelnik przypisuje mi wymyślenie jakiegoś „państwa szczecińskiego” (s. 198). Widać przemożna chęć zmiażdżenia
przywołują jako argument nie znaną nam z góry rzeczywistość, ale zrekonstruowaną, zależną od wielu hipotez będących jej fundamentem – można dodać, iż rekonstruowaną również przy wsparciu hipotezy, której prawdziwość chce się właśnie wykazać” (Kościół w Polsce za Mieszka I i Bolesława Chrobrego, Poznań 2011, s. 100).
D.A.S. jest przekonany, że tworzy arcydzieła, które powinny być wzorcem dla wszystkich; nie dostrzega swoich licznych słabości; demonstruje poczucie pogardliwej wyższości wobec oponentów, hołduje spiskowej teorii życia naukowego i nie widzi zalet różnorodności. Dys- kutować z nim właściwie się nie da, bo polemikę traktuje jak atak personalny, który trzeba za wszelką cenę odeprzeć, eskalując wyimaginowany konflikt. Ja piszę, aby skłonić czytelnika do refleksji historycznej, mając tym samym nadzieję, że moje teksty okażą się jakoś pożyteczne. Wiem, że tylko „bywam” historykiem, co nieubłaga- nie skutkuje wieloma problemami. Analizuję, szukam i dociekam, mając świadomość własnej niedoskonałości; prowokuję, stawiając znaki zapytania nawet w kwestiach już dawno uznanych za rozstrzygnięte. Dla mnie dyskusja naukowa to nie jest wojna o moje własne opinie, które mogą być błędne czy wręcz żałosne, lecz o prawo ich głoszenia bez obawy o zderzenie się z furor Sikorscianus. Kiedy Gerard Labuda opublikował krytyczne omówienie mojej poprzedniej książki, poczułem się tym wręcz zaszczycony, tym bardziej, że z tej okazji przysłał mi miły list. Po przeczytaniu „recenzji” D.A.S. czuję tylko zażenowanie Jego egocentryzmem, niepohamowaną niechęcią dla odmienności poglądów, niestosownym użalaniem się nad samym sobą, nachalnością w autore- klamie i brakiem litości dla błądzących. Nawet „miedzi” w tym nie ma, ale jest wielki „cymbał brzmiący”. Agresywnie demonstrowane poczucie własnej wyższości naukowej, intelektualnej, a nawet i moralnej, wynika pewnie z obawy o osłabienie fundamentów wieży z kości słonio- wej swoich własnych przekonań, w której D.A.S. czuje się bezpiecznie. Słabość argumentacji pokrywa więc napastliwością, czym różni się zasadniczo od swoich mistrzów. No, ale szacunku
dla różnorodności poglądów, która jest solą każdej nauki, nabywa się widocznie z wiekiem i z doświadczeniem. Może również dr hab. Dariusz Andrzej Sikorski kiedyś dorośnie? Może przyjdzie Mu do głowy, że Jego wizja nie jest jedynie słuszną wykładnią dziejów zamglonych przez upływ czasu? Może nauczy się spierać bez jadu zapoznanego geniusza? Jako niepoprawny optymista wierzę, że kiedyś tak się stanie, chociaż ja już tego pewnie nie dożyję.
Przemysław Urbańczyk (Warszawa)
PS. Mój adwersarz obniżył dysputę naukową do poziomu, na który bardzo łatwo zejść, czego dowodzi powyższa odpowiedź. Nie uważam jednak tego rodzaju „dyskusji” za wartą poświę- cania jej więcej uwagi. Toteż uprzedzam, że już nie zareaguję na jego dalsze wynurzenia, które bez wątpienia nastąpią!
Moja recenzja książki Przemysława Urbańczyka kończy się dość surową konkluzją, która