Pobierz Syzyfowe prace Żeromski i więcej Notatki w PDF z Język polski tylko na Docsity! Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 STEFAN ŻEROMSKI SYZYFOWE PRACE 5 Marcinek wpatrywał się w głuche leśne polany i zamiast rozrywki zimną bojaźń na tych tropach spotykał. Z rozkoszą byłby pobiegł śladem lisów i zajęcy, nurzał się w śniegu i hasał wśród przydętych zarośli, ale teraz z całego obszaru i z tajemniczych jego cieniów fioleto- wych wiała na niego bolesna i zdumiewająca tajemnica: szkoła, szkoła, szkoła... Ostatni szmat tak zwanych odpadków leśnych wykręcił się w inną stronę i zdawało się, że ucieka za oczy, na przełaj, polami. Roztwarła się przestrzeń płaska, tu i owdzie poprzegradza- na opłotkami, w których na dnie małych wąwozików kryły się drożyny, przydęte w owej chwili zaspami podobnymi do wysokich kopców albo spiczastych dachów. W jedne z takich dróg chłopskich wjechały sanie państwa Borowiczów i poczęły kopać się przez wydmy. Kie- dy Marcinek wykręcił głowę i wiercił się na miejscu, żeby pomimo smutku spojrzeć na konie, dostrzegł przy krańcu pola smugę szarych ścian, okrytych białymi strzechami. Owe ściany tworzyły linię równą i przykuwały oczy niezwykłym na śniegach kolorem. – Co to jest, mamusiu? – zapytał z oczyma łez pełnymi. Pani Borowiczowa uśmiechnęła się z przymusem i na pozór spokojnie odrzekła: – To nic, kochanku... To Owczary. – To już w tych Owczarach... szkoła? – Tak, kochanku... Ale to nic. Przecież ty jesteś tęgi, rozumny, mądry chłopiec! Przede ty kochasz swoją mamusię. Trzeba się uczyć, malutki, uczyć... – Ale on tylko udaje... – rzekł ojciec udając również, że się zanosi od śmiechu. – Alboż to daleko do Wielkiejnocy? Zleci jak z bicza strzelił! Ani się obejrzysz, aż tu zajeżdża wózek przed szkołę. „Po kogoś przyjechał?” – pytają Jędrka. – „A po naszego panicza, po studenta” – on powie. A w domu co mazurków, co babek, co placków z migdałami... powiadam ci... zatrzęsienie! Wiatr szedł w polu ostrzejszy i smagał twarze rodziców chłopca. Marcin poddał się ści- śnieniu serca, które uczuwał pierwszy raz w życiu, i milcząc słuchał nawału zdań o szkole, konieczności uczenia się, o gimnazjum, o mundurze, mazurkach, zającach, o cukrze lodowa- tym, kapiszonach, posłuszeństwie, o jakiejś pilności i nieskończonym łańcuchu innych wy- obrażeń. Chwilami przestawał myśleć i patrzał znużonym wzrokiem, jak wiatr rozdmuchuje futro w pewnym miejscu elkowego, w kształcie peleryny, kołnierza matki, zupełnie jak gdyby ktoś chuchał na to miejsce przyłożywszy do niego usta; chwilami znowu tłumił całą potęgą dziecięcej woli wybuch przerażenia, które wstrząsało jego żyły jak wystrzał niespodziewany. Tymczasem janczary dźwiękły głośniej, z obu stron drożyny ukazały się ściany stodół, póź- niej parkany, bielone chaty i sanie wśliznęły się na utorowaną, szeroką ulicę wioski. Chłopiec powożący zaciął konie, a nim upłynęło kilkanaście minut, wstrzymał je przed budynkiem większym trochę od chat włościańskich, ale nie odbiegającym pod względem struktury od ich typu. We frontowej ścianie tego domostwa połyskiwały dwa okna sześcioszybowe, a nad drzwiami wchodowymi czerniała tablica z napisem: Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze. Obok budynku szkolnego stała skromnie niewielka obórka i tuliła się nieco mniejsza od obór- ki kupa krowiego nawozu. Między drogą a domem znajdowała się pewna przestrzeń, zapewne warzywny ogródek, w którym tego dnia sterczało jedno jakieś drzewko obciążone mnóstwem sopli. Dokoła tego placu biegł płot z powyłamywanymi kołkami. Gdy sanki zatrzymały się na drodze, z sieni „uczyliszcza” wybiegł bez czapki nauczyciel, pan Ferdynand Wiechowski, i żona jego, pani Marcjanna z Pilaszów. Nim zdążyli zbliżyć się do sanek, Marcin potrafił zadać matce szereg kategorycznych pytań: – Mamusiu, to nauczyciel? – Tak, kochanku. – A to nauczycielka? – Tak. – A czy mama widzi, jak temu nauczycielowi strasznie się grdyka rusza? – Cicho bądź!... 6 Nauczyciel miał na sobie rude i mocno zniszczone palto z wystrzępionymi dziurkami od guzików i guzikami rozmaitego pochodzenia, na nogach grube buty, a na długiej szyi wełnia- ny szalik w prążki czerwone i zielone. Szerokie, żółtawe wąsy, od czasów we mgle przeszło- ści leżących nie podkręcane do góry, zakrywały usta pana Wiechowskiego, jak dwa strzępy sukna. Palcami prawej ręki, powalanymi atramentem, z gracją i kokieterią odgarniał z czoła spadające promienie włosów i rozkopywał śnieg szastając po nim nogą w nieprzerwanych ukłonach. Zwiędła i zastygła twarz jego marszczyła się w uśmiechu czołobitności, który czy- nił ją podobną do maski. O wiele śmielej zbliżała się do sanek pani nauczycielowa. Była to kobietka przystojna, choć nieco za wielka i za otyła. Miała oczy przykryte szafirowymi okularami. Te wielkie okulary natychmiast i bardzo źle usposobiły dla niej Marcina Borowicza. Nie wiedział, czy ta pani w danym momencie patrzy na niego i, co najważniejsza, czy ona w ogóle go widzi. Dro- gą dziwnego skojarzenia wrażeń prędko wykombinował, że nauczycielka podobną jest do ogromnej muchy. – Powitać, powitać! – wołała szepleniąc pani Wiechowska i poczęła wysadzać z sanek matkę Marcinka. – Jakże zdrowie? – zapytał nauczyciel gwałtownym sposobem i nie wiedzieć kogo, ani na chwilę nie przestając uśmiechać się jednostajnie. – Powitać kawalera! – mówiła coraz śmielej i głośniej nauczycielowa, teraz już specjalnie do Marana. – Cóż, były „dudy”? Pewno były, ejże!... – Cóż to za dudy, mamo? – szepnął kawaler przez zęby. – Jakże zdrowie? – wypalił znowu nauczyciel, mocno zacierając ręce. – A no, otóż i jesteśmy! – rzekł ze swobodą pan Borowicz. – Dudy? Było tam tego trochę, ale, chwalić Boga, niewiele, niewiele. – Spodziewam się, proszę pana dobrodzieja – rzekła nauczycielka tonem wysoce dydak- tycznym – spodziewam się... Marcinek powinien to rozumieć – mówiła z rosnącym uczuciem i rozdymając nozdrza – że rodzice i cała familia oczekują po nim wiele, bardzo a bardzo wie- le! Powinien to rozumieć, że musi stać się nie tylko pociechą rodziców w sędziwej starości, podporą ich lat zgrzybiałych, ale i chlubą... Ten wyraz „chlubą” wymówiła ze szczególnym namaszczeniem. – A, naturalna rzecz! – zakończył nauczyciel zwracając się do pana Borowicza z takim wy- razem twarzy, jakby pytał: – No, a może by tak kieliszeczek szpagaterii? – Czymkolwiek Marcinek zostanie – mówiła nauczycielka coraz płynnie j, brnąc po śniegu do sieni, a stamtąd wprowadzając gości do mieszkania – czy to obywatelem ziemskim, czyli też kapłanem, czy sekretarzem gminnym albo oficerem – zawsze powinien to mieć przede wszystkim na uwadze, że ma być chlubą swej familii. Nie wiem, jaki o tej sprawie sąd mają państwo dobrodziejostwo, co się zaś mnie tyczy, to jest to moje święte przeświadczenie... – Znowu tą chlubą... – ze znużeniem myślał kandydat na stanowisko tak podwyższone wśród całej familii. Ponieważ zaś przed chwilą wyraźnie słyszał, że może być oficerem, a jednocześnie patrzał w oczy matki zamglone niewymowną miłością i łzami, opuściła go tedy naprężona uwaga, z jaką wsłuchiwał się w mowę nauczycielki, i począł z całą swobodą my- śleć o błyszczących szlifach i dzwoniących ostrogach. Byłby nawet przysiągł w owej chwili, że ostrogi i szlify są ową nieznaną chlubą. Pokoik, do którego wprowadzono przybyłych, miał niesłychanie małe wymiary i zastawio- ny był mnóstwem gratów. Jeden kąt zajmowało wielkie łóżko, drugi kąt piec kolosalnych rozmiarów, trzeci znowu łóżko; na środku stała kanapa i okrągły stolik z jesionowego drzewa, pokrajany najwidoczniej kozikami i porysowany jakimś narzędziem tępym a zębatym. Na ścianach wisiały tu i owdzie litografie wyobrażające świętych i święte. Przy drzwiach prowa- dzących do izby szkolnej zawieszony był na sznurku duży kalendarz w zielonej okładce, a na 7 nim rzemienna pięciopalczasta dyscyplina z trzonkiem do złudzenia naśladującym sarnią nóżkę. Właśnie w owej chwili, kiedy Marcinowi troiła się po głowie chluba w kształcie szlif ułańskich, wzrok jego padł na okropny instrument... – No, i jakże tam, hę? – zapytał nauczyciel, wyciągając chudą i kościstą rękę w kierunku czupryny Marcina z takim gestem, jakiego używał zwykle felczer Lejbuś, kiedy się do strzy- żenia „pod włos” zabierał. Jednocześnie przejęły malca dwa dreszcze: na widok dyscypliny i tej okrutnej, chudej łapy. Westchnął z głębi piersi w taki sposób, że tego aktu nikt, nawet matka, nie widział, i poddał spokojnie głowę jakiejś dziwnej pieszczocie nauczyciela, która przypominała rozcieranie świeżo nabitego guza. Straszna rezygnacja, do której zmuszał się całym wysiłkiem woli, skupiła się w cichych myślach: – Mama mię tu zostawi samego... on mię z początku będzie brał za głowę... o, tak... a po- tem... Później z odwagą, która była trudnym do zniesienia cierpieniem, spojrzał na dyscyplinę i nawet podniósł wzrok na pana Wiechowskiego. Tymczasem do pokoju weszła dziewczynka, mniej więcej dziesięcioletnia, na cienkich no- gach obutych w duże trzewiki –i dygnęła. Miała na sobie dosyć gruby kubrak i włosy zaple- cione w tyle głowy w cienki warkoczyk, noszący w tamtych okolicach nazwę „mysiego ogonka”. – To Józia... – rzekła pani Wiechowska. – Uczy się i wychowuje u nas. Jest to właśnie sio- strzenica księdza Piernackiego. To słowo „siostrzenica” nauczycielka podkreśliła tonem zagradzającym do umysłów osób obecnych drogę jakiejkolwiek, chociażby nawet minimalnej, wątpliwości. – A... – mruknęła dosyć niechętnie pani Borowiczowa. – Przywitajcie się, moje dzieci – rzekła nauczycielka z emocją. – Będziecie się razem uczyli, powinniście więc żyć w zgodzie i pracować z zapałem! Józia spojrzała na Marcinka iskrzącymi się oczami, a potem uległa całkowitemu zgłupie- niu. – Marcinek! – szepnął chłopcu do ucha pan Borowicz – przywitajże się... To tak zaczynasz postępować w szkole! Wstydź się... No! Chłopiec zaczerwienił się, spuścił oczy, a potem raptownie wyszedł na środek izby, roz- stawił nogi szeroko, zsunął je z hałasem i zabawnie kiwnął przed koleżanką cały swój korpus. Józia straciła do reszty przytomność umysłu. Spoglądała na mistrzynię swą wytrzeszczonymi oczyma i bokiem cofała się z pokoju. Była już blisko drzwi, gdy je właśnie otworzono. Uka- zał się w nich kipiący samowarek na rachitycznie krzywych nóżkach, powyginany w sposób nadzwyczajny. Niosło go przed sobą wielkie i brzydkie dziewczysko, odziane w czarną od brudu, zgrzeb- ną koszulę, potargany i wytłuszczony lejbik, wełnianą zapaskę i szmatkę na włosach nie cze- sanych od kilku miesięcy. Samowarek ustawiono na rogu stołu przy pomocy czynnej pana nauczyciela i zaczęto za- sypywać i zaparzać herbatę w sposób wysoko ceremonialny i obrzędowy. Rodzice Marcinka spostrzegli, że jest to z pewnością pierwsza herbata w bieżącym półro- czu szkolnym. Mrok z wolna zalegał pokoik. Pan Borowicz przysunął swe krzesło do rogu kanapki szczelnie wypełnionego przez panią Wiechowską i półgłosem zaczął prowadzić z nią osta- teczną umowę o „leguminy”, jakich miał dostarczyć w zamian za światło udzielać się mające w tym domu jego synowi. Marcinek stal teraz obok matki i słuchał, jak ojciec mówil: – Kaszy, wie pani, to nie mogę, bo ani mój młynarz tego jak się patrzy nie zrobi – a zresz- tą, wie pani... Wolę za to kazać zemleć na pytel pszenicy. Będziesz pani miała czy na kluski, 10 Marcinek, rozciekawiony do najwyższego stopnia, wyskoczył z łóżka, ubrał się co tchu i nasłuchiwał pod tajemniczymi drzwiami, które wczoraj taki miały pozór, jakby prowadziły do pustego lamusa, a dziś były zasłoną jakiegoś interesującego widowiska. – A co to, kawaler ciekawy zobaczyć szkołę? – krzyknęła nauczycielowa wynurzając się z kuchenki. – A mył się kawaler, czesał się, ubrał ochędożnie? Najpierw trzeba się ubrać, a później dopiero myśleć o zobaczeniu szkoły. Marcinek ubrał się z mozołem, bo aż dotąd matka mu pomagała myć się i ubierać, szybko wypił kubek gorącego mleka i czekał. Po śniadaniu nauczycielowa wzięła go za rękę i tak jak stała, w białym kaftaniku, wprowadziła do izby szkolnej. Gdy się drzwi otwarły, w głowie Marcina prześliznęła się zaraz myśl: to jest kościół, nie żadna szkoła... Izba była pełna. Na wszystkich ławkach siedzieli chłopcy i dziewczęta. Gromadka najpóź- niej przybyłych nie znalazłszy miejsca stała pod oknem. Chłopcy siedzieli w sukmankach, w ojcowskich „spancerach”, nawet w matczynych lejbikach, niektórzy mieli szyje okręcone szalikami, a ręce w wełnianych rękawicach; dziewczęta miały na głowach zapaski i chuściny, jakby się znajdowały nie w dusznej izbie, lecz wśród zasp szczerego pola. Wszystko kaszlało, a znaczna większość, przed wejściem nauczycielki, ćwiczyła się w dawaniu sobie nawzajem „sera”, której to rozrywki nie byłaby zresztą w możności tym mianem technicznym określić. – Michcik, masz tu panicza z Gawronek, pokażże mu szkołę, bo ciekawy – rzekła nauczy- cielka zwracając się do chłopca siedzącego tuż obok drzwi w pierwszej ławie. Był to wyrostek lat już kilkunastu, jasny blondyn z siwymi oczami. Grzecznie posunął się w ławie i zrobił miejsce dla Marcinka, który przycupnął na brzeżku zawstydzony i zmieszany. Pani Wiechowska wyszła rzuciwszy głośne i stanowcze zalecenie publicznego spokoju. – Jakże ci na imię? – spytał Michcik uprzejmie. – Marcin Borowicz. – A mnie Piotr Michcik. Umiesz czytać? – Umiem. – Ale pewnie po polsku? Marcin spojrzał na niego ze zdumieniem. – Pa russki umiejesz czitat'? Marcin zaczerwienił się, spuścił oczy i wyszeptał cichutko: – Ja nie rozumiem... Michcik uśmiechnął się z tryumfem i zaraz wydobył z drewnianej teczki, zaopatrzonej w sznurek do wieszania jej na ramieniu, chrestomatię rosyjską Paulsona, otworzył tę księgę na zatłuszczonym miejscu i zaczął szybko czytać potrząsając głową i rozdymając nozdrza: – W szapkie zołota litoho staryj russkij wielikan podżidał k-siebie drugoho... Uwaga małego Borowicza była zupełnie pochłonięta przez rozmowę z Michcikiem. Tym- czasem ze wszystkich ławek wyłazili z wolna uczniowie i przybliżali się krok za krokiem, szturchając jedni drugich i wyglądając zza ramion. Utworzyło się wkrótce dokoła Michcika i Borowicza zwarte audytorium dzieci. Wszystkim oczy zdawały się wyskakiwać na wierzch z ciekawości. Stali w milczeniu, patrząc na Marcinka bez zmrużenia powieki i tak nieruchomo, jakby w paroksyzmie ciekawości stężeli. Tymczasem Michcik wciąż czytał ów wiersz szybko i coraz szybciej. Skończywszy, jesz- cze raz tryumfująco spojrzał na Borowicza i rzekł: – Tak się czyta! Zrozumiałeś też co? – Nic, nic... – odrzekł nowicjusz rumieniąc się po uszy. – E, nauczysz się jeszcze i ty – rzekł tamten protekcjonalnie. – I ja se myślałem, że trudno, a teraz i stichi na pamięć umiem, i „rachonki” robię po rusku, i diktowkę. Gramatyka, ta to trudna... uuch! Sprawiedliwie! Imia suszczestwitielnoje, imia pritagatiefnoje, miestoimienie... Cóż, nie rozumiesz, choćbym ci i powiedział... 11 Nagle podniósł głowę i patrząc na belki rzekł, nie wiedzieć do kogo, głośno, z uczuciem, a nawet jakby w uniesieniu: – Podleżaszczeje jest' totpriedmiet, o kotorom goworitsia w priedłożenii! Potem znowu rzekł do Marcina: – Widzisz, i Piątek już umie czytać, choć kiepsko. Czytaj, Wicek! Przy Michciku siedział chłopiec niezmiernie ospowaty. Ten otworzył tę samą książkę w równie wytłuszczonym miejscu i zaczął dukać jakiś ustęp. Od razu pogrążył się w tę czynność tak zupełnie, że wystrzały z armat nie byłyby w stanie przerwać jego roboty. Raptem gromada obserwująca rozbiegła się wśród szturchańców i hałasu. Drzwi od sieni rozwarty się szeroko i wszedł nauczyciel. Twarz jego była ledwie podobną do wczorajszej. Była to teraz maska surowa, a bardziej jeszcze śmiertelnie znudzona. Rzucił okiem na Mar- cinka i kwaśno się uśmiechnął do niego, stanął na katedrze i dał znak Michcikowi. Ten wstał i zaczął głośno, z deklamacją mówić modlitwę: – Priebłagij Gospodi, nisposli nam błagodat'... W chwili zaczęcia modlitwy wszystkie dzieci jakby na komendę zerwały się na równe nogi, a po jej ukończeniu siadły w ławkach. Szkołę wypełniał po brzegi nie tylko zaduch, ale literalny smród, ciężki i nieznośny. Wiechowski spoglądał przez chwilę ponuro na zalęknioną gromadę, następnie otworzył dziennik i zaczął czytać listę. Kiedy wymieniał jakieś imię w brzmieniu rosyjskim i nazwisko, izbę zalegała śmiertelna cisza. Dopiero po upływie pewnego czasu dawały się słyszeć szepty, podpowiadania, wynikało szturchanie i kopanie nogami danego indywiduum, no i koniec końców z jakiegoś miejsca ukazywała się ręka dziecka i słychać było głos: – Jest. – Nie „jest” wcale, tylko jest' – wołał głośno nauczyciel. Sam wymawiał kilkakroć ten wy- raz dobitnie, dla przykładu, miękcząc ostatnią spółgłoskę. Miało to taki skutek, że gdy z kolei czytał nazwiska, chłopcy wstawali i podnosili palce wołając z całą satysfakcją i w brzmieniu zupełnie swojskim: – Jeść! Marcinek nie pojmował z tego wszystkiego nic zupełnie, bo ani wymagań „profesura”, ani całej ceremonii, a już najmniej objawów tak powszechnej żądzy jedzenia. Gdy przeczytane zostały wszystkie nazwiska, pan Wiechowski znowu skinął na Michcika, a sam usiadł na krześle, wsunął dłonie w rękawy, założył nogę na nogę i począł patrzeć w okno z taką determinacją, jakby to właśnie stanowiło jeden z punktów jego urzędowych czynności. Michcik głośno czytał, a właściwie wywrzaskiwał z Paulsona tekst długiej bajki ludowej rosyjskiej o chłopie, wilku i lisie. Nauczyciel poprawiał kiedy niekiedy akcenty wyrazów. Tymczasem w całej izbie szkolnej gwar się ciągle szerzył. Słychać było dźwięki: a, be, ce, de, e..., albo: a, be, we, że, ze... Dzieci, które umiały już alfabet, pokazywały go symplakom świeżo przybyłym, niektóre uczyły towarzyszów „ślabizoka”, a przeważna większość, patrząc niby to w elementarze i mrucząc coś pod nosem, nudziła się haniebnie. Gdy Michcik odkrzyczał całą bajkę, złożył książkę i dał ją koledze Piątkowi, a sam wy- szedł na środek do tablicy. Wiechowski podyktował mu zadanie arytmetyczne na mnożenie. Michcik wypisał dwie duże cyfry, podkreślił je okropnie grubą linią, przed mnożną ustawił taki znak mnożenia, że można by na nim powiesić palto, i zaczął szeptać do siebie, z cicha, tak przecie, że Maran słyszał go dobrze: – Pięć razy sześć... trzydzieści. Piszę „kółko”, a sześć mam „w rozumie”. Cały ten akt mnożenia Michcik wykonywał z wielkim trudem i mozołem. Twarz mu się mieniła, mięśnie oblicza, rąk i nóg wykonywały bezcelową pracę takiego naprężenia, jakby 12 uczeń dźwigał belki, rąbał drwa lub orał. Skoro jednak zmógł jakieś pięć razy sześć i napisał „kółko” – zaraz półgłosem, tak żeby nauczyciel słyszał, tłumaczył całą sprawę: – Piat'ju szest' – tridcat'... A nauczyciel nie zwracał teraz uwagi ani na Michcika, ani na Piątka, który zaczął pokazy- wać swoją sztukę – lecz ciągle z martwym stoicyzmem patrzał w okno. Marcinek, słuchając po raz drugi czytania Piątka, przypomniał sobie Żyda Zelika, krawca wiejskiego, który często w Gawronkach siedział całymi miesiącami na robocie. Stanął mu w oczach jak żywy – zgrzybiały, na pół ślepy, śmieszny Żydzina, z wiecznie oplutą brodą, gdy siedzi i zeszywa stary kożuch barani. Okulary związane szpagatem wiszą mu na końcu nosa, igła nie trafia w skórę kożucha, lecz w palec, później w pustą przestrzeń, później gdzieś więź- nie... Marcinek pragnąłby roześmiać się serdecznie z kłopotów Zelika, z jego powolnego ściba- nia, lecz czuje na twarzy łzy żalu i niewymownej miłości nawet dla tego Żyda z Gawronek... Czytanie Piątka wywiera na niego, nie wiedzieć czemu, tak dziwne wrażenie. Piątek trafia na dźwięki, łapie je z pośpiechem, wiąże i spaja jakby uderzeniem pięści, pcha, jakby całym korpusem, do kupy... Słychać dziwne słowa... Oto malec stęka: – Pie... piet... pietu... pietuch... Marcinek schyla głowę, zatyka sobie usta i dusi się ze śmiechu, szepcąc: – Co za pietuch? Pietuch!... Nauczyciel budzi się jakby ze snu, powtarza ze złością kilkakrotnie ten wyraz ku tajemnej uciesze całej klasy i znowu wpada w zadumę. Nareszcie Piątek skończył lekcje, siadł ciężko na ławce i zaczął wycierać spocone czoło. Wiechowski otworzył dziennik i wyczytał nazwisko: – Warfołomiej Kapciuch. Na środek izby wyszedł chłopak w nędznej sukmanczynie i ojcowskich widocznie butach, gdyż posuwał się tak zgrabnie, jakby miał nogi obute w dwie konewki. Mały Bartek Kap- ciuch, który w szkole awansował na jakiegoś Warfołomieja, rozłożył swój elementarz na brzeżku nauczycielskiego stolika, wziął w brudną rękę drewnianą skazówkę, wyczytał całe a, be, we, że, ze... , chlipnął kilka razy nosem i poszedł na miejsce z taką uciechą, że nawet nie czuł pewno ciężaru swych niezmiernych butów. Powołany został znowu jakiś Wikientij, wy- łożył nauczycielowi swoją umiejętność i znikł w tłumie. Ta nauka trwała tak długo, że Marcinek o mało się nie zdrzemnął. Wodził sennymi oczyma po ścianach, z których tu i owdzie wapno płatami obleciało, rozpatrywał wiszące obok drzwi wizerunki nosorożców i strusiów, wreszcie trzy grube szlaki błota między drzwiami i pierw- szą ławką... Było mu duszno w okropnym powietrzu izby i nudziło go stękanie dzieci „wy- dających” przed nauczycielem alfabet rosyjski. Jednak mimo nieuwagi i roztargnienia, jakie go ogarnęło, spostrzegł przecież, że i pan Wiechowski nudzi się porządnie. Na szczęście w sąsiednim mieszkaniu nauczycielskim wybiła godzina jedenasta. Profesor przerwał egzami- nowanie, zeszedł z katedry i rzekł po polsku: – Teraz sobie zaśpiewamy jedne śliczną pieśń po rusku, nabożną. Będziecie śpiewać po mnie i tak samo jak ja. Dziewuchy cienko, chłopaki grubiej. No... a słuchaj przecie jedno z drugim uchem, nie brzuchem! Przymknął oczy, rozwarł usta i wybijając takt palcem jął śpiewać: Kol slawien nasz Gospod' w Syjonie... Z nauczycielem śpiewał Michcik, ryczał coś Piątek i usiłowało naśladować melodię kilko- ro dzieci, widać muzykalniejszych. Reszta śpiewała także. Gdy jednak melodia była poważna, a w tamtej okolicy lud śpiewa tylko na nutę żywego „wywijasa”, więc dzieci wpadły zaraz na 15 mięć uczył się gramatyki rosyjskiej i wierszy. Owo kucie wierszy miało miejsce zawsze przed południem. Rzeczywiście największe postępy Marcinek zrobił w katechizmie księdza Putiatyckiego i w kaligrafii. Można go było przebudzić z twardego snu o północy i zapytać: „Co za naukę stąd brać mamy, że Pan Bóg jest dobrym i sprawiedliwym sędzią ?” – a odpowiedziałby był jednym tchem, bez namysłu i wahania: „Stąd, że Pan Bóg jest sprawiedliwym sędzią, brać mamy tę naukę...” itd. W kaligrafii lubił się znowu ćwiczyć na własną rękę. Zastępowała mu ona poniekąd roz- rywki fizyczne, spacer i hasanie po dalekich miejscach. Nauczyciel zastawał go niejednokrot- nie bazgrzącego z niezmiernym entuzjazmem litery ogromne i koślawe, już to kredą na tabli- cy, już piórem na starych kajetach. Zarówno pierwszy jak drugi sposób ćwiczenia się w tyle szlachetnej i tak niezbędnej umiejętności pobudzał Marcinka do wywieszania języka i ciąga- nia nosem. Z czasem bazgranie w kajetach wzbronionym mu zostało ze względu na to, że przy spełnianiu tej czynności obiedwie jego ręce, mankiety kurtki i koszuli, a niejednokrotnie i koniec nosa, były unurzane w atramencie i powodowały zwiększanie się ekspensu nauczy- cielskiego mydła, co w umowie z rodzicami Marcinka przewidzianym nie zostało. Nie po- zwalano mu również bawić się z chłopakami wiejskimi ze względu na tak zwane dobre wy- chowanie. Siedział tedy ciągle w pokoju państwa Wiechowskich i kształcił swój umysł. Sam „pan” nauczał w izbie szkolnej albo był poza domem, żona jego wrzeszczała na dziewkę słu- żebną w kuchni, a mała Józia ćwiczyła się zazwyczaj w gnieceniu klusek, zwanych palusz- kami, albo nawet w obieraniu kartofli. Marcinek siedział na kanapce pod oknem i mruczał. Kiedy go jednak gramatyka do cna znudziła, wtedy mrucząc obłudnie, gapił się na świat przez szyby. Okna wychodziły na pola. Te pola były równe jak stół, gdyż tam kończyły się już wzgórza i lasy. Głęboki śnieg leżał ciężką warstwą na całym widnokręgu. Nigdzie wsi, nigdzie nawet samotnej chaty nie było widać na owej płaszczyźnie. W odległości mniej więcej trzech wiorst czerniał szereg drzew bezlistnych i szarzały jakieś zarośla. Był tam rozległy staw okryty trzcinami, ale i on o tej porze przystał do płaszczyzny i dopasował się do równiny śniegowej. W czasie odwilży grzbiety zagonów przezierały spod śniegu. Ten widok był jedynym uroz- maiceniem i rozrywką w życiu Marcinka. Odwilże zdarzały się nieczęsto, a następowały po nich zadymki i mrozy. Przestrzenie znowu tężały i powlekały się martwotą. Dla żywego chłopca było coś bezdennie smutnego w tym obcym krajobrazie. Widok monotonnej płasz- czyzny dziwnie się jednoczył z nudą siedzącą między kartkami gramatyki rosyjskiej. Ani tego krajobrazu, ani misteriów gramatycznych nie mógł objąć i przyswoić sobie. Gdyby go zapy- tano, co to jest, jak się nazywa owa spokojna, nudna przestrzeń, odrzekłby bez wahania, że jest to imia suszczestwitielnoje. Przez całe dwa miesiące żadne z rodziców nie odwiedzało Marcinka. Postanowiono go za- hartować, włożyć w rygor i nie „rozmazgajać” wizytami. Raz jeden pani Wiechowska wy- prowadziła Borowicza i Józię na spacer. Poszli za wieś drogą utorowaną w głębokim śniegu aż na górę okrytą starym lasem. Na skraju tego lasu sterczały oddzielnie duże świerki, które wpadały w oko ze znacznej nawet odległości. Dzień był śliczny, mroźny; w czystym powie- trzu widać było bardzo daleką okolicę. Stanąwszy przy owych samotnych świerkach, zdysza- ny Marcinek rzucił okiem w stronę południową i zobaczył górę, u której stóp stały Gawronki, gdzie się urodził i wychował. Ciemnobłękitnym kolorem znaczyły się po niej zwarte zarośla jałowcu na tle jednolitej powłoki śniegu. Wydatny garb szczytu dokładnie sterczał na niebie różowiejącym z zachodu. Nagle chłopiec głośno i serdecznie zapłakał. Długie, opryskliwe, pełne niepojętych wyrazów kazanie nauczycielki uwieńczyło tę jedyną wycieczkę Marana. 16 W pierwszych dniach marca pan Wiechowski, powróciwszy z sąsiedniego miasteczka, przywiózł wiadomość, która, rzec można, zatrzęsła węgłami budynku szkolnego. Wszedł do pokoju z omarzniętymi wąsami i nie strzepnąwszy nawet śniegu z butów powiedział: – Dyrektor przyjeżdża w tym tygodniu! Głos jego miał ton tak szczególny i przerażający, że wszyscy obecni zadrżeli, nie wyłą- czając Marcina, Józi i Małgosi, którzy wcale zrozumieć nie mogli, co by właściwie to zdanie mogło znaczyć. Pani Wiechowska zbladła i poruszyła się na krześle. Jej duże, tłuste wargi drgnęły i ręce bezwładnie na stół opadły. – Kto ci mówił? – zapytała głosem zdławionym. – No, Pałyszewski – któż miał mówić? – odrzekł nauczyciel zdejmując szalik ze szyi. Od tej chwili zapanowała w całym domu wielka trwoga i milczenie. Małgosia, nie wiedzieć dlaczego, chodziła na palcach, Józia całymi godzinami płakała rzewnie po kątach, a Marcinek wyczekiwał z przerażeniem i nie bez pewnej ciekawości ja- kichś zjawisk nadprzyrodzonych. Profesor po całych prawie dniach trzymał dzieci wiejskie w szkole, uczył je sposobem zwanym „na skoro” odpowiedzi na przywitanie: – „zdorowo rebiata!” – wszystkich śpiewu chóralnego „Kol sławien”, a Piątka i Wójcika ćwiczył w sztuce wyliczania członków panują- cej rodziny carskiej. Wpajaniu tych umiejętności towarzyszyło zdwojone rżnięcie dyscypliną. Marcinek skulony przy swym oknie słyszał co chwila płacz wrzaskliwy, błaganie nada- remne i zaraz potem stereotypowe i nieodwołalne: – Uch, nie będę, nie będę! Póki życia, nie będę! uch, panie, nie będę, nie będę!... Wieczorami, nieraz do późna, pan Wiechowski przygotowywał dzienniki szkolne i wyka- zy, stawiał stopnie uczniom i w sposób niewymownie kaligraficzny pisał tak zwane wiedo- mosti. Oczy mu się zaczerwieniły, wąsy jeszcze bardziej obwisły, policzki wpadły i grdyka była w ciągłym ruchu od nieustannego przełykania śliny. Na wsi rozeszła się głucha pogło- ska: naczelnik przyjedzie! Na tle tej wieści wyrastały dziwne domysły, prawie klechdy. Wszelkie baśnie znosiła do budynku szkolnego na powrót Małgosia i szeptała je do ucha Borowiczowi i Józi, budząc w nich trwogę coraz okropniejszą. W stancji szkolnej zaprowadzono radykalny porządek: zeskrobano rydlem z podłogi uschłe błoto i wyszorowano ją należycie, zmieciono kurze, otrzepano i wytarto popstrzone wizerunki żyraf i słoniów, oraz mapę Rosji i globusik, reprezentujący na górnym gzymsie szafy umie- jętności odległe, wysokie i niedostępne. Z sieni wyjechała do obórki beczka z kapustą, nie mniej jak cała zagródka i umieszczone w niej cielę. Kupa nawozu została okryta gałęziami świerczyny. Sam pedagog przyniósł z miasteczka dziesięć butelek najlepszego warszawskiego piwa i jednę krajowego porteru, pudełko sardynek i cały stos bułek. Pani Wiechowska upiekła na rożnie zająca i pieczeń wołową, niewymownie kruchą, które to przysmaki miały być podane dyrektorowi na zimno, rozumie się, wraz ze słoikami konfitur, marynowanych rydzyków, korniszonów itd. Całe to przyjęcie nauczycielowa zgotowała nie mniej pilnie, jak on przysposabiał szkołę. Mogło się było wydawać, że tajemniczy dyrektor przyjeżdża po to, żeby z równą ścisłością zbadać i skontrolować smak zajęczego combra, jak postępy chłopaków wiejskich w dukaniu. W przeddzień fatalnego dnia mieszkanie, kuchnia nauczycielska i izba szkolna były obra- zem zupełnego popłochu. Wszyscy biegali z oczyma szeroko rozwartymi i spełniali najzwy- klejsze czynności w niewymownym naprężeniu nerwów. W nocy prawie nikt nie spał, a od świtu znowu wybuchł w całym domu paroksyzm biegania, szeptania z zaschniętym gardłem i wytrzeszczonymi oczyma. Miał nadejść posłaniec od Pałyszewskiego, nauczyciela szkoły w Dębicach (wsi o trzy mile odległej), u którego wizyta dyrektorska pierwej niż w Owczarach wypaść miała. Zanimby dyrektor przejechał trzy mile gościńcem, szybkobiegacz zdążając 17 wprost przez pola miał wcześniej o jaką godzinę stanąć w szkole Wiechowskiego. Już od sa- mego świtu nauczyciel wyglądał co moment oknem, przy którym zazwyczaj uczył się Marci- nek. Pokój mieszkalny był uporządkowany, łóżka nakryte białymi kapami. W kąciku za jed- nym z nich stały butelki z piwem, w szafie gotowe pieczyste i całe przyjęcie. Gdy dzieci za- częły ściągać się do szkoły i nauczyciel zmuszony był opuścić punkt obserwacyjny, wtedy zalecił Marcinkowi, ażeby on usiadł na tym miejscu i nie spuszczał oka z równiny. Mały Bo- rowicz sumiennie spełnił ten obowiązek. Twarz przysunął do samego szkła, tarł je co chwila, gdy zachodziło parą oddechu, i wytrzeszczał tak oczy, że mu się aż napełniały łzami, Około godziny dziewiątej ukazał się na widnokręgu punkcik ruchomy. Obserwator przez czas długi śledził go wzrokiem z gwałtownym biciem serca. Nareszcie, gdy mógł już dojrzeć chłopa w żółtym kożuchu, szerokimi krokami idącego po grzbietach zagonów, wstał z krzesła. Była to jego chwila. Czuł się panem położenia trzymając w ręku wiadomość tak stanowczą. Wolnym krokiem zbliżył się do kuchni i w sposób lapidarny, podniesionym głosem zawołał: – Matgośka, „rypaj” powiedzieć panu, że... posłaniec. On tam już będzie wiedział, co to znaczy. Małgosia wiedziała również, co w takich wypadkach czynić należy. Rzuciła się do sieni, otwarła drzwi do izby szkolnej i z okropnym wrzaskiem dała znać: – Panie, posłaniec! Wiechowski wszedł natychmiast do swego mieszkania i zaczął wdziewać na się odświętne ubranie: szerokie spodnie czarne, kamaszki na wysokich obcasikach i z wystrzępionymi gu- mami, bardzo głęboko wyciętą kamizelkę i za duży żakiet, wszystko nabyte przed laty, czasu bytności w grodzie gubernialnym, u pewnego składnika „trochę przechodzowanej” tandety. Marcinek wsunął się do pokoju i lękliwym głosem rzekł do nauczyciela: – O, proszę pana, tam idzie... – Bardzo dobrze, idź teraz, mój kochany, i schowaj się w kuchni razem z Józia. Niech ręka boska broni, żeby was dyrektor zobaczył! Wychodząc z pokoju Marcinek obejrzał się na „belfra”, który w owej chwili stał przed jednym z obrazów religijnych. Twarz nauczyciela była biała jak papier. Głowę miał schyloną, oczy przymknięte i szeptał półgłośno: – Panie Jezu Chryste, dopomożże mi też... Panie Jezu miłosierny... Zbawicielu... Zbawi- cielu! W owej chwili wbiegła do izby pani Marcjanna i potrącając Borowicza wołała: – Idzie! idzie!... Pan Wiechowski wyszedł do szkoły, a tymczasem w stancji czyniono przygotowania osta- teczne; okryto stół serwetą, nastawiono samowar i wycierano talerze, szklanki, noże i powy- łamywane widelce. Marcinek wynalazł już był dla siebie i towarzyszki bezpieczne schronienie za drzwiami między ścianą i ogromną szafarnią, która zajmowała połowę kuchenki. Wtuleni w najciem- niejszy kąt, oddawali się obydwoje z całą gorliwością co najmniej przez jakie półtorej godzi- ny misji ukrycia swych osób. Nakazywali sobie wzajem nieustannie milczenie, przysłuchiwali się z biciem serc każdemu szelestowi i tylko kiedy niekiedy ważyli się półszeptem wypowia- dać jakieś niewyraźne sylaby. Dopiero po upływie dwu godzin wbiegła raptem ze dworu nauczycielka, a za nią Małgosia. Ta ostatnia w okropnej trwodze powtarzała raz za razem: – Jedzie naczelnik! Jedzie naczelnik! W skórzanej budzie jedzie! Oj, będzie tu teraz dopie- ro, będzie, mój Jezus kochany, drogi, oj, będzie tu, będzie. Ciekawość przemogła wszelkie obawy: Józia i Marcin wyszli ze swej kryjówki, zbliżyli się na palcach do drzwi prowadzących do sieni i zaczęli kolejno wyglądać przez szczeliny i dziu- rę od klucza. Ujrzeli tył budy karecianej na saniach, ogromne futro pana wchodzącego do szkoły i plecy Wiechowskiego, które się nieustannie schylały. 20 – Propagandę... polską? – jęknął Wiechowski wcale nie będąc w stanie zrozumieć, co by mogły oznaczać te dwa wyrazy, ale dobrze pojmując to jedno, że kryje się w nich sło- wo:dymisja. – Tak... polską propagandę! – zawołał Jaczmieniew krzykliwie. – To może się panu i in- nym uśmiechać, ale nie takie jest, jak wielekroć pisałem w cyrkularzach, życzenie władzy. Pan jesteś tutaj urzędnikiem i źle pan spełniasz swój urząd. Mało dzieci czyta... Nie widzę rezultatów... – Michcik – szepnął Wiechowski. – Co Michcik? Byłeś pan kiedy w teatrze, widziałeś pan głównego tenora i statystów? Otóż cała szkoła są to statyści, a ci dwaj – to główni śpiewacy, okazy... Stara to sztuczka, na której ja się znam nieźle. Powtarza się to przecie w każdej niemal szkole i jest śmiertelnie nudne... Ja nie jestem z pana zadowolony, panie Wiechowski... W nauczycielu zatrzęsło się serce i wnętrzności. Nie widział już wcale osoby dyrektora i jak dziecko zwracał się ku szczelinie we drzwiach prowadzących do jego mieszkania, przez którą podpatrywała i podsłuchiwała bieg wizyty pani Marcjanna. W mózgu jego biegały jesz- cze niektóre myśli, jak strzykania bólu. Jedne z nich, ostatni środek ratunku, powiedział do Jaczmieniewa: – Może jaśnie wielmożny pan dyrektor raczy wejść do mnie... – Nie, ja nie mam czasu – i żegnam... – rzekł naczelnik szorstko, wdziewając palto z po- śpiechem. – Książki, wykazy prowadzę starannie... – rzekł jeszcze Wiechowski. – Książki! – zawołał dyrektor szyderczo. – Sądzisz pan tedy, że w zamian za pensję, mieszkanie i stanowisko nie trzeba nawet prowadzić ksiąg, a jeżeli się pisze w nich cokol- wiek, to jest to już tytuł do nagrody? Cóż zresztą... książki? Ja mam przecie pańskie wykazy. Figurują tam cyfry czytających, których ja tu wcale nie znajduję. Ostatnie słowa wypowiedział zarzucając futro na ramiona. – Żegnam was, dzieci, uczcie się pilnie, starajcie się... – rzekł do zebranych uczniów. Po- tem, wychodząc, odezwał się do nauczyciela: – Moje uszanowanie... Wiechowski nie był w stanie ani wyprowadzić go, ani wyjść za nim. Stał oparty o stolik katedry i patrzył na drzwi wchodowe. Mróz śmiertelny obejmował jego ciało i wstrzymywał krew w żyłach. – Wszystko się skończyło... – myślał pan Ferdynand –– masz teraz... Cóż tu robić, gdzież się tu wynieść, z czegóż tu żyć? Utrzymam się to z pisania próśb do sądu? Przecież tam już to samo czterech robi... Skinął na dzieci, że mogą już iść sobie, otworzył drzwi do swego mieszkania i obejrzał tę izbę jednym spojrzeniem. Nagle rozpacz i żal w potoku łez buchnęły z jego piersi. Przez długi czas szlochał głośno jak dziecko, leżąc piersiami na stole. Gdy podniósł oczy, spostrzegł w kącie szereg butelek z piwem. Skoczył zaraz, chwycił pierwszą z brzegu, wyrwał korek i pra- wie jednym tchem wypił całą butelkę. Rzucił w kąt pierwszą i wysączył drugą, potem trzecią i czwartą. Pił, nie przestając głośno płakać, i już piątą butelkę odkorkowywał, gdy wtem ktoś mocno zastukał do drzwi. Wiechowski z gniewem otwarł je szeroko i ujrzał przed sobą... znowu Jaczmieniewa w futrze i w czapce, który uśmiechał się do niego i wyciągał obie ręce. – Ot, pomyłka – mówił – ot, głupstwo! Jak łatwo skrzywdzić uczciwego człowieka, ach, jak łatwo! Wiechowski! ja będę o panu pamiętał i podwyższę pensję. Trzeba tylko, żeby wię- cej czytało... usilności, rozumiesz pan, więcej... A co do śpiewów, to bardzo rad jestem, bar- dzo, bardzo... I nie zapomnę. Pensję już w następnym miesiącu dostaniesz pan lepszą... No, mnie się spieszy, więc do widzenia. Proszę nie gniewać się za nieuważne słowa... Usilności tylko, usilności... 21 Ścisnął przyjaźnie rękę Wiechowskiego i wyszedł z izby. Nauczyciel postępował za nim krok w krok, najpewniejszy, że to, co widzi, słyszy i czego doświadcza, jest snem raptownym po wypiciu tylu butelek Machlejda. Przede drzwiami stała gromada bab, więc je rozsunął i zrobił miejsce dla dyrektora. Usadowił go w karecie, otulił mu nogi pledem, kłaniał się kilka- naście razy, następnie, gdy kareta znikła na skręcie drogi, powrócił do siebie i wciąż trwał w złudzeniu, że śpi coraz mocniej. Z tego obłędu wyrwała go dopiero pani Marcjanna. Wpadła do izby jak kula armatnia i podrygując rzuciła się mężowi na szyję. – A to szelmowskie chłopstwo! A to nam usługę wyświadczyło! – krzyczała zanosząc się od śmiechu. – Jaką usługę, co ty pleciesz? – To ty nic nie wiesz? Ano, przecie baby skargę na ciebie zaniosły. – Jakie baby? – Masz ci... jakie baby? Gulonka, Pulutowa, Piątkówka, stara Dulębina, Zalesiaczka, no, wszystkie baby... – Gdzie, jak? – Ano tak. Jak dyrektor przyjechał, zeszły się i czekały pode drzwiami całą wsią. Jak wy- szedł z sieni, obstąpiły go, skłoniły się i Zalesiaczka wyleciała pierwsza z gębą... – Czegóż ona chciała? – No, stul gębę, to ci rozpowiem po kolei, jak i co było. Powiedziała tak... Ażem ścierpła, jak zaczęła mleć tym pyskiem! Powiedziała tak: „Dopraszam się łaski, wielmożny naczelniku, nie chcemy tego nauczyciela, co tu siedzi u nas we wsi”. On jej na to: „Nie chcecie tego na- uczyciela, a to dlaczego?” Ona wtedy: „Nie chcemy tego pana Wiechowskiego, bo źle uczy”. „Jak to źle uczy? co wam się nie podoba?” „Nam się – ona powiada – nic nie podoba, co ta on uczy”. „Ij, co ta długo gadać – wtrąciła się zaraz stara Dulębina – wielmożny naczelniku, nie chcemy tego nauczyciela, bo nam uczy dzieci jakichsi śpiewaniów po rusku, na książce tylko to samo po rusku; cóż to za nauka taka? Dzieciska bez trzy zimy wałęsają się do tej ta szkoły i nie umie się żadne modlić na książce, a jak które umie, to się nie we szkole nauczyło, tylko jedno od drugiego, choć i na błoni za bydłem. Nie wstyd to? Katolickiego śpiewania to ich nie ponaucza, tylko jakiesi ta... a nawet gębą nie można wymówić... I jak dzieci – gadała –zaczną we szkole śpiewać nabożnie, to ten nie, tylko się drze sam, a znowu mądrala Michcik za nim i nie dadzą dzieciskom Pana Boga pochwalić. Do czegóż toto podobne? A tu płać, dawaj na niego osypkę!” Dyrektor się spytał: „Często też nauczyciel tak po rusku śpiewa z dziećmi?” „Co dzień śpiewa! – wrzasnęły wszystkie razem. – To się przecie łatwo przekonać. Choćby i jego samego się spytać, przecie się nie może w żywe oczy zaprzeć. Nieraz to nawet ani jed- nemu na książce nie pokaże, tylko od samego rana wyśpiewują...” – trajkotała Piątkowa. – „Tak? wy niedowolne panem Wiechowskim? – spytał się ich dyrektor – dlatego, że on uczy po rusku?” „A i mamy być «dowolne»! Dopraszamy się, wielmożny naczelniku, żeby go za- brać, a innego dać, co by po polsku uczył, a nie, to... nam ta szkoła niepotrzebna. Dzieciska się ta same nauczą, jak które chętliwe, i przypowiastki se przeróżne wyczytują z książek, a ten ogłupia do reszty, i pokój. Albo mu zakazać tych śpiewów...” „Dobrze, dobrze” – rzekł dy- rektor i poszedł tu do ciebie. – Chi–cha! – zaśmiał się pan Wiechowski. – Tak to mię oskarżyły! A niechże im też Pan Jezus da zdrowie... Samem nawet zapomniał dyrektorowi powiedzieć o tym śpiewaniu. Chy... – wrzasnął nagle, wywijając po stancji jakieś kozackie hołubce. Zziajany stanął przed żoną i rzekł: – Marcysiu, wykpiłem się! Podwyższy mi pensję! Jeszcze lepiej stoję niż ten Pałyszewski. Wiesz ty co, żoneczko czarnobrewko, palnijmy sobie to piwko, co go dyrektor pić nie chciał. Okropnie „my” smakuje... Pani Wiechowska zgodziła się bez trudu i nauczyciel zaczął żłopać szklankę po szklance. Sama pomagała mu w tym dosyć skutecznie. Nawet Józia, Marcinek i służąca dostali każde 22 po ćwierć szklanki. Skończywszy z piwem, pan Wiechowski zaczął się napierać o gorzałecz- kę. Wkrótce potem Marcinek, słysząc w pokoju wrzask okropny, uchylił drzwi i zobaczył z przerażeniem, że nauczyciel, odziany tylko w bieliznę, siedzi na stole, trzyma w jednej ręce flaszkę z jarzębinówką, w drugiej duży kieliszek i wymyśla komuś zapamiętale. – Chamy, łajdaki! – wrzeszczał pedagog wytrzeszczając oczy – musicie śpiewać, jak wam każę, i gadać, jak wam każę! Wszystkie bechy będą szczekać pa russki! Ponimajesz, chołop, mużyczjo? Sam dyrektor własnym słowem wyraził się, że mi pensję podwyższy, ponimajesz, chamskoje otrodje? Bunt chciałyście zrobić? Chi-cha!... Na, w zuby! – wołał mierząc w nie- widzialnych przeciwników. Pochyliwszy się zanadto, zleciał ze stołu na sofkę i stoczył się na ziemię. Smaczna jarzębi- nówka wylała się z przechylonej butelki i długą strugą popłynęła w szparę między deskami. Mały Borowicz ze zgrozą widział potem, jak Małgośka i pani Marcjanna ciągnęły profesora za czuprynę do łóżka i jak tenże profesor, wierzgając nogami i broniąc się pięścią, zapamię- tale wyśpiewywał: Ach, powstańcy kochający Udirajut kak zajoncy... Kiedy tak nauczyciel oddawał się radości, zwierzchnik jego przebywał tymczasem łańcuch wzgórz niezbyt wysokich. Gościniec ciął na ukos pochyłość bardzo wydłużonego pagórka, aż do przełęczy. Stamtąd zjeżdżało się na kilkumilową płaszczyznę, pośrodku której znajdował się gród gubernialny, siedziba oświaty ludowej. Z tej strony wzgórz doliny i wyniosłości okryte były czarnymi lasami. Wśród nich bieliły się szerokie polany z długimi smugami wsi chłopskich. Dzień był ciepły, przecudny. W godzinie południowej słońce literalnie topiło swym blaskiem powierzchnię tej całej, rozległej okolicy. Ciepłe tchnienia wiały na kraj lecąc od wiosny, która zza gór, zza lasów szła już w tamte strony. Konie ciągnące karetę szły pod górę noga za nogą, toteż Jaczmieniew nie czuł wcale, że jedzie. Spuścił szybę karety i wy- godnie półleżąc na siedzeniu oddawał się marzeniom. Bardzo dawne i niewymownie miłe mary zlatywały ku niemu na skrzydłach powiewów wiosennych i otaczały go rozkoszną ciż- bą. – Góry, góry... – szeptał spoglądając ze swego okna na daleki widok. Przypomniały mu się młodzieńcze wędrówki w Bawarii, w Tyrolu, we Włoszech i Szwajcarii. Po ukończeniu studiów na wydziale filologicznym w Moskwie Jaczmieniew, zapalony lu- dowiec, zdecydował się „iść między naród”, osiąść w szkole wiejskiej. Pragnąc wszakże zdo- być i przyswoić sobie metodę pracy, która by dawała plony jak najobfitsze, odbył wycieczki do Szwecji, Anglii, Niemiec i Szwajcarii i we wszystkich tych krajach pilnie studiował szkol- nictwo ludowe. Najlepiej poznał Szwajcarię, z kijem w ręku i tornistrem na plecach wędrując od Jeziora Bodeńskiego aż do Lugano i Genewy. W każdej niemal szkole zapoznawał się z nauczycielem, słuchał wykładów, brał udział w wycieczkach i studiował szczególnie tak zwa- ną Primarschule, gdzie nauczanie rozpoczyna się od wesołych gawęd i zabaw na świeżym powietrzu. Teraz jadąc, wspomniał sobie pewne małe dziewczątko w ogromnych trzewikach podbi- tych gwoździami, z wielkim parasolem w ręku idące do szkoły w szarugę i wicher ze swej chaty sterczącej pośród chmur, gdzie tylko koza, karmicielka rodziny, żywność dla siebie wynaleźć zdoła i gdzie człowiek biedniejszy jest stokroć niż koza. Cóż by dał za to, żeby jeszcze raz w życiu pójść z sześcioletnimi obywatelami wolnego Schwizerlandu do lasu, szukać z nimi ukrytych między liśćmi „zwerglów” w wielkich spicza- stych czapkach a z ogromnymi brodami... Ach, cóż by dał, ażeby wrócić do tamtej młodości, toczyć długie rozprawy z uczciwymi belframi wiejskich szkółek szwajcarskich, długo w noc z 25 Szczególniej zaniepokojonymi owym dniem tajemniczym czuli się obywatele ziemscy i na ogół ludzie z daleka przybyli. Właściwie termin ogłoszony w dziennikach już minął. W dniu wyznaczonym niektóre egzamina odłożono na później, bez określenia bliżej daty, inne roz- rzucono w ten sposób, że malec zdający do klasy wstępnej dziś miał być przesłuchiwany z rosyjskiego czytania, dopiero po upływie tygodnia z arytmetyki, a znowu kiedy indziej z pa- cierza i katechizmu. Rodzice, czasami o kilkanaście mil przybyli, bez upewnienia się, czy dzieci przyjęte będą, nie mogli odjechać. Stąd powstawały namiętne szepty i zasięganie in- formacji. Pani Borowiczowa miała wszystkiego trzy mile do Gawronek, ale również czuła się w Klerykowie jak na szpilkach. Żadnego egzaminu Marcin jeszcze nie zdawał; nie było też wcale pewności, czy będzie przyjęty wobec ogromnego napływu kandydatów. Wszystkie te okoliczności, połączone z obawą, pragnieniem, z niepokojem o dom itd., sprawiały, że matka Marcinka była smutna i zdenerwowana. Dość szybko chodziła po korytarzu prowadząc syna za rękę. Jej stara, nie- modna mantyla, wypłowiała parasolka i bardzo wiekowy kapelusz nie zwracały uwagi osób bogatszych, ale wpadły zaraz w oko jegomościowi w czarnym surducie, w szerokich spodniach, schowanych w cholewy grubych butów wyglancowanych szuwaksem. Jegomość był tęgi, czerwony na twarzy i miał widać astmę, bo sapał ciężko i pokaszliwał. – Proszę też pani – rzekł szeptem, przystępując do pani Borowiczowej – nic nie wiadomo, kiedy egzamina? – Nic nie wiem, mój panie. Pan syna oddaje? – A chciałbym... Czwarty dzień siedzę. Nie wiem już, co robić nawet... – Spieszy się panu? – A i jakże, proszę łaski pani, u mnie propinacja zwłoki nie cierpi. Akcyźny jeździ, a wia- domo, co to akcyźny, jak gospodarza w domu nie masz. Raz człowieka nie masz, drugi raz, to on tam natychmiast zada „corny” kawy z „czytryną”! – Chłopiec do wstępnej klasy? – Ma się wiedzieć, proszę łaski pani. – Przygotowany? – Ha, kto jego wie? Powiedział „korepetur”, że najpierwsza ranga. Kiedy propinator zaczął szczegółowiej opowiadać o przygotowaniu swego syna, wszedł na korytarz dyrektor gimnazjum. Był to stary i siwy człowiek, średniego wzrostu, z brodą krótko przystrzyżoną. Szedł podniósłszy głowę i rzucał szybkie spojrzenia na prawo i na lewo spod ciemnoniebieskich okularów. Znienacka zatrzymał się przed szynkarzem i głośno zawołał na niego: – Wam czewo? Gruby jegomość zapiął swój czarny surdut i uderzył się dłonią po karku. – Kto pan jesteś? – pytał dyrektor coraz głośniej, natarczywiej i niegrzecznie j. – Józef Trznadelski... – wybełkotał. – Czego pan sobie życzysz? – Syn... – szepnął Józef Trznadelski. – Co syn? – Do egzaminu... Dyrektor zmierzył propinatora badawczym spojrzeniem od stóp do głów, dłużej zatrzymał wzrok na cholewach jego butów, a później zadarłszy głowę jeszcze wyżej ruszył do kancela- rii, nie odpowiadając na ukłony zgromadzonych. W czasie tej rozmowy pani Borowiczowa ze strachem oddaliła się z tego miejsca i stanęła aż w przedsionku. Kręciło się tam kilkunastu uczniów w mundurach, z pierwszej albo drugiej klasy, którzy mieli jakieś „poprawki”, gdyż nawet kopiąc się wzajemnie i wodząc za łby, nie wypuszczali z rąk łacińskich i greckich gra- matyk. Marcinek oddalił się od matki i przypatrywał właśnie bójce dwu gimnazistów, gdy z podwórza nadbiegł trzeci w mundurze i niezwłocznie zaczepił małego Borowicza: 26 – Te, ryfa! kto ci sprawił takie majtasy? – Mama... – szepnął Marcinek cofając się do muru. – Ma-ma? Nie pradziadek Pantaleon Zapinalski z Cielęcej Wólki? – Nie... ja nie mam pradziadka Zapinalskiego... – rzekł zdumiony Borowicz. – Nie masz? To gdzieś go podział? Gadaj! – A co to kawaler chce od mego syna? – zapytała pani Borowiczowa dotknięta trochę kpi- nami z jej syna. Zamiast odpowiedzi gimnazista siadł po damsku na poręcz schodów, zjechał w mgnieniu oka aż na sam dół i znikł, jak senne marzenie, w mroku suteren, gdzie mieściły się drwalnie i składy szkolne. Jednocześnie pan Pazur drzemiący na stołeczku dźwignął cokolwieczek jedne ze swych ogromnych powiek i chrapliwym głosem wrzasnął: – Wospreszcza się gadać po polski! Dwaj uczniowie, którzy przed chwilą wyrywali sobie garściami włosy, posłyszawszy ad- monicję pana Pazura, jak na komendę zgodnymi głosami zaintonowali pieśń: Pazur Mazur Obżarł się grochu... Pedel zatrzasnął uchyloną nieco powiekę i naśladując od niechcenia wargami świst rózgi wykonał ręką kilka ruchów dokładnie przypominających „rznięcie na pokładankę”. Pani Bo- rowiczowa zbliżyła się do niego i dotknąwszy ręką jego ramienia zapytała: – Panie, czy nie mógłby mi pan powiedzieć, kiedy będzie egzamin? Pedelisko spojrzało na nią leniwie i nic nie rzekło. Wówczas wsunęła mu w garść srebrną czterdziestówkę i powtórzyła swe pytanie. Stary ożywił się zaraz i począł skrobać swoją błyszczącą łysinę. – Widzi pani, mnie nic nie izwiestno. Ale trzeba by tak zrobić: jak uczyteli wyjdą z kan- celarii i pójdą na etaż, to można iść do sekretara. Jeśli kto wie, to on... – A prędko też mogą wyjść z tej kancelarii? – Ha... tego to już znać nie mogę. Wiadomość tę matka Marcina powtórzyła kilku osobom na korytarzu. Wieść o możliwości powzięcia jakiejś wskazówki szybko rozeszła się wśród tłumu. Istotnie dyrektor a za nim na- uczyciele kolejno wychodzili z kancelarii i udawali się na piętro, gdzie mieściła się większość klas wyższych i dokąd nikomu z obcych wchodzić nie pozwalano. W kancelarii jednak zo- stało jeszcze kilku profesorów. Jeden z nich wszedł do klasy, której nie odnawiano, i wpro- wadził tam ze sobą uczniów zdających poprawki. Drzwi do tej izby zostały nie zamknięte i Marcinek z trwożną ciekawością przypatrywał się i przysłuchiwał procesowi egzaminowania. Stary nauczyciel w granatowym fraku chodził od drzwi do okna, coś pod nosem mrucząc, a uczeń rozwiązywał na tablicy zadanie algebra- iczne. Ujrzawszy jakieś znaki i cyfry, których znaczenia wcale nie rozumiał, Marcinek ścierpł ze strachu i szepnął do matki ze łzami: – Mama myśli, że ja zdam, kiedy ja tego wcale nie umiem! – Ależ ciebie o to pytać nie będą... Widzisz przecie, że to uczeń z wyższej klasy odpowia- da. Swoją drogą Marcinek ze strachu nie ochłonął, a widok „iksów” i „igreków” bardziej jesz- cze powiększył ciężar, który malca jak stos gruzu przyciskał. Nareszcie wyszli z kancelarii ostatni nauczyciele i wówczas pewna grupa osób, do której przyłączyła się i pani Borowiczowa, wsunęła się do tego pokoju. Był on długi, ciemny, z jed- 27 nym oknem, którego dolna rama znajdowała się na równi z brukiem podwórza. Siedział tam tyłem do drzwi zwrócony sekretarz szkoły. Przybyli dosyć długo stali u drzwi nie śmiejąc zaczepić sekretarza pogrążonego w pracy. Nareszcie ktoś chrząknął. Urzędnik obejrzał się i spytał zebranych, czego sobie życzą. Obywatel ziemski, który przywiózł do szkół dwu chłopców aż z drugiego końca sąsiedniej guberni, wyłożył językiem z kiepska-rosyjskim prośbę o podanie jakiejś wskazówki co do dnia egzaminów. – Nic panu nie mogę powiedzieć – odrzekł sekretarz – gdyż nic nie wiem. Wszystko zależy od nauczyciela wykładającego w klasie wstępnej, pana Majewskiego, jeżeli o egzamina do wstępnej panu idzie. Przypuszczam, że w tym jeszcze tygodniu... – W ty m tygodniu... – zamruczał szlachcic, który już osiem dni był poza swym folwar- kiem. – Tak sądzę... – rzekł sekretarz i zaczął natychmiast wycierać gumą, w drzewo oprawioną, jakiś błąd w swych papierach. Szlachcic zwrócił się do osoby najbliżej przy nim stojącej, niby to jej wyjaśniając odpo- wiedź, a właściwie w oczekiwaniu, że urzędnik jeszcze coś powie. Ten wszakże nie tylko nic nie powiedział, ale się nadto spojrzał z wyrazem niecierpliwości. Wówczas cała gromada opuściła kancelarię. Smutek jeszcze większy ogarnął Marcina i je- go matkę, gdy się znaleźli na ulicy. Niepokój oczekiwania nie ustał, a wzmogło się znużenie. Chłopiec od chwili przyjazdu do tego miasta był smutny. Męczyła go i dławiła spiekota miej- ska, bruk palił i wykręcał mu nogi, widok murów a brak horyzontu sprawiał mu przykrość bez nazwy, co mimo nieustannych westchnień nie mogła wyrwać się z piersi. Wszystko w tym mieście było inne niż na wsi, było dla niego zimne i szorstkie, traktowało go nie jak dziecko. Drzewa stojące gdzieniegdzie obok chodników, małe drzewa, ujęte w żelazne okra- towania jak kajdaniarze, napawały go boleścią; czuł taki brak miękkiej murawy, że ze łzami spoglądał na jej ździebełka wegetujące między kamieniami bruku, a jedyną ulgę i pociechę znajdował w spoglądaniu na niebo, które jedno było takie samo jak w Gawronkach i które jedno jak wierny przyjaciel szło za nim wszędzie, dokądkolwiek się skierował. Wprost z gimnazjum powrócili do hotelu i zamknęli się w swoim numerze. Zajazd mieścił się w jednej z brudniejszych ulic miasta. Z bramy w piętrowym froncie domostwa wchodziło się tam na mało co szersze od niej podwórze, wybrukowane takimi bulwami kamiennymi, jakby ta robota wykonaną została przez cyklopów, budowniczych Akryzjusza, dziada Perse- uszowego. Stajnia nakryta wielkim i dość dziurawym dachem była przedłużeniem dziedzińca. Z obudwu stron odkrytego placyku znajdowały się dwa długie parterowe domy, w których mieściły się pokoje hotelowe. Wchodziło się do nich wprost z bruku, na którym znać było, że konie szlachciców goszczących w murach Hotelu Warszawskiego nieraz bardzo długo czekać musiały na wyjazd swych władców. W rogu dziedzińczyka czerniały na odrapanym murze ogromne litery napisu: „Nómerowy” – a niżej widać było okno do połowy schowane w zie- mię. Tam właśnie mieszkał chudy i ponury Wincenty, istota żyjąca z napiwków składanych w jej dłoni tytułem wynagrodzenia za usługi wszelkiego rodzaju, do jakich jej używał świat goszczący w Hotelu Warszawskim. Pani Borowiczowa kazała Marcinkowi powtarzać gramatykę rosyjską, a sama ułożyła się na kanapie, żeby odpocząć. Pragnęła choć chwileczką snu skrócić czas oczekiwania na rezul- tat swych zabiegów, ale nie udało się jej zmrużyć oka. Twarda poduszka hotelowa i wilgotna jej poszewka przejmowały ją wstrętem; co chwila rozlegał się łoskot straszliwy, gdy na dzie- dziniec wjeżdżała jakaś furmanka, a nadto z sąsiedniego numeru, dokąd prowadziły drzwi zamknięte na głucho i zatarasowane komodą, słychać było ciągłe hałasy i wrzaski. – Sam ojciec nie ma wyobrażenia o udareniach, a będzie tu mnie uczył! – wrzeszczał pi- skliwie i z zajadłością nadzwyczajną głos dziecięcy. 30 z ogromną elegancją w swym fraku, tak olśniewająco błyszczącym, jakby był uszyty z wysu- szonej pozłoty rosołu – przynosił różne ważki, półmiski, talerze z ciekłymi, prażonymi i du- szonymi potwornościami – i odnosił je do kuchni prawie w takich samych ilościach i rozmia- rach. Wszystko, co robiła i o czym myślała pani Borowiczowa, to były w warunkach żyda familii szlacheckiej tego rodzaju – po prostu zamachy stanu. Już samo oddawanie syna do gimnazjum, konieczność płacenia stancji, wpisów, nabywania książek, odzieży mundurowej itd. stanowiły wysiłek niezmierny. Teraz, kiedy przyszło jeszcze płacić po trzy ruble za go- dzinę lekcji, była to już gra. Pani Borowiczowa rozważała to wszystko, przebiegała w myśli wszelkie szanse i zdecydowała się nieodwołalnie: choćby przyszło łachmany wiązać, chłopca uczyć trzeba. Liczyła zresztą na indyki, prosięta, kaczki itd., i obiecywała sobie, że pokryje niespodziewane wydatki. W czasie obiadu znajdowała się w tym stanie szczególnego podnie- sienia umysłu, kiedy się różne sprawy i zjawiska życia tak trafnie ocenia, że się prawie ich bieg przyszły na jawie widzi. Były to jednak sprawy blisko stojące. Nad rozleglejszą granicą tego widnokręgu zwieszała się ciemność nieprzenikniona, zakrywająca go nawet przed wzro- kiem matki. Kto to jest ten mały Marcinek? Jaki mężczyzna wyrośnie z tego dziecka? Jaka będzie jego twarz? Jak on będzie mówił? Co on będzie myślał?... Zagłębiała się w te pytania bez przerwy, spoglądając na jego ostrzyżoną głowinę. Restauracja była prawie pusta. W salkach przystrojonych z brudnym szykiem – notabene z brudnym szykiem małomiejskim – uwijał się ów kelner. Wyszwarcowane i podkręcone do góry jego wąsy, rozczesana na środku głowy czupryna kapitalnie pasowały do twarzy powle- czonej trupią, zielonawą skórą, na której lewym policzku ceglasto czerwieniła się plama wy- pieku. Zbliżając się do gości, przybierał ten człowiek na twarz swoją uśmiech swój kelnerski, który był taką samą w fachu jego szatą jak frak; wykonywał ruchy pełne elegancji, szastał się i kłaniał z wielką swobodą. Pani Borowiczowa spoglądała na niego przez kilka chwil z uwagą – wtedy właśnie, kiedy jej marzenia zaglądały w przyszłość kandydata do klasy wstępnej. I znowu stanął jej w myśli nowy wydatek, wydatek najbardziej nieodzowny ze wszystkich. Gdy przyszło do płacenia należnych za dwa obiady pięciu złotych, złożyła na tacce obok tej sumy trzy ruble papierowe i posunęła je kelnerowi, myśląc w głębi swego serca: – Na intencję szczęśliwego żyda mojego Marcinka... Zaraz po obiedzie udali się obydwoje na ulicę Moskiewską i z łatwością wyszukali miesz- kanie pana Majewskiego. Na odgłos dzwonka otwarła im drzwi tego mieszkania dama bardzo piękna i ubrana w negliż wykwintny. Dowiedziawszy się, że pani Borowiczowa ma interes do „profesora”, wprowadziła ją do saloniku i radziła uprzejmie oczekiwać tam powrotu jej męża, co miało nastąpić punktualnie za pół godziny. Salonik ów było to istne pudełeczko wyłożone pięknymi sprzętami. Na środku błyszczącej posadzki leżał dywan, a na nim stały niewielkie mebelki obite jasną materią: wykwintna ka- napka i foteliki skupione dokoła małego stołu, gdzie leżały albumy, całe stosy fotografij w pięknych pudłach i misa napełniona biletami wizytowymi. Pod oknem mieściło się biurko zastawione mnóstwem ciekawych cacek: szeptał tam zegar podobny z kształtu do altanki, w której głębi wahadło w formie kolebki z uśpionym dzieciąt- kiem kołysało się łagodnie; stały tam przeróżne kałamarze, sprzęciki na papierosy, na zapałki, stalówki itd., najrozmaitszych pomysłów; wyżej na dwu półkach błyszczało mnóstwo przyci- sków, figielków z porcelany, brązu, kubków i szkieł kolorowych. Przed biurkiem było lekkie krzesło na biegunach, obok niego kosz ze zniszczonymi papierami. Na wszystkich ścianach wisiały tak zwane chińskie parawaniki, z rozpostartymi w nich na kształt wachlarzy fotogra- fiami pięknych dziewic, o niesłychanie wielkich oczach i biustach do najniższego stopnia odsłonionych, albo reprodukcje miłych kociąt, scen zabawnych i widoki miasta gubernialnego Klerykowa. 31 W rogu saloniku obok żardinierki stało pianino i znowu na nim zadziwiająco piękne sprzę- ciki i fotografie, w wykwintnych stojących ramkach z pluszu i połyskującej blachy. Pani Borowiczowa usiadła na brzeżku pierwszego krzesła, w bliskości drzwi, zaleciła sy- nowi kilkakrotnie, żeby stał spokojnie, a nie zbił czego, broń Boże – i czekała z bijącym ser- cem. Teraz, kiedy już prawie wykonany został taki zamach stanu, trwoga ją obejmować zaczęła, czy też to nie jest krok szalony. Zegar na biurku szeptał, zdawało się: nic z tego, nic z tego... W sąsiednich pokojach słychać było jakieś kroki i rozmowy szeptem prowadzone. Nasłu- chując, czy to już sam pan profesor nie wchodzi, pani Borowiczowa zwróciła machinalnie oczy w kąt pokoju i dostrzegła tam ikonę w srebrnej szacie i płonące przed nią światełko. – Prawda, prawda... – pomyślała – przecie to ten, co przeszedł na prawosławie... W danej chwili najmniej by ją ta kwestia obchodziła, gdyby nie to, że za nią jak cień wlókł się zabobon: – To nie musi być dobry człowiek... Zegar z kolebką wydzwonił srebrnym głosikiem godzinę drugą, a pana Majewskiego jesz- cze nie było. Dopiero przed trzecią rozległ się dzwonek w przedpokoju, a po upływie kilkunastu minut drzwi do saloniku otwarły się cicho i stanął w nich pan profesor. Był to blondyn wysoki, z jasnym zarostem i bardzo przerzedzoną czupryną. Miał na sobie jeszcze frak granatowy i takąż kamizelkę ze srebrnymi guzikami, z których każdy zaopatrzo- ny był w orła państwowego. Kamizelka ta była głęboko wycięta i odsłaniała gors koszuli promieniejące biały, wykrochmalony i błyszczący jak szyba lustrzana. Nauczyciel złożył ukłon wyciągając pięknym ruchem obadwa mankiety, a gdy pani Boro- wiczowa powiedziała swe nazwisko, zapytał po rosyjsku: – Czym mogę służyć? Matka Marcinka nie mówiła tym językiem, a bała się obrazić profesora, jeżeli zacznie mówić po polsku, toteż jęła wykładać mu swą prośbę po francusku, z mozołem wymawiając zdania i zwroty dawno zapomniane. Pan Majewski z wdziękiem usiadł na pobliskim fotelu. nastawiał mimowiednym ruchem swe ciemnoniebieskie binokle, otwierał przy tej czynności nieznacznie usta, ale nie zdawał się rozumieć, o co rzecz idzie. Wkrótce też spytał po polsku z przeciąganiem i akcentowaniem z ruska wyrazów, aczkol- wiek dopiero przed dwoma laty został Rosjaninem, nigdy w Rosji nie był i z granic guberni klerykowskiej zamieszkanej przez samych Polaków, ze znaczną domieszką żydowską, ani razu nie wyjechał: – Otóż, chodzi tutaj o tego młodzieńca... „tak li”?... – Tak, panie profesorze – mówiła teraz jednym tchem pani Borowiczowa – pragnęłabym oddać go do klasy wstępnej. Uczył się na wsi, w szkole elementarnej. Czy jest przygotowa- ny... tego właśnie osądzić nie jestem w stanie. Dlatego też śmiem prosić pana profesora, czy- by nie zechciał przygotować go jeszcze nieco, zanim egzamin... Z pewnością kilka lekcyj udzielonych przez takiego jak pan profesor pedagoga więcej go oświeci niż pół roku nauki w szkole wiejskiej... – No, cóż znowu? – zawołał pan Majewski z satysfakcją kierownika klasy, wprawdzie tyl- ko wstępnej, aleć zawsze w gimnazjum, który jeszcze parę lat temu był nauczycielem szkółki elementarnej w jakiejś Kiernozji. – Jestem najmocniej przekonaną, że tak jest... Gdyby tylko pan profesor raczył zwrócić na mego syna uwagę... – Widzi pani – przerwał pan Majewski – masa kandydatów... Nie wiem, co on umie, czy to się na co przyda... – Panie profesorze... 32 Pan Majewski uprzejmym gestem przerwał pani Borowiczowej i zadał Marcinowi kilka pytań rosyjskich z zakresu arytmetyki, gramatyki itd. Wysłuchawszy jego względnie dobrych odpowiedzi, wsparł czoło na ręce i przez kilka chwil coś głęboko rozważał. – Panie... – szepnęła ze drżeniem matka kandydata. – Tak... Jeżeli pani sobie życzy, mogę dać małemu kilka lekcyj. Czy zda... tego, rozumie się, przewidzieć niepodobna... – Źle jest przygotowany? – Nie to, żeby źle, owszem, na ogół biorąc... Ale, widzi pani, wymowa, akcent, to, czego jakiś korepetytor, jakiś belfrzyna na wsi wpoić nie jest w stanie, bo sam tego nie posiada... System, widzi pani, wymaga, to jest... akuratnej wymowy, a tego... nie ma. Wszyscy w tych stronach mówią w domu po polsku, rodzice... więc też i dzieci nie mogą mówić dobrze. A system, pojmuje pani, wymaga tej, że tak powiem... akuratnej wymowy. Ktoś z lekka zapukał do drzwi. Profesor poruszył się niecierpliwie, jakby na znak, że sprawa jest wyczerpana. Chwila ta była istną katuszą dla pani Borowiczowej, gdyż należało przystąpić do kwestii zapłaty, uskutecznić ją stanowczo, dyplomatycznie i z całym mistrzostwem grzeczności. – Będę – rzekła – nieskończenie panu profesorowi wdzięczną za tę istotną łaskę... Czy mogłabym od razu teraz uiścić się z należności za te lekcje? Zapewne wypadnie mi w tych dniach odjechać i dlatego tylko trudzę pana... – O to... tego... Biorę zwykle po trzy ruble za godzinę. Mam tutaj kilkunastu chłopców, których również przygotowuję. Od nich biorę w tym stosunku... – Mam nadzieję, że wystarczy jeszcze czasu na jakie ośm lekcji. Władza tak zwleka... – rzekła pani Borowiczowa z rodzajem łaskawej i uprzejmej wymówki. – Dla nas, zaśniedzia- łych po wsiach, jest to właściwie dobrodziejstwo, gdyż możemy przy sposobności używać miasta, ale za to nasze role i gumna... Oto jest dwadzieścia pięć rubelków... – Ach... to ja pani rubla reszty... – zawołał z pośpiechem nauczyciel, rzucając się do wy- kwintnego biurka. – Och... tyle subiekcji... – A, nie, nie! – wołał nauczyciel. – Jestem tej zasady, rozumie pani: kochajmy się jak bra- cia, a liczmy się jak Żydzi... Pomimo że pani Borowiczowa wcale nie nadawała się na brata pana Majewskiego, nie wzięła mu jednak za złe tej maksymy. Przyjąwszy rubla, wśród ukłonów zobopólnych oraz tysiącznych komplementów profesora wyszła odprowadzona przezeń aż do drzwi wchodo- wych. W sieni pan Majewski ujął malca za ramię i otworzywszy drzwi na lewo wskazał mu duży pokój, prawie pusty, z ogromnym sosnowym stołem na środku. – Przychodź na lekcje od dziś codziennie punkt o piątej... i od razu wchodź do tego poko- ju... – rzekł głaszcząc chłopcu czuprynę. 35 Wszedłszy do klasy, gdzie malcy siedzieli w dużych ławach nieruchomo jak sztachety w przęsłach, ksiądz zbliżył się zaraz do pierwszego z brzegu, wyciągnął w kierunku jego nosa najdłuższy ze swych ogromnych palców i szybko wymamrotał: – Jak się nazywasz? Przeżegnaj się, zmów „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maria”... Zanim chłopiec zdobył się na trzecią część odpowiedzi, już prefekt wyciągał palec do dru- giego: – Jak się nazywasz? Przeżegnaj się, zmów „Ojcze nasz”... Po upływie kwadransa wszyscy kandydaci dostali piątki i wychodzili z klasy. Następnego dnia odbył się egzamin z arytmetyki. Była to już tylko prosta formalność. Uczniowie pana Majewskiego i na tym polu odznaczyli się wybornie. O godzinie dwunastej inspektor przeczytał publiczności listę chłopców przyjętych do klasy wstępnej. Usłyszawszy wymienione imię i nazwisko swego syna, pani Borowiczowa krótko westchnęła. W owej chwili dopiero mogła zmierzyć smutną dolę, w której pogrążone zostały dzieci rodziców nie- zamożnych, do szkół nie przyjęte. Po obiedzie, spożytym wesoło i z apetytem, wyruszono do „starej Przepiórzycy”. Pani Przepiórkowska, zwana w całym Wygwizdowie i przyległych do tego przedmieścia okolicach miasta „starą Przepiórzycą”, była dawną znajomą pani Borowiczowej z owych jeszcze cza- sów, kiedy mieszkała w sąsiedztwie Gawronek, na leśnictwie w Grabowym Smugu u syna, podleśnego lasów rządowych. Pani Przepiórkowska trzymała uczniów na stancji, toteż matka wstępniaka uznała za rzecz najstosowniejszą pod opiekę starej i dobrej znajomej go oddać. „Stara Przepiórzyca” miała onego czasu trzech synów i dwie córki. Z taką przynajmniej gro- madką została po śmierci męża, oficjalisty fabryk żelaznych, na bruku, a raczej na błocie mia- steczka Bełchatowa. Nie wiadomo nikomu, jakim sposobem z owego błota wybrnęła i dała dzieciom jaką taką edukację, dość że najstarszy i najukochańszy jej syn Teofil dostał miejsce podleśnego i zabrał całą rodzinę do siebie; młodszy otrzymał urząd na poczcie, a najmłodszy był kancelistą w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim. Życie uśmiechnęło się wtedy do sta- rej, ale krótko trwał jego uśmiech. Wybuchło powstanie, młodszy syn znikł z domu i więcej nie wrócił. Nie odnalazła nawet jego ciała, pomimo że zjeździła całą okolicę wzdłuż i w po- przek. W ośm lat później najstarszy syn Teofil, dobrodziej i opiekun całej rodziny, zmarł na- gle w lesie ukąszony przez żmiję. Wtedy matka i dwie sieroty sprowadziły się do najmłodsze- go, Karola, i zamieszkały u niego, czyli, jak w tamtych okolicach miasta bez żadnej złośliwo- ści, przenośni, a z zupełną słusznością mówiono, usiadły mu wszystkie trzy na karku. Panny Przepiórkowskie nie powychodziły za mąż, zestarzały się i uczyniły ze swych nawyknień, usposobień i humorów prawdziwy ocet siedmiu złodziei. Starsza z nich była osobą około lat czterdziestu i zachowała do tak późnego wieku zdolność uśmiechania się w niektórych mo- mentach życia; młodsza z niewiadomych przyczyn tak skandalicznie zbrzydła, że według relacyj uczniów z klasy siódmej i ósmej najspokojniejsze psy miejskie, których głosu nikt nigdy nie słyszał, szczekały zajadle, gdy przechodziła. Pan Karol Przepiórkowski pobierał 50 rubli srebrem miesięcznej pensji. Codziennie rano, z wyjątkiem niedziel i świąt uroczystych, był w biurze; codziennie po południu, nie wyłączając niedziel i świąt uroczystych, grał w preferansa z dwoma przyjaciółmi i „dziadkiem”. Dwa razy do roku sprawiał sobie kamaszki, raz gumowe kalosze, raz spodnie. W zimie no- sił algierkę podbitą baranami, z elkowym kołnierzem wykrojonym ze starego futra matki. Na Boże Ciało przywdziewał białą pikową kamizelkę. Zwano go powszechnie, nawet za obrębem Wygwizdowa – „synem starej matki” albo „sznupaczem”, prawdopodobnie z tego względu, że głośno i regularnie pociągał nosem. Pan Karol nigdy do nikogo i nic nie mówił. Były oso- by, które znały się z nim i wcale nie słyszały jego głosu. Przedmieście Wygwizdów leży w kotlince, ku której miasto Kleryków zsuwa się nie- znacznie i w której się zwęża, formując jednę długą i powykrzywianą ulicę. Domy tam są bardzo stare i okropnie wilgotne, podwórza cuchnące, mieszkania ciemne i brudne. „Stara 36 Przepiórzyca” mieszkała w domostwie z dawien dawna noszącym przezwisko Cegielszczy- zny. Gdy matka Marcinka otworzyła z cicha drzwi z sieni na lewo i stanęła na progu, z głębo- kiego fotelu podniosła się na jej spotkanie staruszka wysoka, czerstwa, okazała i bardzo jesz- cze żwawa. Była ubrana czysto w szare odzienie i duży biały czepiec z ogromnymi falbanami, które piętrzyły się na jej skroniach i na ciemieniu. Spod tego czepka wysuwały się pasma włosów bielutkich jak mleko a połyskujących jak czyste srebro. Duża twarz babci była po- przecinana masą zmarszczek tworzących istne sieci komunikacyjne między oczyma i ustami, między brodą i środkiem dolnej wargi. Skóra tej twarzy była biała, a raczej popielata, biało- szara. Wpośród zmarszczek nadających obliczu pani Przepiórkowskiej cechę martwoty świe- ciły się żywo jej oczy duże, ruchliwe, ale już zupełnie wyblakłe i prawie zbielałe. – Paniusia, moja sąsiadeczka! – zawołała staruszka z niekłamaną radością, rozwierając ra- miona. – Oto mi dobry dzień nastał! Oto mi gość! Nasika! – krzyknęła głośniej w kierunku sionki, za którą była kuchnia – przystawiaj mi zaraz „jembryk” do ognia, duży, odrutowany. Jeśli wygasło, to napal, tylko przecie patyczkami... A cóż was tu do Klerykowa zagnało, moje złotko, a któż was też natchnął?... – Ten oto kawaler! – odrzekła pani Borowiczowa ukazując kawalera, który na ogół w ta- kich razach chętnie przebywać lubił za kotarą matczynej spódnicy. – Prawda! Jedynak, syngielton! – krzyknęła stara przyciskając głowę Marcinka do swej piersi i wygniatając mu na policzkach kształt trzech dużych rogowych guzików swego kafta- na. – To już uczeń gimnazjum, moja pani, uczeń rzeczywisty... – wyszeptała przez łzy radości pani Borowiczowa. – Masz, diable, fartuszek! Taka historia! – zawołała stara zwijając język w trąbkę i po- gwizdując. Za chwilę wyciągnęła rękę na stół i głębokim, stanowczym głosem, ze zmarszczonymi brwiami spytała: – Oddajesz go pani do mnie na stancję? – Właśnie przyszłam... Teraz staruszka upuściła z oczu kilka łez, które potoczyły się kanałami zmarszczek i za- świeciły dopiero koło ust. – Zobaczysz, że mu u mnie będzie dobrze. Już on u mnie zmarnować się nie zmarnuje, już ja jego zrobię człowiekiem. Kiedy mój Teofil był taki oto smarkaty... Zza kotary dzielącej izbę na dwie połowy wyszły jedna za drugą panny Przepiórkowskie i z oznakami mniemanej radości rzuciły się do pani Borowiczowej. Wiedziały doskonale, kto przyszedł, słyszały całą rozmowę, a jednak robiły miny zdziwio- ne. Dowiadując się niby to w owej chwili o pomyślnym egzaminie Marcinka, jak na komendę zwróciły się do niego i rzekły: – Aa... powinszować... Obiedwie zresztą zaraz umilkły i przybrały zwyczajne wyrazy twarzy, ziejące kwaskowa- tym chłodem jak dwie piwnice. – Pewno, że powinszować – rzekła głośno „stara Przepiórzyca” – na takie facecje, jakie oni tam wyprawiają, te... Tu schyliła się i szepnęła do ucha pani Borowiczowej: – Te łajdaki! Drzwi do sąsiedniego pokoju otwarły się i wszedł pan Karol Przepiórkowski. Był to kawaler lat około czterdziestu, łysawy już, mizerny i równie jak siostry wiekuiście niekontent. – A!... – rzekł całując rękę pani Borowiczowej. Potem odsunął się w kąt i usiadł. Na twarzy jego malowała się prawdziwa radość, słyszał bowiem z sąsiedniego pokoju, że pani Borowiczowa sama przyprowadziła ucznia na jego stancję. 37 To go uwalniało od biegania po zajazdach, zaczepiania szlachciców, błagania profesorów. Żadna męczarnia nie może być przyrównana do tej, jaką znosił ten człowiek nieśmiały, ma- łomówny, nie posiadający za grosz ani inicjatywy, ani sprytu, gdy mu przyszło kaptować ro- dziców, narzucać im się po faktorsku, zachwalać swoją stancję. Toteż matka Marcinka sprawiła mu ulgę głęboką, zwaliła jeden z kamieni przygniatają- cych jego plecy. Stara nie zaniedbała tematu, który właśnie jej przerwano: – Moja pani Borowiczowa, to ci sumiennie mówię, że tu chłopcu będzie jak w domu. Ja tam dobra nie jestem, ale i nie kąsam. Do nauki i dobrego zawsze napędzę i cała rzecz. Głod- ny u nas nie będzie, tego możesz być pewna, a jak mu będzie strasznie źle, to niech zadrze ogona i rwie do Gawronek... Co? Może mu pozwolisz, jedynaczkowi, gagatkowi... Kiedy mój Teofil był taki oto... – Niechże też matka da pokój! – syknęła przez zęby starsza córka i babcia zaraz umilkła. Wszelako nie dała za wygrane i po chwili znowu mówiła: – Porządek u mnie grunt, a co do nauki, to go będzie pilnował korepetytor, a my znowu wszyscy korepetytora. Oto, jak jest... Nastka... – zawołała przerywając sobie – postaw drugi, bo pewno zaraz starzy nadejdą, tylko ich patrzeć. Widzisz, moja pani Borowisiu, co do „giel- dów”, to cię nie będziemy obdzierać, nic się nie lękaj... Dacie nam – mówiła w sposób uro- czysty – 150 rubli i może tam jaką fureczkę drzewa na miesiąc, w zimie na saniach, to się wam nawet koniska nie ściągną; parę skrzyń ziemniaków w jesieni, no i tej mąki z waszego młyna... U was ją tam dobrze Wojciech robi, nie można powiedzieć... Mój Boże, jak Teofil żył, częstośmy na Gawronki posyłali do waszego... – Dajże też matka pokój! – mruknęła znowu panna Konstancja. – Dużo uczniów macie państwo u siebie? – zapytała pani Borowiczowa, pragnąc zyskać chwilę czasu do rozważenia postawionych warunków. – Pięciu było w zeszłym roku, moja pani. Trzech Daleszowskich, obywatelscy synowie spod Gryzmołowa, jeden tam Szwarc, mały, z pierwszej klasy, to chłopak sztygara, wnuczek dawnego znajomego, i jeden także z pierwszej, Soraczek, to znowu rządcy z Dzięciołowa, a korepetytor szósty. Pójdźże pani, pokażę ci stancję. Staruszka ruszyła się żwawo, roztwarła drzwi do sieni, a później na prawo do sporej stan- cji, gdzie o tej porze stał tylko na środku długi stół sosnowy, zalany atramentem, a dokoła niego krzesła i długie ławy drewniane. W jednym kącie sterczało żelazne łóżko bez pościeli, z tak okropnie zgiętymi prętami, jakby je pozwijał jakiś straszliwy reumatyzm. Okna były nie zamknięte i żelazne haczyki tych okien monotonnie stukały. Marcinka, który tam wszedł za matką, ścisnął dziwny żal na widok tego pokoju. – Widzisz... Tu będziesz sypiał z kolegami... – szepnęła do niego matka – wybierz sobie kącik, gdzie ci będzie najlepiej. Potem, zwracając się do „starej Przepiórzycy”, rzekła: – Droga babciu, nic taniej nie można? – Moja pani Borowiczowa, ty wiesz, że ja cię skrzywdzić nie chcę! Wbij zęby w ścianę, nie można! Ani grosz! – Ha, cóż robić, co robić? – szepnęła matka. – Trzeba się rujnować dla tego huncwota, to trudno. Muszę mu jeszcze łóżko kupić. Żelazne chyba? Siennik – to w domu się wypcha, po- ściel przyślę w tych dniach. – Żelazne łóżko kup, z gałkami, za ośm rubli, u Siapsiowicza! – doradzała staruszka, zaw- sze w sposób uroczysty. – Dziś już by mógł spać tutaj... – A nie, nie... Jeszcze dziś razem przenocujemy w hotelu, a jutro koło południa to się już wprowadzi. – Zaraz pewno i tamci chłopcy zjadą, ale czy też wszyscy staną znowu u nas. Bogu Wszechmogącemu wiadomo... Od Soraczka jakoś żadnej wieści nie ma... 40 Marcinek, którego ta produkcja daleko bardziej interesowała niż poprzednie wywody, za- uważył po chwili z głębokim zdumieniem, że z oczu radcy gwiżdżącego pierwszym głosem kapią duże krople łez i z hałasem spadają na ceratę stołu. – Co to marsz?! – zawołał Somonowicz. – Pamiętam... zresztą mówię wam to już od da- wien dawna, co do mnie rzekł książę pan... – Lubecki... – szepnął pani Borowiczowej w kształcie objaśnienia radca Grzebicki wycie- rając swe zapłakane oczy. – Co do mnie rzekł książę pan... rozumie się, Lubecki, Drucki-Lubecki, kiedy to błaźnisko, Morusek Mochnacki, znalazło się w przedpokoju błagając o ukrycie go przed tłuszczą, którą nieustannie od samego początku awantury podbechtywał, a która w końcu ścigała go po uli- cach, żeby go jak psa podłego na szubienicy obwiesić. Książę pan zapłakał i kładąc mi rękę na ramieniu powiedział te słowa: „Somonowicz, młodzieńcem jesteś i wchodzisz w życie. Nie mówię do waćpana jak do kancelisty, lecz jak do męża, do obywatela. Oto przyjąłem do do- mu i ukryłem przed motłochem wroga narodu, Mochnackiego. Czy wiesz, mówił mi książę, że ten nędznik szedł na czele żołnierzy, aby mię rozstrzelać. I patrzcie, jak Pan Bóg zmiaż- dżył jego zamiary: przed chwilą ten sam Mochnacki klęczał przede mną, przypędzony do mojego progu przez palec boży. Weź waćpan do serca tę naukę i wszystkimi siłami zwalczaj szatana, którego sługami są tacy Mochnaccy...” – Kiedy bo radca wpadasz, u diabła, w przesadę! – wypaliła naraz „stara Przepiórzyca”. – Pewno, że tacy ludzie, kto ich tam zresztą wie... no juści pewno, że wy to lepiej rozumiecie ode mnie. Ale przecież są inni wrogowie, u kaduka! Kiedy mój Ignacy... – Taki Murawiew! – syknęła panna Konstancja. – Zostaw no waćpanna tę sprawę, zostaw... – rzekł pontyfikalnie Somonowicz. – Nie do ludzi ta sprawa należy i nie do ludzkiego sądu. Człowieka, którego nazwisko waćpanna wy- mówiłaś, Pan Bóg wziął w swoją rękę. Jeżeli dusza ludzka jest nieśmiertelna, a nie masz wa- ćpanna najmniejszego powodu wątpić o tej prawdzie, bo wszystko za nią przemawia, to dusza tego człowieka cierpi już męki takiego potępienia, jakich nie obejmie rozum śmiertelny, za te łzy rozlane po ziemi, za tę krew niewinną, za krzywdy wyrządzone nie dla mocy prawa, nie dla władzy miecza, ale dla samych krzywd i dla samego płaczu. Zresztą, ja nie chcę o tym mówić, ja nie chcę o tym myśleć za żadne skarby. Dajcie mi święty pokój! Nie chcę o tym słyszeć. Oto, co wam mówię i powtarzam od początku świata... – Chryste ukrzyżowany! – zawołał Grzebicki – radca Somonowicz chce w nas utwierdzić mniemanie, że on naprawia społeczność od początku świata. Kiedy tak radcowie roztrząsali sprawy wielkiej polityki, pani Borowiczowa, słuchając na pozór uważnie ich twierdzeń, daleko odbiegła myślami. Jakieś kształty i zjawienia, jakieś cienie i widma bezcielesne ukazywały się przed nią, tworząc ze siebie jakby sceny i wypadki z przyszłego życia Marcinka. Kiedy je chciała złapać wzrokiem i myślami – znikały... Moch- nacki, którego tłuszcza ściga dla powieszenia jak psa na szubienicy... Któż to jest Mochnacki, co to za jeden? Ach, to ten, to to znaczy... – myślała nurzając się duszą w jakiś widok pełen ludzi i wrzasku. – Murawiew? kto to Murawiew? I nagle serce jej przestawało uderzać i umie- rało jak żywa istota, którą przebiło zabójcze żelazo. 41 5 Niski mur, tu i ówdzie rozwalony, zarośnięty trawą i mchem, stanowił granicę podwórza. Za murem płynął kanał w obmurowanym niegdyś łożysku. Z czasem wiele kamieni wysunęło się, wpadło do wody i ugrzęzło w cuchnącym ile dna tej strugi, a bujne krzaki i błotne zielska obsiadły jej brzegi. Dalej, za rowem, ciągnął się czyjś park, rosnący na błotnistym gruncie, zaniedbany tak dalece, że mógł przedstawiać małą puszczę, której nigdy stopa ludzka nie przebyła i gdzie tylko ptaki mieszkają. Z tej strony muru stała szopa i drwalnie wybudowane w sposób nadzwyczaj lekkomyślny. Tuż przy szopie, pod samym murem, leżało kilka starych, opalonych i na pół zgniłych belek, o których istnieniu ani właściciel, ani żaden złodziej zapewne nie pamiętał. Pokrzywy i osty usiłowały do cna je zakryć. Na tych balach, po otwarciu roku szkolnego, Marcinek przesiadywał całe odwieczerza, „wykuwając” swoje uroki. Wielkie drzewa zarośli, stare wierzby o niezliczonej ilości gałązek, wiszących nad ziemią, przypominały mu wieś, dom i matkę. Uczył się pilnie, ze wzniosłą bezwzględnością, do której nie znalazło jeszcze dostępu ani zwątpienie, ani nieufność, ani żadne wyrachowanie, ani szacherka. Z historii świętej, czyli „Zakonu Bożego”, tłoczył sobie w pamięć wszystko – poczynając od nazwy danego rozdziału aż do ostatniego w nim słowa. Siadał na belce, ujmował głowę w dłonie i powtarzał głośno „zadane” – aż do skutku, aż do takiego stopnia doskonałości, że mu zasychało w gardle i mąciło się w głowie. Inna rzecz była z arytmetyką i rosyjskim. W oby- dwu tych gałęziach nauk trzeba było odbywać urok z korepetytorem, który mówił i objaśniał po rosyjsku, równie jak pan Majewski w klasie. Z tych wykładów Marcinek nie osiągał nie tylko żadnego zrozumienia rzeczy, ale owszem głupiał coraz okropniej i męczył się coraz bardziej. Prawiono mu ciągle w domu i w szkole o liczbach z nieskończoną ilością zer, polecano wykonywać z tymi wielkimi liczbami jakieś manipulacje, a wykładano, jak to mówią, niby łopatą rzeczy tak łatwe i objaśniano to wszyst- ko najlepiej, najpoprawniej, czysto i wzorowo stawiając akcenty, a tymczasem Marcinek tru- chlał przychodząc do niejasnej refleksji, że nie rozumie, co do niego mówią. Wszelkie czytanie lekcyj zadanych z rosyjskiego musiało się również odbywać w obecno- ści korepetytora, z uwagi na doskonałość akcentów. Właściwie tedy na belkach wyuczał się Marcinek „Zakonu Bożego”, gdyż czwarty przed- miot, język polski, nie nastręczał żadnych utrapień wskutek tego, że nic z tej dziedziny nie zadawano do uczenia się w domu. Korepetytor na stancji „Przepiórzycy”, pan Wiktor Alfons Pigwański, był uczniem klasy siódmej, a zarazem gimnazjalnym i poniekąd, dzięki nieobecności innego, miejskim, ogólno- klerykowskim poetą. Był to młodzieniec szczupły, mizerny, krostowaty, zawsze niedbale odziany i usiłujący zapuścić długie włosy, bez względu na surowe kary szkolne. Wypalał nie- zmierną ilość papierosów i wskutek tego zapewne przezywano go „Pytią” (dlaczego jednak zwano go „żydówką” – trudno dociec). „Pytia” uczył się dobrze, nie tak wszakże, jakby się tego można było spodziewać po jego rzeczywistych zdolnościach. – Pigwański... – mawiała do przyjaciółek „stara Przepiórzyca” – to głowa otwarta jak wielka stodoła, ale cóż pani poczniesz, kiedy mu akurat poezyjka w łeb wjechała jak fura sia- na. Nic, tylko, pani, siedzi i smaruje „wirsze”! Poeta częstokroć zaniedbywał się umyślnie, zapominał o rzeczach, kajetach, książkach, ażeby pozyskać przydomek roztargnionego, który mu niesłychanie przypadał do smaku. 42 Bardzo często umyślnie zostawiał w domu kajet z zadaniami trygonometrycznymi, wypra- cowaniem rosyjskim czy łacińskim albo greckim extemporale – byleby tylko ujawniać roztar- gnienie poetyckie. Wiersze pisał prawie bez przerwy i w sposób piorunujący. We wszelkich zaś utworach, jakiekolwiek dźwigały nazwy i dewizy, za pomocą niezmiernej ilości rusycy- zmów i przy współudziale sporej kolekcji błędów ortograficznych szczerze polskich, opłaki- wał śmierć swoją, opiewał swój pogrzeb albo malował pejzaż posępny ze swym grobem w głębi i księżycem ukrytym za czarnymi chmurami. Myśli i uczucia, tło i akcesoria, porówna- nia i rytm tych utworów były zapożyczone, a częstokroć żywcem wzięte z Puszkina i Ler- montowa. Nie licząc rozpaczy z powodu własnej przedwczesnej śmierci, znajdował jeszcze poeta czasami podnietę do pisania jakiejś elegii czy idylli w uczuciu miłości. Kto był przed- miotem tego namiętnego uczucia, niepodobna odgadnąć rozpatrując sprawę w świetle samych utworów. Raz bowiem były tam uwielbienia przyłączone do gwałtownego pragnienia zgonu z racji jakichś „złotych kędziorów”, a już o stronicę dalej – z powodu „czarnobrewej, czarno- okiej, ozdobionej kaskadą czarnych pierścieni”. Stare panny Przepiórkowskie, które podczas bytności autora w klasie wyciągały z jego ku- ferka olbrzymiej grubości bruliony i zanosiły się od śmiechu deklamując najbardziej rzewne elegie, zachodziły w głowę, kto przecież mógłby być bohaterką tylu dramatów, eposów i li- ryk. Gdy jednak żadna z postaci niewieścich, w tych dziełach przedstawionych, ani wiekiem, ani pięknością cielesną nie przypominała z nich żadnej, powzięły wniosek zdecydowany, że owe bohaterki są to po prostu osoby nie istniejące w Klerykowie i z palca wyssane. Najstarszy z trzech braci Daleszowskich, uczeń klasy czwartej, odznaczał się w ogóle – posiadaniem srebrnego zegarka z wielką tombakową dewizką, a w stosunku do Marcinka – pogardą tak przygniatającą, że mały wstępniak nie był w możności wyrobić sobie pojęcia o różnicy zachodzącej między samym korepetytorem a „panem” Daleszowskim. Był prawie pew- ny, że ci obadwaj „panowie” są czymś w rodzaju profesorów, istotami, które, krótko mówiąc, umieją więcej od pana Wiechowskiego, bo uczą się po grecku i po łacinie, o czym tamten „pan” z Owczar wcale nie miał wyobrażenia. Nie więcej życzliwości okazywali Marcinkowi dwaj młodsi bracia Daleszowscy z drugiej klasy. Rozmawiali z nim wprawdzie, ale za to wy- drwiwali go niemiłosiernie, „brali go na kawały”, wysyłali do apteki po Yerstand, puszczali mu w nos „finfy”, gdy zasypiał itd. Ci obadwaj drugoklasiści byli namiętnymi graczami „w obrazki”. Mieli w kuferkach pełne pudła kolorowanych żołnierzy, oficerów na koniach oraz innych malowanek – i stosy zuży- tych stalówek. Gra polegała na tym, że między karty książki wkładało się tu i owdzie obrazek i podawało ją koledze do odnalezienia malowanek za pomocą wsuwania między kartki sta- lówki – na chybił trafił. Jeżeli stalówka trafiała w miejsce puste – przechodziła w posiadanie proponującego grę, w razie przeciwnym obrazek stawał się własnością posiadacza piór. Marcinek Borowicz nie tylko był ogrywany przez Daleszowskich, bo umieli oni w potrze- bie „naciągać frajera” w sposób tak zgrabny, że żadną miarą dostrzec tego nie mógł, ale jesz- cze dostawał od nich szturchańca, jeżeli z bekiem upominał się o stalówki przywłaszczone przez graczy z pogwałceniem kardynalnych zasad wymiany. Nieco odmienny stosunek zachodził między Marcinem i Szwarcem, drugorocznym uczniem klasy pierwszej, znanym z tego, że mu wszyscy, nie bez wyraźnych a nawet umoty- wowanych pozorów słuszności, udowadniali, że jest dardanelskim osłem. Ale i ten nieszczęsny „pierwszak”, któremu nigdy zadania nie „wypadały”, ale za to słów- ka łacińskie nie tylko wypadały, ale wylatywały jak wiatr z pamięci – przy każdej sposobno- ści starał się nękać Marcinka dowodzeniami, że właściwie mówiąc, „wstępniaki” nie są jesz- cze uczniami i chociaż z łaski pozwala się im nosić mundur i czapkę z palmami, to jednak każdy uczeń klasy już rzeczywistej pierwszej ma zupełne prawo pierwszemu lepszemu kap- canowi z wstępnej dać w zęby, kiedy mu się tylko żywnie spodoba. 45 Pan Majewski nie ukazywał się w takich razach na podwórzu z zasady, gdyż nie mógł znieść przezwisk wykrzykiwanych tak głośno i tak bezkarnie. Tym sposobem bitwa, której władza nie była w stanie przerwać, trwała zazwyczaj w ciągu całej dużej pauzy. Dopiero na odgłos dzwonka zwycięzcy i zwyciężeni wracali do klasy, okryci chlubnymi sińcami, na dwie ostatnie godziny lekcyj. Marcinek był dzielnym „Persem” i dostał pewnego razu taki postrzał w okolicy piątego żebra, że blisko przez dwa tygodnie nie mógł leżeć na prawym boku. Po jednej z takich kampanij wrócił do klasy zmęczony i nie przypominał sobie nawet do- kładnie, jaka lekcja ma nastąpić. Siedział w czwartej ławie pod oknem, przy Gumowiczu, dużym chłopcu, z włosami tak czarnymi, że miały odcień fioletowy. Ten Gumowicz był synem akuszerki, kobiety bardzo biednej, ogromnie energicznej i krzy- kliwej. Mama Gumowiczowa zjawiała się czasami na dolnym korytarzu, rozmawiała z księ- dzem Wargulskim i panem Majewskim, wypytywała się o stopnie i sprawowanie swego Romcia, który już drugi rok siedział w klasie wstępnej, a nieraz wobec wszystkiego tłumu groziła mu pięścią. Jak wieść niosła, po każdej takiej bytności pani Gumowiczowej w gmachu szkolnym Romcio brał w domu ciężkie lanie, czyli „wały”. Pan Majewski wzywał go często do katedry, wytykał mu jego wady, próżniactwo, niedołę- stwo, osłostwo, wspominał o biedzie i procederze starej matki, o niskim jego pochodzeniu i wystawiał go na urągowisko. Wszyscy w klasie, nie wyłączając nauczyciela, chichotali, gdy pucułowaty Romcio stawał przy tablicy. Miał on zawsze kajety w porządku, wiedział najle- piej, jaki rozdział przeznaczony jest do opowiadania, i umiał doskonale zadane, ale czytał tak gdaczącym głosem, tak paradnie syczał, dmuchał i jęczał namyślając się przy dodawaniu, że koniec końców dostawał zazwyczaj dwójkę. Tego dnia pan Majewski wyrwał Gumowicza do arytmetyki i podyktował mu dużą liczbę. „Czarny” drżał na całym ciele. Kilkakrotnie upuścił kredę i widocznie trudno mu było zebrać myśli, gdyż pisał zupełnie inne cyfry. Po klasie przelatywał śmiech tłumiony. Zdolni chłopcy z pierwszych ławek, umiejący zawsze z pochlebstwem patrzeć w oczy nauczyciela i zgady- wać jego intencje, umyślnie zatykali sobie usta, żeby głośno nie parsknąć. Pan Majewski jeszcze dwa razy powtórzył długą liczbę, a gdy Gumowicz znowu napisał co innego, kazał mu iść na miejsce. – Ty, Gumowicz, akurat tyle umiesz z arytmetyki, co pachciarska kobyła... – rzucił mu na pożegnanie. Te dwa ostatnie wyrazy pan Majewski wygłosił w brzmieniu polskim. Sprawiło to szalony efekt. Malcy wszczęli okropny krzyk radości. – Pachciarska kobyła! Oho-ho... Gumowicz – pachciarska kobyła!... Gumowicz usiadł na miejscu i po swojemu zwiesił głowę. Gdy się wesołość ogólna z roz- kazu nauczyciela uciszyła nieco – spojrzał na Marcinka bawiącego się nim również doskonale i zapytał go nieśmiało, cichym szeptem: – Co mi postawił? Borowicz wysunął głowę i śledził uważnym okiem ruch dłoni nauczyciela. Dostrzegłszy znamienne pochylenie pióra szepnął z okrucieństwem: – Pałę! Mały Gumowicz skurczył się dziwnie i tak został bez ruchu, zapatrzony w kajet z arytme- tyką. Marcinek przyglądał mu się i pokazywał go sąsiadom. Po chwili na długiej czarnej rzę- sie „pachciarskiej kobyły” ukazała się jedna wielka łza, samotna łza, sygnał bezdennej rozpa- czy. Borowicz przestał się śmiać i ze zmarszczonym czołem wciąż patrzał na tę łzę błyszczą- cą. Pochłonęła ona jego uwagę, pamięć i jakby całą duszę. Pierwsze w życiu współczucie drgnęło w jego piersi. 46 6 Z twardej szosy bryczka skręciła na uboczny gościniec, z gościńca na dróżkę, zajmującą między dziatkami chłopskimi szerokość nie większą od pospolitego wygonu. Słońce już się skryło za grzbietem wzgórz, zostawiając po sobie tylko przecudną zorzę, w której kierunku bryczka zdążała i na którą zwrócone były oczy Marcinka i jego matki. Konie biegły miernego kłusa, wózek toczył się z wolna w głębokich kolejach drożyny. Po obudwu jej stronach stały niwki żyta, na którym nie widać było jeszcze kłosów, stajenka wczesnych kartofli, mocno zielone smugi owsa i zagony lnu. W pobliżu czerniła się biedna wioska. Dalej na tle przejrzy- stego firmamentu widać było ciemne kształty łańcucha wzgórz porosłych jałowcem i brzezi- ną. Zdarzyło się, że w przeddzień uroczystości Zielonych Świątek wypadł pani Borowiczowej jakiś pilny interes w Klerykowie. Zawarta na początku roku szkolnego znajomość z panem Majewskim ułatwiła jej pozyskanie dla Marcinka na dwa dni świąteczne urlopu, wypisanego na urzędowym blankiecie z ogromną pieczęcią. I oto wiozła do Gawronek jedynaka jako nie- spodziankę dla ojca i całego folwarku. Radość obojga była tym większa, że ani matka, ani syn nie spodziewali się tak pomyślnego załatwienia sprawy, gdyż rzadko kiedy dawano na te święta urlopy. Gdy wózek polnymi dróżkami zjeżdżał z pochyłego przestworza i znalazł się u wejścia do rozdołu między dwoma wielkimi wzgórzami, noc już zapadała. Zbocza gór wzno- siły się stromo po prawej i lewej ręce, a wielkie ich garby niby kolana i stopy wysuwały się z mroku i rosły w oczach, gdy się ku nim zbliżano. Dolina była dość długa, a nie szeroka – w niektórych miejscach tak nawet wąska, że na dnie jej ledwo mogły zmieścić się obok siebie: strumień i droga. Na wiosnę i około świętego Jana potok przemieniał się w rzekę, w wielką, oszalałą rzekę, której wody dosięgały wysoko rosnących brzóz na zboczach pagórków i zostawiały na jałowcach pokosy zmulonego siana, garście lnu i całe nieraz krzewy, z korzeniami wydarte na odległych górach. Toteż droga są- siadująca z tą burzliwą rzeczułką była, ściśle mówiąc, suchym łożyskiem potoku. Nikt jej tam nigdy nie naprawiał ani nie przeinaczał; była sama sobą, zmieniała się i kształtowała swobod- nie, posłuszna tylko prawom przyrody, zupełnie tak jak drzewa okoliczne, jak osypiska i wy- rwy. Były w niej kawałki z natury dobre, zupełnie gładkie, byty inne, zawalone sporymi bry- łami na dość znacznej przestrzeni, a były też i tak zwane dołki, istniejące tam od czasów je- żeli nie piastowskich, to na pewno zygmuntowskich. Kto nie umiał przez te dołki przejechać, ten nie przejechał. Łamał tam dyszel, oś, rozworę, wlatywał w błoto z głową i czapką albo zostawał w dołku z półkoszkami, a konie szły dalej z przodkiem wozu. Na szczęście nie było w całej okolicy człowieka, który by nie miał „sposo- bu” na szczęśliwe przebycie tych wyrw zdradliwych. W pewnym miejscu jechało się dość długo tym porządkiem, że przednie i poślednie koło z prawej strony szło blisko o jaki łokieć wyżej niż koła z lewej, ale ludzie tamtejsi nawykli do tego przymiotu drogi i nikt go tam na- wet nie spostrzegał. Nad wodą rosły zwarte olszyny i przysłaniały zakręty rzeczne. Gdzie- niegdzie stały kępami duże, smutne wierzby o długich gałązkach i wąskich liściach. Konie wlokły się noga za nogą po kamienistym szlaku i były w pierwszym dopiero skręcie doliny, gdy na górę wszedł księżyc. Białe światło z wolna rozpadło się w dole, na zboczach gór i po wąwozach. Widać było spiczaste jałowce pod samymi szczytami i brzózki o listkach srebrzy- ście lśniących, kołyszące się od wietrzyków. Na dalekiej przestrzeni bieliły się kamienie rzecznego łożyska. Tu i ówdzie poza cieniem krzewów lśniły się między kamieniami ruchli- we, maleńkie fale i wodospady płytkiego w tej porze strumienia, który jak żywa istota coś szeptał w głębokiej ciszy. 47 Ten szept opowiadał Marcinkowi cudowne rzeczy o wszystkim, co zaszło w wodach, od- kąd pewien uczeń klasy wstępnej przestał taplać się na bosaka w rzece, łapać sakiem płotki, okonie i małe szczupaki podobne do ciemnych kawałków drzewa... Osoba wychowańca gimnazjum została gdzieś na uboczu i Marcinek zapatrzony w blask wody począł na szum jej odpowiadać jakiejś innej osobie, która była na poły nim samym, na poły kimś zupełnie nieznajomym. Tak siedząc cicho przy matce, zabrnął w niezmiernie daleki świat marzeń. – Paniczek to nawet nie wie, że nam gniadą ukradli! – zawołał nagle Jędrek, służący za fornala. – Gniadą ukradli? – rzekł Marcinek, jak zbudzony ze snu. – Przecie gniadą idzie przed twoim nosem u dyszla... – E!... a i cóż ta z tego, kiedy ją ukradli... – Czy on prawdę mówi, mamusiu? – Opowiedzże paniczowi, jak to było... – rzekła matka Marcinka. Gniada klacz była ulubienicą całego folwarku. Pochodziła z rodziny tak dalece arystokra- tycznej, że rozpowiadano istne o niej legendy. Jedno z takich wierzeń głosiło, że gniadą w prostej linii pochodzi z dziada araba i matki spolszczonej angielki – inne, że jest wnuczką jakiejś Hafty importowanej wprost z Arabii – i tam dalej. W istocie klacz miała główkę małą, oczy mądre, łopatki wydatne, piersi bogate i skórę cienką, ale wszystkie te przymioty od ciężkiej pracy w roli, przy zwózce drzewa, zboża i na- wozu, od długich podróży w bryczce straciły na wartości i nikomu obcemu nie wpadały już w oko, gdy szlachetnie urodzonej boki zapadły i grzbiet jak piła sterczeć zaczął. Jednakże zimową porą, gdy roboty było mniej, a obrok wymierzano regularnie, gniada od- zyskiwała cechy swej rasy. Wówczas, zbliżając się w niedzielę do kościoła, niejednokrotnie musiał pan Borowicz strofować Jędrka furmana: – Trzymaj no konie, cymbale, nie gap się! Jeszcze poniosą i w rów gdzie wywalą... Klacz była zła, nikomu do siebie przystępu nie pozwalająca; nawet swego furmana nie wa- hała się przy okazji chwycić zębami albo trzepnąć kopytem. Pomimo to lubiono ją. Lubiono ją przez chełpliwość za przymioty, dzięki którym klacz od- rabiająca najcięższe fornalskie powinności, istną końską pańszczyznę, mogła w potrzebie obstać za najlepszą cugową. Miała zresztą kilka pięknych źrebiąt, a te wyratowały pana Bo- rowicza z niejednego ciężkiego kłopotu, gdy je w kwiecie lat końskich na jarmark wyprowa- dzono. – A to tak było... – zaczął Jędrek– Z soboty na niedzielę, będzie ze cztery tygodnie temu, poszlimy z Wincentym spać... zwyczajnie w stajni. Spać duszno z koniami, to my otwarli drzwi, tylko my śtangę założyli. Sam-em śrubę zakręcił na fest, klucz-em pod żłób cisnął i układłem się. Oni ta tylko głowę przytkną do słomy, już ci po nich... – A ty, toś znowu czujny nadzwyczajnie! – wtrąciła pani Borowiczowa. – E... bo mnie, proszę pani, jedna baba urzekła wTrzebicach, żebym niby do spania był ta- ki chytry... A no i pospalimy się. Ledwie świt, jak ci mię ten Wincenty wyrżną w łeb trepem! „Gdzie kobyła?” – powiadają. Ja spojrzę: śtanga wisi, gniadej nie ma. Pod progiem my spali – jakże on ta wyszedł, mój Jezus kochany? Dopiero to jest „machenik”! Łabas my za śtangę, a tu przerżnięta jak mydło. Powiadają, że ma taką piłeczkę cienką, ale to głupiemu powiedzieć, żeby kto żelazo piłką urżnął. Musi „para” mieć włos z żydowskiego trupa i tym tak rznie. Wylecielimy na świat... Przed stajnią widać było ślad do stawu. Skoczylimy do stawu. Po- szedł we wodę! My na drugi brzeg „pu” Cieplakom 0 nie ma nigdzie! Rosa bielusienieczka stała na łąkach, a śladu ani – ani! Dopiero oni powiadają, że może brzegiem stawu się wziął, a potem wjechał w rzekę. Polecielimy i tam, ale nie było nic, i pokój. Pan wstał, ludzie się ze- szli, gwar, krzyk, ale śladu nikt wypatrzeć nie mógł. Jak słońce przygrzało, rosa zginęła, to tam już nie było o czym gadać. Sobieraj powiadali, że był gdzieś ślad na smugu, ale kto ich 50 7 Otrzymawszy promocję do klasy pierwszej Marcinek się zaniedbał, a z dawnej jego pra- cowitości niewiele pozostało. W jesieni uczył się jeszcze jako tako, ale około Bożego Naro- dzenia uprawiał „wykpiwankę” zarówno przed korepetytorem, jak i w klasie. Wszyscy mniej teraz uwagi na niego zwracali i on czuł na sobie mniej obowiązków. Pani Borowiczowa zmarła była w lecie owego roku. Marcinek początkowo nie odczuł tej straty. Na pogrzebie zmuszał się do płaczu i przybierał miny efektowne, wrzeszczał i usiłował rzucić się za trumną do jamy mogilnej, wiedząc ze słuchu, że to pasuje, i przeczuwając, że to jeszcze go bardziej w tym dniu wyróżni. Z pogrzebu zabrał go ojciec do Gawronek. Dom byt w nieładzie. Najwięk- szy pokój, gdzie jeszcze tak niedawno stała trumna, cuchnął zgnilizną i kopciem świec. Pan Borowicz pociągnął Marcinka do sąsiedniego, który był sypialnią nieboszczki. Panował tam jeszcze większy nieład. Łóżko było nie przykryte, prześcieradło i kołdra leżały na ziemi, w drewnianej kraszuarce więcej było plwocin niż piasku. Pan Borowicz usiadł pod oknem i, zdawało się, słuchał, jak haczyki okna monotonnie stukają w ramę, jak wiatr dzwoni po szy- bach... Marcinek wpatrzył się w opustoszałe łóżko i wtedy poczuł, że mu matka umarła. Był to koniec wakacyj. Zaraz potem życie szkolne całkowicie go pochłonęło. Czasami, w chwilach nieszczęść i katastrof, budziło się w nim owo zdumienie, jakiego doznał w pustym pokoju matczynym – i wtedy czuł w sercu wielką i nieopisaną sierocą boleść. Kiedy w trwo- gach i rozpaczach biegł do matki, do jedynej swojej ucieczki, stawał mu w oczach tamten pokój głuchy i oniemiały... Ojciec, zapracowany na swym folwarku z podwójną teraz energią, bo sam musiał doglądać gospodarstwa kobiecego, mało się chłopcem zajmował. Dbał o to przede wszystkim, ażeby wyciągnąć grosz na wpis, na stancję i książki. Marcin nie miał już teraz ani wykwintniejszej bielizny, ani przysmaków. Nikt już teraz nie dzielił tak namiętnie jego tryumfów szkolnych ani opłakiwał niepowodzeń, ani zachęcał do nowych wysiłków. Ojciec dowiadywał się o to jedynie, czy nie ma dwójek i pałek, a reszta mało go interesowała. Toteż chłopcu świat opustoszał, zagasło nad nim słońce i nastał jakby po dniu promiennym wieczór zimny i nielitościwy. W owym czasie Marcinek zawarł ścisłe pobratymstwo z pewnym „Wilczkiem”. Byt to drugoroczny pierwszak, syn bogatej lichwiarki, pani Wilczkowickiej, jedynak, pieszczoch i łobuz niesłychany. Umiał on wszelkie przeszpiegi, znał na pamięć usposobienie każdego z profesorów i na tej znajomości psychologicznej fundował swe nabieranie belfrów, ściągania wszelkiego rodzaju, podpowiadanie i sposoby wydaleń z klasy na wagary. Nigdy nie odrabiał żadnej lekcji, okpiwał korepetytorów, a mnóstwo czasu i sprytu tracił na wyprowadzanie w pole nauczycieli w szkole. Zawsze wychodził do tablicy z cudzym kajetem, owiniętym w ar- kusz papieru ze swym nazwiskiem, umiał do tłumaczeń łacińskich kłaść jakieś karteczki w taki sposób, że ich nawet sam pan Leim znaleźć nie był w stanie, wszystkie lekcje ustne wy- dawał z podpowiadania lub genialnie ściągał. Do stałych zwyczajów Wilczka należało ucie- kanie z kościoła w niedziele i dni galowe. Wymykał się prawie z rąk księdzu prefektowi, jak- by mu się przed nosem w ziemię zapadał, potem uciekał na dwór jakimiś dziurami pod chó- rem i gnał na parę godzin w pola. Jesienią wykradał rzepę z ogrodów podmiejskich, w zimie używał ślizgawki albo spaceru. Zaznajomiwszy się bliżej z Marcinem Borowiczem, dzięki temu że ich posadzono w jednej ławie. Wilczek jął edukować symplicjusza. Marcinek uległ jego wpływom, za punkt honoru teraz uważał praktykowanie różnych sztuk i sposobów za- miast mozolnej nauki – i dawał się wodzić na wagary. Pewnej galówki w grudniu obadwaj bryknęli za miasto przed nabożeństwem, które w miejscowym kościele miało się odbyć o godzinie dziesiątej. Na rzeczce lód był jaki taki, więc 51 używali do syta, później włóczyli się obok plantu kolejowego, brnęli po śniegu i z satysfakcją taplali się w wodzie. Marcin zmarzł i powiedział do Wilczka: – Ty, ja idę do kościoła. – E, widzisz, ośle... Takiś stary kolega! Już się boisz księdza... – Nie boję się, tylko mi zimno. – O, bydlę! zimno mu. Mnie wcale nie zimno. – Ja już idę. Chodź, Wilczek. Co tu będziesz robił? – To idź sobie, ośle! Widzisz go. Jeszcze ty pożałujesz... Niby to udaje... stary kolega, a fagasuje księdzu... Marcinek pędem ruszył ku miastu. Wilczek cisnął za nim bryłą grudy i pokazał mu język, a sam znowu zaczął się ślizgać. Borowicz rozpiął szynel i biegł prędko. Mijał ulice, jakich o tej porze nigdy jeszcze nie widział, gdyż był to czas, kiedy codziennie siedział na lekcjach. Zda- wało mu się, że robotnicy, emeryci, stare panie a nawet kucharki, z koszykami wracające do domów, niewątpliwie widzą jego łotrostwa. Zmęczony przybiegł nareszcie do kościoła, pchnął wielkie drzwi wchodowe i wsunął się do zimnych przedsionków prowadzących na chór. Marci- nek należał do grona śpiewaków, którzy po ukończeniu sumy wykonywali hymn państwowy. W przedsionkach, korytarzach i krużgankach nie było nikogo, szedł tedy na palcach, skra- dając się do małych drzwiczek, które prowadziły na schody i do chóru. Uroczyste nabożeń- stwo galowe jeszcze trwało. Organy huczały, toteż nikt nie słyszał, jak drzwi skrzypnęły. Marcinek wszedł na kręcone schody kamienne i stąpał cicho, pragnąc niepostrzeżenie wejść na chór i uniknąć noty w dzienniku nauczyciela śpiewu, grającego na organach. W wieży było ciemno, tylko w pewnych miejscach padał na kamienne stopnie blask świa- tła z wąskich okienek, które na zewnątrz były tylko szparami, a ze strony wewnętrznej two- rzyły dosyć szerokie framugi. Marcinek przebył już był prawie cały komin i zbliżał się do drzwiczek chóru, kiedy nagle ścierpł ze strachu. Oto pod samymi drzwiami klęczał prefekt, ksiądz Wargulski. Z okienka padała na jego głowę i płaszcz granatowy z dużym kołnierzem biała plama i do- zwalała widzieć całe podługowate czoło i twarz surową. Prefekt miał oczy zamknięte, ręce złożone i gorąco się modlił. Wargi jego poruszały się z wolna, a głowa czasami drgała niespokojnie. Marcinek stał bez ruchu, nie śmiąc oddychać z przerażenia. Ksiądz był surowy i trzymał całą szkołę w trwodze panicznej. Powoli Borowicz zaczął cofać się, trafił na framugę okienka, wlazł w nią, przytulił się do muru i nie spuszczając oka z głowy księdza drżał na całym ciele. Tymczasem gdzieś nisko rozlegał się głos kanonika śpiewającego modlitwy za cara: Panie, zachowaj imperatora i króla naszego Aleksandra... Niech będzie pokój w mocy Twojej... Z chóru odpowiadano na te modlitwy. Później nastąpiła krótka przerwa, w ciszy rozległa się przygrywka do hymnu carskiego i dał się słyszeć czysty i równy śpiew młodzieży. Zaledwie przebrzmiała pierwsza strofa pieśni, kiedy dolne drzwi schodów otwarły się, Marcina przejął zimny ciąg powietrza i dały się słyszeć kroki osoby biegnącej na górę. Marcinek skurczył się i czekał. Włosy zjeżyły mu się na głowie, kiedy tuż obok niego przesunął się – inspektor gimnazjum. Potentat gimnazjalny przebył schody i zdążając do drzwi chóru wlazł w ciemnym przejściu na klęczącego prefekta. – Kto to idzie? – zapytał ksiądz. – Ach, eto wy, otiec... – rzekł inspektor. – Kazałem wyraźnie, żeby hymn po nabożeństwie śpiewano w języku rosyjskim. Zalecałem to dwa razy nauczycielowi śpiewu... 52 – Nauczyciel śpiewu wcale nie jest temu winien – rzekł ksiądz ze spokojem, chowając w zanadrze swą książeczkę do nabożeństwa. – Więc któż zawinił? – Ja! – Co takiego? – głośniej zawołał inspektor. – Kazałem śpiewać... – Panie inspektorze – rzekł ksiądz spokojnie i z zimną uprzejmością – uczniowie będą śpiewali tutaj, w kościele, hymn po polsku, i to nie tylko dziś, ale zawsze. – Co takiego? – krzyknął Rosjanin. – Tak będą śpiewali, jak rozkazałem! Ja tu nie zniosę żadnych jezuickich fanaberyj. A toż co nowego? Proszę mi wskazać drzwi na ten wasz chór... – Mogę panu inspektorowi wskazać jedne tylko drzwi... na dole... – powiedział ksiądz kła- dąc ogromną dłoń swoją na klamce. Właśnie potężnie brzmiała druga strofa hymnu: Wrogów zamiary złam, Władco wspaniały, Panuj na sławę nam... kiedy Marcinek spostrzegł, że ręka księdza Wargulskiego z klamki przeniosła się na ramię przybysza. Inspektor rzucił się do drzwi i szarpnął księdza. Wtedy prefekt jednym ruchem drugiej ręki odwrócił inspektora i trzymając go mocno prawicą za futrzany kołnierz, począł znosić tę dużą osobę ze schodów. Inspektor szarpał się i krzyczał donośnie, ale cały ten hałas ginął w huku organów. Marcinek uszczęśliwiony tak paradnym widowiskiem wyszedł z kryjówki i zatykając sobie usta rękami, żeby nie parsknąć śmiechem, szedł krok w krok za prefektem. Gdy ksiądz Wargulski sprowadził inspektora na sam dół – otworzył drzwi i silnie wy- pchnął go na korytarz. Inspektor uderzył się wyciągniętymi rękami o przeciwległą ścianę, potem stanął, poprawił na sobie futerko, namyślił się i ruszył na dół po schodach. Tymczasem ksiądz wyjrzawszy na korytarz i obaczywszy, że nikt tej sceny nie spostrzegł, zawrócił się, postawił wielki krok w ciemności i utknął na Marcinku. Z niepokojem otwarł zaraz drzwi i pociągnął malca do światła. Borowicz zadarł głowę z rozpaczliwą odwagą, pewny, że teraz nic go już nie uratuje, że wypędzą go z gimnazjum na cztery wiatry albo mu zerżną skórę na kwaśne jabłko. – Co tu robisz, błaźnie jeden? – zawołał prefekt. – Nic nie robię, proszę księdza. – Dlaczego nie siedzisz na chórze? – Musiałem wyjść na dwór, proszę księdza... – zełgał na poczekaniu. Ksiądz chrząknął, zakaszlał i spytał go cicho: – Widziałeś? – Widziałem! – rzekł Marcin z determinacją, choć nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. – Słuchajże, ty ośle, jeżeli mi piśniesz jedno słowo o tym, coś tu widział, to ja ci sprawię! Będziesz gadał? – Nie będę gadał, proszę księdza. – Ani matce nie będziesz gadał? – Ani matce nie będę gadał. Ja nie mam matki. – Wszystko jedno! Ani ojcu? – Ani ojcu. – Ani żadnemu koledze, nikomu a nikomu? – Ani żadnemu, ani nikomu. – No, pamiętaj se, ośle zatracony. 55 – Za to, że głośno rozprawiasz w klasie po polsku, zostajesz na dwie godziny w kozie – słyszysz? – Słyszę, panie profesorze... – rzekł ze skruchą Borowicz. – Dlaczego bijesz się z Makowiczem? Marcinek spuścił oczy i zrobił pobożną minę. Na wspomnienie dwu godzin kozy łzy go ścisnęły za gardło. Wtem dostrzegł, że jeden z guzików przy ineksprymablach profesora jest nie zapięty, i doznał zaraz wielkiej ulgi. – Nigdy nie bij się z Makowiczem – mówił tymczasem pan Leim surowo i głośno – nie zbliżaj się do niego, nie proś go nigdy o jakieś tam jego parszywe okładki... Usłyszawszy wyraz „parszywe”, niezwykły w ustach pana Leima, Marcinek spojrzał i wtedy doznał dziwnego wrażenia. Profesor patrzył na niego ostrym, zagadkowym wzrokiem. Wydało się Marcinkowi, że to spojrzenie wstydzi się jego małej osoby i że zarazem bezlitoś- nie się z niej natrząsa... O ile profesor Leim umiał sztubę trzymać w czasie swej lekcji na wodzy i ukazaniem się swoim rozsiewać w tłumie łobuzów śmiertelną ciszę, o tyle Iłarion Stiepanycz Ozierskij, na- uczyciel języka rosyjskiego, nie posiadał władzy takiej ani za szeląg. Był to tłusty basałyk z czaszką nagą jak kolano, z policzkami obwisłymi, zadartym nosem i oczyma śledzia. Wielki brzuch dźwigał na krótkich nogach, które w sposób najzabawniejszy plątały się pod tym cię- żarem. Iłarion Stiepanycz nigdy nie omijał żadnej kałuży i zawsze chadzał unurzany w błocie do kostek. Jego frak wiecznie był wysmarowany kredą, a guziki pomalowane atramentem przez wdzięcznych wychowańców. Kiedy wstępował do klasy, witała go piekielna salwa wrzasków i, co najgorsza, witały go wrzaski polskie, jego, nauczyciela i siewcę mowy rosyj- skiej. Gwizdano, tupano, przesuwano ławki, grano na drumlach, dzwoniono małym dzwo- neczkiem, co mogło doprowadzić człowieka najmniej nerwowego do ostatniej pasji; głośno wyuczano się następnych lekcyj i prowadzono ożywione rozmowy o tematach najzupełniej dowolnych. Iłarion Stiepanycz nie próbował chwytać grających na drumlach albo poszukiwać dzwonników, gdyż z doświadczenia wiedział, jak złe skutki tego rodzaju gorliwość pociąga za sobą. Zdarzyło mu się skoczyć z katedry między ławki, gdy dokładnie wystudiował punkt, skąd dzwonek słychać było bez przerwy. Któż mógł przypuścić, że dzwonienie w jednym miejscu jest pewnego rodzaju wabikiem? Pędząc do winowajcy między ławkami, Iłarion runął nagle jak podcięty cedr, nie spostrzegłszy, że od ławki do ławki przeciągnięty był mocny sznur od cukru. Nazywało się to „łapaniem lwa w sieci – z przynętą”. Awantury w klasie pierwszej nie przekraczały zresztą pewnego, tradycyjnego poniekąd, szablonu. Istotne wyrafinowanie w dręczeniu „kałmuka” zdradzały dopiero klasy nieco wyż- sze: druga, trzecia i czwarta. Osobliwie do klasy trzeciej Iłarion wchodził pobladły; zbliżając się do katedry ważył i badał krok każdy. Zanim usiadł na krześle, oglądał je, czy nogi nie są czasem wykręcone, badał tablicę, czy podczas lekcji na głowę mu się nie zwali, sufit, czy stamtąd woda mu na łysinę kapać nie zacznie, szufladki stolika, czy stamtąd szczury na niego nie wyskoczą – itd. Podczas bytności w klasie Ozierskiego – nie było żadnej lekcji. Coś on tam mówił, wykładał gramatykę rosyjską czy rozdział historii powszechnej, ale tego żywa dusza nie słyszała. Sprawiało to wrażenie, że nauczyciel dostał pomieszania zmysłów i gada do siebie. Jeżeli z dziennika wyrywał kogokolwiek do lekcji, to zawsze stawała na środku jedna i ta sama osobistość i wypowiadała we wszystkich porach roku jeden i ten sam ustęp. W klasie trzeciej na przykład uczeń Białek był „specjalistą od kałmuka” i opowiadał przez rok cały jakąś brednię o tym, jak księżniczka ruska Olga powiązała wróblom ogony i spaliła jakieś miasto „Iskorostień”. Czasami Iłarion zaczynał spazmatycznie wrzeszczeć: – Ja ci się, bałwanie, pytam, co wiesz o Karolu Wielkim. O księżniczce Oldze słyszałem już sześćset razy od ciebie! 56 Wówczas przewracano ławki, rozpoczynały się bitwy między gromadami uczniów – i w rezultacie wpadał do klasy brutal inspektor, ażeby któregoś tam z zaczinszczików wsadzić do kozy, ale i samego Iłariona ostro zwymyślać. Ozierskij był człowiekiem wykształconym. Władał kilkoma językami, a w klasie ósmej pięknie objaśniał utwory Puszkina i Gogola. Był jednak tak dalece rozlazły, że z miasta nigdy nie mógł trafić do swego domu. Codziennie prawie zdarzała się historia, że spotykał na ulicy jakiegoś ucznia i wołał na niego: – Ty – jak ci tam... Gdzie mieszka nauczyciel Ozierskij? – No, a przecież pan jesteś nauczyciel Ozierskij. – To niczego nie dowodzi, o to ci się nie pytają. Prowadź mię do mojego mieszkania... W klasie pierwszej wykładano również język polski. Był to przedmiot nieobowiązkowy. Nauczycielem tego „miejscowego języka” był niejaki pan Sztetter, człowiek światły, ale tak wiekuiście wylękły o swoją posadę, że właściwie niczego nie uczył. Obarczony był liczną rodziną; kilku chłopców jego uczęszczało do męskiego, a kilka córek do żeńskiego gimna- zjum i zapewne niepokój o los ich przeszkadzał panu Sztetterowi uczyć przynajmniej pisać ortograficznie. W klasach wyższych zdobywał się biedny belfer czasami na jakąś wzmiankę o literaturze polskiej, a mówił to z miną tak przerażoną, że tylko śmiech budził. W klasie pierwszej lekcje języka polskiego odbywały się cztery razy tygodniowo w porze bardzo niewygodnej, bo między godziną ósmą i dziewiątą z rana. W zimie bywało wtedy sza- ro i chłodno. Chłopcy siedzieli skuleni i senni. Nauczyciel przychodził w swoim futrze szo- powym, tulił się w nie i drzemał z otwartymi oczami, podczas gdy wzywani do katedry tłu- maczyli z wypisów Dubrowskiego urywki nudne jak odwar z lukrecji. Po odczytaniu i przeło- żeniu na rosyjskie danego „kawałka” następował rozbiór, dokonywany po rosyjsku i na modłę rosyjską. W ciągu całej lekcji nauczyciel nie mówił ani słowa po polsku i z niechęcią prosto- wał faktyczne błędy. Uczniowie odrabiali ten „przedmiot” jako wstrętną katorgę. „Polskie” była to godzina stokroć nudniejsza od kaligrafii i „Zakonu Bożego”, gdyż nadto małe próż- niaki czuły w powietrzu woń wzgardy unoszącą się nad tą nieszczęsną lekcją. Stopnie z pol- skiego nikogo nie obchodziły, nauczyciel Sztetter nie był wcale w umysłach malców ceniony na równi z wykładającym arytmetykę albo łacinę. Traktowano go pobłażliwie, jak piąte koło u wozu, jako rzecz w istocie niepotrzebna i bez wartości. Nauczyciel Sztetter sam, jeżeli nie uważał, to czuł poniekąd, że jest intruzem w tej szkole i na stanowisku profesora tak źle widzianego przedmiotu. W porze wiosennej, kiedy co naj- mniej połowa uczniów brykała mu z lekcji, przedkładając „esktrę” nad tłumaczenia z Du- browskiego i ustępy dzieła pod tytułem – Grammatika polskawo jazyka sostawlennaja po Iwanowu Michałom Grubieckim – nie protestował przeciw bezczelnym ucieczkom. Jego sen- ne oczy widziały dobrze wymykających się cichaczem, ale patrzały i wówczas obojętnie, apatycznie, niedbale. Czasami błyskała w nich iskra dziwnie bolesnego szyderstwa... Skoro jednak dawały się słyszeć na korytarzu kroki, pan Sztetter tracił nawet wyraz ospałości i nie był w stanie ukryć obawy. Nieraz zdawało się, że z przestrachu wobec dyrektora wlepi się w szczery mur i zniknie w ścianie. Niegdyś bywał i on farysem. Pisywał do gazet. Chodziła głucha fama, którą sam, jak mógł, dusił, że na pewno drukował duże artykuły z zakresu jakiejś socjologii. Dziś, gdy z pana Sztettera nie ma w gimnazjum klerykowskim ani dymu. ani popiołu, możemy na tym miejscu, nie szkodząc mu, wspomnieć o drugiej jego tajemnicy. Przez długi szereg lat tłumaczył prze- cudnym, niepokalanym wierszem poezje ulubionego melancholika Shelleya i miał zamiar wydać ów przekład bezimiennie. Widocznie jednak ubezwładniła natchnienie Grammatika polskawo jazyka, bo przekład nie ukazuje się w druku... Jeżeli Sztetter nie cieszył się w klasie pierwszej poważaniem, to za to nauczyciel arytme- tyki, pan Nogacki, miał go nadmiar. Był to urzędnik surowy, nauczający dobrze, profesor zimny, sumienny i sprawiedliwy. Nikt nie wiedział, co on myśli, a nikomu do głowy nie przychodziło mniemanie, że on co czuje. Prawdopodobnie pan Nogacki nie myślał nic nad- 57 zwyczajnego, aczkolwiek matematyka jest „jako góra winnym krzewem” itd. Jeżeliby przy- równać system szkoły rosyjskiej w Klerykowie do maszyny, to profesora Nogackiego trzeba by nazwać jednym z najgłówniejszych jej kół zębatych. Ani mu się śniło rusyfikować kogo- kolwiek, oburzyłby się prawdopodobnie, gdyby go kto nazwał złym Polakiem, a jednak... Po upływie dziesiątka lat, kiedy z forsownego wysiłku najbardziej utalentowanych rusyfikatorów nie zostało w głowie byłego ucznia klerykowskiego jednej szczypty czegokolwiek, co by za rosyjskie uchodzić mogło, to na pytanie zadane znienacka, ile jest pięć razy ośm – tenże uczeń nie odpowie we własnej myśli: – czterdzieści, lecz sorok. Było coś w wykładzie pana Nogackiego, co zmuszało chłopców do myślenia po rosyjsku. Wymagał szybkiej, natychmia- stowej, piorunującej kombinacji, prędkich odpowiedzi, sprężystych a ukutych przezeń fraze- sów, formuł mówienia, którymi się lubował i które wdrażał, wtłaczał, wciskał w umysły i w pamięć jemu tylko znanymi środkami moralnego postrachu. Miał swój własny stalowy sys- tem, dopasowany do szkolnego, i przeprowadzał go z konsekwencją niezmordowaną. Gdyby go kto był zapytał, na co mu to wszystko jest potrzebne – z pewnością wytrzeszczyłby oczy i nie umiał odpowiedzieć. 60 – A ty, Borowicz – zwrócił się do niego dyrektor – przyznajesz się do winy? Czy strzela- łeś? – Tak, panie dyrektorze... – rzekł cicho i głosem pełnym boleści – strzelałem, ale bez pro- chu... Marcinek wypowiedziawszy te słowa spojrzał na zgromadzonych pedagogów i osłupiał. Wydało mu się, że ci sprawiedliwi sędziowie zdjęli z twarzy swych surowe maski. Zjadliwy nauczyciel Wielkiewicz, który miał opinię ateusza i prawdopodobnie wskutek tego zdegra- dowany był aż do poziomu profesora geografii, zadarł głowę, wsadził na nos binokle, przy- patrzył się Borowiczowi i rzekł, gwałtownie machając ręką: – Słyszane rzeczy… strzelał bez prochu. Co za bezczelny i niebezpieczny konspirator! Nagle cała belferia wybuchła głośnym, niepowstrzymanym śmiechem. Dyrektor usiłował zachować godność, ale i on trząść się zaczął. Obudwu podsądnych wyrzucono za drzwi i wręczono Pazurowi, który ich znowu do kozy zamknął. Gdy rozpoczęły się lekcje, polecono im iść do klasy. Tam usłyszeli wyrok, że skazani są w drodze wielkiej łaski jeszcze na długą kozę o chlebie i wodzie. Wszystkie te kataklizmy i przejścia strasznie pognębiające oddziałały na Marcinka. To, że go nie wydalono z gimnazjum, przypisał w głębi swego serca wstawiennictwu matki. Zaraz też po zupełnym opuszczeniu kozy poszedł do kościoła. Odwieczna katedra była pusta zupełnie. Zimny mrok zaścielał jej całą nawę i kąty, a Mar- cinek szukał jeszcze bardziej skrytego miejsca. Znalazł je w ciemnym przejściu pod chórem. Był tam rodzaj krypty, w której głębi znajdowały się drzwi prowadzące do wielkiego orga- nu wprost z kościoła. Stały w tym miejscu skrzynie ze świecami, chowano tam schodki, drabinki, jakieś stare or- namenty i inne rupiecie kruchciane. Marcinek upadł na kolana w tym mroku, przytulił twarz do zimnych kamieni i począł żarliwie się modlić. Dopiero pan Rozwora, główny kościelny i najgłówniejszy w całym mieście tabaczarz, dzwoniąc kluczami na znak, że się kościół pod wieczór zamyka, wystraszył go z kryjówki. Nazajutrz wczesnym rankiem znowu Borowicz klęczał w tym samym miejscu. Odtąd wstawał wcześniej i przed lekcjami zawsze zmierzał na swe miejsce pod chórem. Pewnego razu klęcząc tam wysłuchał kazania, jakie do wiernych miał jeden z wikariuszów, księżyna stary i wielki prostaczek. Nauczał on dnia tego przeważnie służące i motłoch rzemieślniczy, jak należy przymuszać się do modlitwy. Prostymi i niemal śmiesznymi zwrotami mowy za- pewniał, że modlitwa na początku człowieka nudzi i mierzi, potem wchodzi w nałóg, a wresz- cie zacznie być przyjemną jak czysta i cała koszula dla nędzarza, który chodził w zgnojonym łachmanie i którego wszy jadły. Marcinek wziął do serca tę naukę i począł zaprawiać się do modlitwy. Zrazu odmawiał jeden tylko pacierz, później szeptał ich kilka na różne intencje; z czasem dobre i złe stopnie, dobre lub złe rozwiązanie zadań, wreszcie wszelkie zjawiska ży- cia, wszystkie wypadki stały się w jego umyśle zależnymi od modłów porannych. Taki był zewnętrzny kształt tego stanu ducha. W gruncie rzeczy religijność była jakby zbudzeniem się do życia istoty martwej. Jak na wiosnę z nagiego gruntu wyrasta niespodzie- wanie, na oko z niczego, pęd kwiatu, idzie za słońcem i otwiera ku niemu swój kielich, tak w duszy Marcinka z niczego wyrosło uczucie nieznane, cudowny kwiat wieku dziecięcego: uf- ność. Roztoczyła ona dokoła chłopca jak gdyby nadziemski zapach. Wszystko było zrozu- miałe i wytłumaczone w tej zaczarowanej krainie, wszelkie zjawiska i rzeczy objęte były przedziwnym systematem filozoficznym, którego punktem wyjścia był –pacierz. Nic się tam nie działo bez przyczyny, każdy wypadek był rezultatem jakichś dobrych lub złych uczyn- ków, czasami był karą albo nagrodą za dobre albo złe myśli, nieraz za marzenia, czyste jak pierwszy śnieg, które w tamtym kraju nazywały się zbrodniami... Jezus Chrystus, którego skroń okrwawiona zwieszała się w stronę krypty w najbliższym od niej ołtarzu, zdawał się 61 nakłaniać ucha i słuchać nieskończonych modłów. Im więcej wypowiadały ich usta dziecięce, tym więcej było ich w sercu. Za pacierzami szły pospolite prośby o rzeczy małej wagi, prze- dziwne umowy i ślubowania, nieraz bardzo pokorne wyrzuty i skargi. Dziwna siła ciągnęła wszystkie myśli chłopca coraz dalej i dalej, wywierała na jego postępowanie wpływ bezwa- runkowy, zmuszała go na przykład do forsownego wyuczania się lekcyj nie dla nauki ani do- brych stopni, ale dla jakichś zaziemskich potrzeb serca. Nade wszystko – ta pobożność słodziła sieroctwo Marcinka. Nie był wówczas sam jak dawniej, nie czuł żadnego opuszczenia. Jego zmarła matka – żyła, wiedziała o wszystkich troskach, smutkach i radościach. Nieraz odzywał się w głębi jego duszy jej głos jako dobre postanowienie albo trzymał go niby ręka. Marcinek nie miał wówczas dawniej odczuwanych niepokojów i żalów. Wpośród trwóg, w które obfituje szkoła rosyjska, w głębi nocy sierocych wiedział dobrze, że mu włos z głowy nie spadnie. Był to cudowny sen na łonie Boga. Codziennie o tej samej porze do tejże kruchty przychodziło pewne „indywiduum”. Indy- widuum pobierało w rządzie gubernialnym 20 rubli srebrem miesięcznej pensji, miało całą kohortę „drugorocznych” synów w rozmaitych klasach gimnazjum, miało nadto surducinę wytartą do ostatniej nitki, krótkie spodnie z drelichu wypchnięte na kolanach, buty obciążone tak wielką ilością przyszczypków, że pod nimi istotna postać tych butów zginęła – rzadko kiedy goloną brodę i siwe oczy, smutne aż do śmierci. Indywiduum nie klękało, lecz zająwszy miejsca jak najmniej na rożku skrzyni ze świecami, opierało głowę na rękach i modliło się aż do godziny ósmej. Nikłe promyki wczesnego słońca, przebiwszy kolorowe szyby wysoko umieszczonych okien, wchodziły do ciemnego przejścia, oświetlały łysą czaszkę i uwiędłą szyję starego człowieka. Jego suknia znoszona ginęła w mroku, jego ciężkie ubóstwo znikało i Marcinek, niezdolny jeszcze do pojmowania niedoli ludzkiej, widział obok siebie tylko współtowarzysza w modlitwie. Nigdy do siebie nie mówili słowa, nie mieliby zresztą o czym mówić ze sobą... Raz tylko, idąc ze szkoły, Marcinek spotkał na ulicy swego znajomego z kruchty. W świe- tle dziennym twarz starego pana wydała mu się daleko mizerniejszą i odzież jeszcze bardziej zniszczoną. Krok jego był bardziej ociężały, głowa na piersi zwieszona. Dźwigał pod pachą jakieś zawiniątko w starej serwecie i przesuwał się obok murów ulicy. Wymijając Marcinka podniósł oczy i wtedy bezgranicznie smutna twarz jego rozjaśniła się przedziwnym uśmie- chem. Marcinkowi zaćmiły się oczy łzami szczególnego wzruszenia. W ciągu przelotnej minuty miał jakby zachwycenie. Uczuł, że kiedy dusze cnotliwych ludzi po życiu wśród cierpień opuszczają tę ziemię i u tronu Przedwiecznego spotykają się ze sobą, to takimi anielskimi uśmiechami muszą się witać i pozdrawiać nawzajem. 62 10 Po ukończeniu egzaminów i otrzymaniu przejścia z klasy czwartej do piątej Marcinek spę- dzał wakacje, jak zwykle, w Gawronkach. Stary pan Borowicz już był wówczas znacznie po- sunął się w lata, gospodarstwo na folwarku szło gorzej, a w domu widać było z wolna idącą ruinę. Jedzenie gotowała stara kucharka, która onego czasu niańczyła Marcinka, a gotowała, jak jej się żywnie podobało. Talerze byty wyszczerbione, łyżki, noże i widelce ginęły, a pozo- stałe były karykaturami zaginionych. Starszy pan prowadził nieustanną walkę z Małgorzatą, ale irytował się na próżno. W domu coraz bardziej widzieć się dawał brak bielizny, odzieży, najprostszych wygód. Nawet same sprzęty w mieszkaniu przybrały wyraz dziwnego zanie- dbania i opuszczenia. W pokoju najobszerniejszym, który ze względu na obecność w nim garnituru starych mebli z wyprawy nieboszczki matki Marcinka nazywany był bawialnym, portrety sztychowane. marszałków francuskich, Kościuszki, księcia Józefa – okrył kurz nieprzenikniony; na krze- słach wisiały pokrowce zbrudzone do szczętu przez ogary i jamniki, które obrały sobie tutaj legowiska i zajmowały je ze stanowczością bezwzględną. W „serwantce”, pełnej niegdyś róż- nych cacek pamiątkowych, szyby „ktoś” powybijał, a ze sprzęcików nie zostawił ani jednego. Nie lepiej było przed domem. Obok ganku, gdzie za życia nieboszczki było mnóstwo klom- bów z kwiatami tak pięknymi, że o nich mówiono w całej okolicy – nie było nie tylko kwia- tów, ale nawet klombów. Prosięta rozkopały cały ogród kwiatowy, krowy i źrebięta poro- zwalały tu i owdzie sztachety... Tylko bujna rezeda, zasiewająca się sama naokół, pachniała mocno jak dawniej i ten jej zapach przywitał Marcina niby wspomnienie matki, kiedy przy- bywszy na wakacje stanął w oknie wieczorem. Był to koniec czerwca, czas sianokosu. Zaraz nazajutrz o świcie starszy pan zbudził Mar- cinka i kazał mu iść na łąki do „pilnowania” kosiarzy. Kiedy zaś panicz, przybrany w buty z długimi cholewami i stary „cywilny” kapelusz, miał wyjść z domu, ojciec założył mu na ra- mię dubeltówkę i torbę myśliwską pełną śrutu, prochu, kapiszonów i pakuł. Marcinek rzucił się do rąk ojcowskich: dotychczas wolno mu było nosić tę dubeltówkę, ale tylko wtedy, gdy nie była nabita – i czasami trafiać do celu. – A przecie nie wystrzelaj mi wszystkich kaczek, niechże choć z jedna pozostanie na mój strzał... – rzekł starszy pan, kiedy już Marcinek zbiegł ze wzgórza ogrodowego, dążąc na gro- blę. Tuż za ogrodem rozciągał się duży staw zarosły grzybieniem, tatarakiem, wysokimi sitami i rokiciną. Do stawu wpływała rzeka, jak długi wąż, licznymi zakrętami wijąca się przez łąki. Ze wzgórz otaczających płynęły do niej potoki, a obok każdego z nich kwitły rozkoszne do- linki, pełne bujnych brzóz, malin, tarniny, jeżyn, traw sięgających do pasa i kwiatów najcud- niejszych na ziemi. W pewnych miejscach strumień ginął zupełnie w głębi krzewów i słychać było tylko cichy szmer jego, podobny do wesołego śmiechu istoty żywej i pełnej szczęścia. Trzeba było rozgarnąć mokre gałęzie, ażeby dojrzeć czystą strugę, po której dnie pełzały du- że, czarne raki. Gdy Marcinek biegł nad stawem, dopiero wstawały z wody mgły nocne. Po prawej ręce snuła się polna droga pod górę i widać ją było daleko między jałowcami. Obok zieleniły się młode owsy, upstrzone kępami o bujniejszych, prawie czarnych ździebłach, które wystrzeliły z miejsc ugnojonych sowiciej – w oddali stała duża, złota niwa pszenicy. Na łąkach lśniła się biała rosa. Słychać już było stamtąd poklepywania kos i echa rozmów. We mgle nakrywającej wodę plusnęły nagle i zerwały się cztery dzikie kaczki, jak duże plamy czarne ukazały się na różowym niebie i szybowały w przestrzeni, podobne do rozciągniętych krzyżów. Marcinowi 65 Te strzały nie wywarły zbyt wielkiego wpływu na zmniejszenie się fauny tamtych okolic. Całe myślistwo polegało właściwie na chodzeniu za ptakami. Kraski i grzywacze, żołny i ja- strzębie wodziły młodzieńca za nos po wszystkich górach, dokąd by już nawet kulawy pies nie zabłądził. Oprócz nich pędziła go z miejsca na miejsce wiecznie głodna ciekawość. Każde nieznane drzewo dalekie, strumień błyszczący na słońcu w odległości kilku wiorst, siniejące w przestrzeni lasy, góry pokryte jałowcem i smutne gąszcze świerkowe stanowiły dla niego zupełnie nowy, jakby nie odkryty dotąd, świat zaczarowany. Było to dziwne zbratanie się z wszelkimi wertepami. Szczególnie wszakże Marcinek polubił – noc. Nie było, zda się, rozkoszy, która by mu starczyła za włóczenie się w zmroku po miejscach odludnych, samotnych i ogarniętych przez ciszę tak wielką, że w niej słychać było, jak szeleszczą dojrzałe, nie skoszone trawy, jak szemrze woda. Były wówczas księżycowe noce... Ale po cóż silić się na opis nocy tych w tamtym kraju! Jakiż język zdoła je wysłowić... Błądząc tak po okolicy Marcinek zachodził częstokroć do wsi obszernych, tu i owdzie roz- ciągających się u podnóża wzgórz. Wsie te stały zazwyczaj jakby na ogromnych polanach, dokoła których ze wszystkich stron czerniał las, jak świat stary. Ludność zamieszkująca te sioła odrabiała niegdyś pańszczyznę w odległych dworach, ale, schowana w lasach, przecho- wała prastare obyczaje, wierzenia i prawa. Był to lud zdrowy, silny, żywy i po trosze dziki. Rzadko kiedy z takiego Bukowca, Poręb albo Leszczynowej Góry chodził kto do kościoła, a księża urządzali na te wsie istne obławy i postrachem tylko ściągali ludzi do spowiedzi wiel- kanocnej. Grunt na pochyłościach gór był lichy. Toteż chłopi tamtejsi uprawiali rozmaite kunszta. Wszyscy prawie byli kłusownikami, wielu z nich wyrabiało w lasach rządowych potajemnie gonty, inni trudnili się struganiem łyżek, solniczek, szaf, skrzynek, grabi, wideł, kluczów drewnianych do chat itd. W pewnej wiosce robiono dość ładne krzesełka i ławki ozdobne. Istniał tam jak gdyby na niepisanej umowie ufundowany podział zarobków. Jeżeli na przykład ktoś zajmował się ło- wieniem kwiczołów w sidła, sprzedawał je w mieście i żył z tego, to nikt inny we wsi nie miał prawa z nim na tym polu do konkurencji stawać pod karą bicia. A bito srogo. Gdy wieś biła złodzieja albo winowajcę, to kołkami i na śmierć. Prawo bicia i inne prawa publiczne tyczyły się jednak gminu pospolitego i nie obowiązy- wały wiejskich geniuszów. W Bukowcu mieszkał chłop nazwiskiem Scubioła, który nie przeszkadzając nikomu w pracy zawodowej wywłaszczył z siedzib bardzo wielu współobywateli, a innych ciężko ujarzmił. Miał kilkaset morgów gruntu, kilkadziesiąt sztuk bydła, duże folwarczne budynki, dom mieszkalny z gankiem i wielkimi szybami w oknach, w izbie podłogę i zegar. Pożyczał każdemu, kto się tylko do niego zgłosił, a „precent” wybierał w postaci płodów naturalnych. Brał tedy owies, len, wyroby drewniane, płótno zgrzebne, zwierzynę, grzyby, jagody, żądał wreszcie w procencie roboty na swojej roli. Wielu z biedniejszych włościan było na własnym swym gruncie parobkami Scubioły. Zabierał on im z tego gruntu wszystko, cokolwiek na nim wyrosło zasiane i wypielęgnowane ich rękoma. Sam chodził w połatanej i brudnej koszuli, a nawet wybrawszy się do miasta nie kładł butów. Bez wątpienia najuboższą wioską w okolicy były same Gawronki. Przysiołek ten liczył ogółem ośmnaście dymów. Żaden z gospodarzy nie miał tam więcej nad trzy morgi gruntu najnędzniejszego pod słońcem. Na tym ich „ukaz” zastał i pozostawił własnemu przemysłowi. W całej wsi ani jeden gospodarz nie miał nie tylko szkapy, ale nawet źrebięcia; niektórzy po- siadali krowy, jałówki i cielęta, a jeden z kolonistów, Lejba Koniecpolski, posiadał tylko dwie brodate kozy. Krowy, cielęta i kozy mieszkały zimową porą w izbach pospołu z ludźmi, toteż ludzie tamtejsi wyglądali niezbyt pociągająco. Gdyby się nieboszczyk Liwiusz zbudził pew- nego pięknego poranku i znalazł w Gawronkach, zobaczyłby znowu na świecie to samo i mu- siałby powtórnie z niesmakiem napisać: „obsita... squalore vestis, foedior corporis habitus 66 pallore ac macie peremti...” Grunta mieszkańców Gawronek leżały pod górą. Wody pędzące z tej góry myły przez wieki glebę urodzajną i odkrywały opokę, składającą się z samych czer- wonych kamyków, tak pracowicie, że kiedy cywilizacja po długim stękaniu i srogich bólach spłodziła ukaz i wolnym obywatelom gawronkowskim oddała nareszcie kamyki wraz z więk- szymi kamieniami – nie było tam już właściwie w czym gmerać. Gdy nadchodził czas orki, wszyscy gawrończanie udawali się w prośby do Scubioły. On chętnie użyczał pary koni, parobka – i z kolei obrabiał jedno pólko po drugim. W zamian za tę usługę brał znowu rozmaity „precent”. Lejba Koniecpolski nie korzystał z łask Scubioły, gdyż od niego mało co wziąć było można. Toteż skulony, chudy i biedny Lejba uprawiał grunt odziedziczony sam, literalnie: sam. Do orki pożyczał krowy od sąsiada Piątka, a do brony zaprzęgał sam siebie albo swą żonę. Źle oni jednak i orali, i bronowali swe dziedzictwo. Owies był nędzny, kilka zagonków żyta nigdy nie zwracało wsianego ziarna, tylko litościwy ziemniak żywił familię. A familia Koniecpolskich była bardzo liczna. W skrzywionej chacie, obok której nie było ani stodoły, ani chlewa, ani płotu, ani kotka, ani nawet wyższego badyla ostu, mieściła się jedna, jedyna izba, pełna dzieci. Gdyby do tej izby przybyło jeszcze jedno dziecko albo jedna koza – już by zapewne czarna chałupa rozpękła się na dwoje. Lejba był rzemieślnikiem. Wyrabiał trepy o drewnianej podeszwie z przyszwą ze starego rzemienia, okrywającą palce i część stopy. W zimie maty Lejba biegał po wsiach od chaty do chaty i skupywał stare chłopskie buciska. Czasami tu i owdzie dostał jaki stary but za darmo, kiedy niekiedy bowiem zlituje się dobry człowiek nad drugim człowiekiem, nawet nad Lejbą Koniecpolskim... Gdy zgromadził dosyć materiału, szedł do lasu rządowego i ścinał w nocy dużą osikę. Następnie zaprzęgał się z żoną do małego wózka i drzewo porąbane na kawałki przyciągał kryjomo nocami do chałupy. Z tego materiału strugał podeszwy. Na wiosnę zaczy- nali ludzie dowiadywać się u Lejby o trepy. I szedł handel, wpływało nieco grosza na życie przez kwiecień i maj. Jednakże gdy nadchodził czerwiec i tamtejszy, gawronkowski przed- nowek – z Lejbą bywało bardzo kiepsko. Współwyznawcy odczepiali się od niego byle jakim datkiem: dziesiątką, dwudziestoma groszami... Wtedy szedł do miasteczka i już to kupował, już brał, gdy się dało, na kredyt chleb tak zwany żydowski, przynosił do Gawronek kilkana- ście bochenków i rozprzedawał sąsiadom, zarabiając dwa grosze na funcie. Tym sposobem zyskiwał dla siebie i swej licznej familii dwa, czasami trzy bochenki. Nie ta wszakże pora roku była w życiu Lejby najgorszą. Straszny czas nastawał wówczas dopiero, gdy prawie wszyscy mieszkańcy wioski, kto tylko posiadał jakie takie siły, szli na bandos, „w pszenne kraje”. Chałupy zamykano na klucz i zostawiano na boskiej opatrzności w nadziei, że nic im się złego nie stanie, a cały tłum wędrował na zarobki. Lejba nie mógł chodzić na bandos, gdyż nie umiał ani dobrze żąć, ani nie posiadał „dobre sziłe”. Zostawał tedy w pustej wsi i wraz z żoną i dziećmi – przymierał głodem. Gdy ludzie wesoło ruszali na roboty, Lejba omdlewał z boleści. Wówczas to właśnie zdarzało się Marcinkowi spotykać często tego człowieka ze zgasłą twarzą i zapłakanymi oczyma wśród zbóż dojrzewających. Najbardziej znaną osobistością nie tylko w Gawronkach, ale w całej okolicy był Szymon Noga. Znali go panowie w odległych dworach, urzędy leśne i kupcy w Klerykowie. Był to strzelec niezrównany, w sztuce łowieckiej mistrz istotny. Za swych lat młodszych chodził na polowaniach o zakład ze szlachtą, że pięcioma strzałami zrzuci w locie pięć z rzędu jaskółek – i wygrywał. Gdyby go nie strzeżono jak oka w głowie, wybiłby był co do jednego bekasy, kszyki, kuropatwy, przepiórki tak zupełnie, jak wyniszczył w lasach jarząbki. Dawniejszymi czasy znikał na całe miesiące, szedł lasami, wabił jarząbki i wybijał je co do sztuki. Pokazy- wał się dopiero w Klerykowie u znajomych kupców z workami ptactwa. Jeżeli gdziekolwiek zjawiła się para sarn wędrownych, już im Noga życia nie darował. Szedł za nimi poty, aż je zgładził ze świata. Nikt nie znał lepiej od niego wszelkiego rodzaju podkurzania borsuków i lisów, wykopywania z jam zajęcy, które by się tam przed pościgiem ogarów schroniły itd., 67 nikt wreszcie nie znał tak świata zwierząt jak ten ich tępiciel. Był to chłop w latach, wysoki, chudy, z przymrużonymi oczyma i wiecznym, przyjemnym uśmiechem na wargach. Marcinek lubił go zawsze nad wyraz od wczesnego dzieciństwa. Noga umiał opowiadać przepyszne facecje z życia zwierzęcego, znał nie tylko naturę lisią, zajęczą itd., ale nadto w całej okolicy umiał wskazać miejsce, gdzie należy stanąć, jeżeli się chce spotkać z „małym”. – No, stary zbóju – pytał pan Borowicz spotkawszy Nogę na polu – jużeś wszystko wybił co do joty? Jest tam gdzie jeszcze jaka zajęczyna żywa? – Dużo nie ma, bo teraz to już wszyscy paprzą, ale się jeszcze trafi, Bogu dziękować. Na Józefowej górce jest ten stary zając, co go to pan zeszłego roku postrzelił w wątrobę. Stary już, zdrowia wielkiego nie ma, pod górę na ostre, jak to dawniej umiał, już teraz z ledwością idzie, ale ta jeszcze łazi. Na smugu było ich dwu. Jeden to nawet byt kotek śwarny, ale teraz już go jakoś nie widuję. Czyby go zaś kto uszkodził? A może się i przeląkł młodego pana, bo gdzież to tylośny hałas, jak w powstanie... – A tobie w to graj! Teraz choćbyś dziesięć razy na dzień strzelił, to powiesz, że to młody z Gawronek tak proch psuje. – E... czasem to pan wielmożny tak powie... – mówił z uśmiechem Noga, mrugając powie- kami. – Gdzieżby zaś stary myśliwiec na początku lipca do kotka strzelił? Nie bolałoby mię to serce! Przecie i tę fuzyjczynę mi zabrał Wasilew... – Ty mnie okłamuj! Ludzie na przednówku, a ty, chwalić Boga, jakoś nie mizerniejesz. To te smaczne młode zajączki tak widać człowiekowi na zdrowie idą. – Widzicież wy, moi ludzie... A i miałbym ja sumienie! Przecie ja tu mam koło dłoni taką dziureczkę. Jak mi się jeść zachce, to se tylko ssać pocznę godzinę czasu – i zgoda. Noga nie chodził na roboty z bandosami, gdyż utrzymywał, że ma kość w ręce postrzeloną i wskutek tego nie może się schylać. Wysyłał żonę i córkę, a sam siedział w domu i nic nie robił. Czasami łowił sobie raki w rzece, a wieczorem nikt by go w chacie nie zastał. Marcinek odwiedzał go codziennie i nieraz wyciągał do lasu albo na pola. Noga szedł bez strzelby i opowiadał przeróżne historie. Gdy nadchodziło południe, obadwaj szli do lasu, kła- dli się w głuchym cieniu, Marcinek wydobywał z torby chleb, masło, jakiś kawałek mięsa i dzielił się z towarzyszem. Pewnego razu, gdy tak leżeli na skraju lasu w pobliżu drogi przeci- nającej okolicę, Noga mówił: – W tym miejscu to tak samo bywały różności... – No? – zapytał Marcinek. – Był w Marsławicach chłop, nazywał się Kostur. To samo myśliwiec był nie byle jaki. Już dawno umarł. Mieli ten Kostur fuzyjczynę lichą, powiązaną, z kurkiem jak kobylica, a swoim porządkiem, jak ta oni strzelili, to już się było po co schylić. Przyszło powstanie, Polaki stały w lesie. Szedł se raz ten Kostur drogą od Cieplaków, a swoją fuzyjczynę miał pod sukmaną, i przyszedł akurat w to miejsce. Patrzy: – jadą dwa Moskale na koniach i prowadzą między sobą powstańca, przywiązanego do obu koni postronkami. Zdarły z niego widać odzienie szlacheckie, bo był tylko w koszuli i boso. Jadą te rabusie, mówię paniczkowi, dobrym truchtem, a co ten nie może nadążyć, to go albo jeden, albo drugi zdzieli nahają bez łeb, bez gębę, gdzie popadnie. Plecy to mu tak przecie zerżnęły, że całą koszulę miał czerwoną, a krew aże mu nogawkami portek ciekła i zostawał po nim na piachu dobrze farbowany trop, nikiej po trafionym rogaczu. Wzięli ten Kostur i pomyśleli se: „a i dokądże te psiekrwie będą prały takiego chudziaka? Widzieliście wy, moi ludzie!” Ckliwo im się zrobiło i tak se założy- li: jak albo jeden, albo drugi go tknie, to wyrżnę do juchów! A no i akurat rypnął go jeden nahają za to, że upadł gębą na ziemię. Kostur wzięli na oko i plunęli. Zaraz rabuś magnął ko- zła pod konia, a drugi w „trymiga” odwiązał powstańca i uciekł w górę drogą co koń skoczy. Oni to samo poszli w gęstą knieję i dopiero nad wieczorkiem wrócili się w to miejsce. Kozuń leżał nieżywy, ale i powstaniec uświerkł niedaleko od niego. Tylko się dowlókł na bałyku do 70 kotu. Marcinek chwycił broń oburącz i krok za krokiem szedł w kierunku tego głosu, pewny, że nareszcie zobaczy głuszca. Dziwny głos rozlegał się ciągle tuż za najbliższymi krzewami. Zachowując śmiertelną ciszę, Marcinek obszedł jednę grubą sosnę, drugą i – wyjrzał za owe sośniaki. Zamiast głuszca ujrzał tam Nogę rozwalonego pod cienistym drzewkiem i chrapią- cego z pogwizdywaniem i bełkotem. Obok śpiącego chłopa leżała pusta butla po wódce. Znacznie później Marcinek dowiedział się, że maszynka służyła do wabienia słomek i że głuszców od wieku w tamtejszych lasach nie było. 71 11 Po powrocie z wakacyj Borowicz zastał w gimnazjum duże zmiany. Znikł z horyzontu miasta Klerykowa dyrektor gimnazjum, przeszedłszy do emerytury; przeniesiony został do innej szkoły inspektor, ustąpił zupełnie stary Leim, jeden z pomocników gospodarzy klas i dwaj nauczyciele historii. Na ich miejscu figurował nowy zarząd: dyrektor Kriestoobriadni- kow, inspektor Zabielskij, nowy nauczyciel łaciny Rosjanin Pietrow, pomocnik gospodarzy klasowych Mieszoczkin i nauczyciel historii Kostriulew. Zarazem ogólny nastrój i zewnętrzna fizjonomia szkoły uległy zmianie radykalnej. Uczniowie starsi poczuli od razu, że teraz dopiero ujęto ich pod żeberka, pan Pazur umilkł i tylko minami oraz wytrzeszczaniem oczu pokazywał starym ulubieńcom, że za nic w świecie nie będzie gadał ani jednego słowa; – wreszcie nauczyciele Polacy nie odzywali się wcale do uczniów extra muros szkoły, ażeby nie mówić po rosyjsku, a jeżeli konieczność zmuszała ich do takiej rozmowy, to prowadzili ją nie inaczej jak w języku urzędowym. Nowy zarząd wprowadził nowe obrzędy szkolne. Podczas uroczystości inauguracyjnej w głównej sali dyrektor wygłosił niesłychanie patriotyczną mowę, wzruszył się sam do łez, ale dla słuchaczów pozostał niezrozumiałym, gdyż ci istotnie wzruszać się tym, co zapewne on czuł żywo i szczerze, nie byli w możności. Inspektor od razu rozwinął taką działalność, o jakiej uczniactwo klerykowskie nie miało nawet wyobrażenia. Przede wszystkim zabrano się do stancyj i zaprowadzono różne nowatorstwa. Na każdej stancji wyznaczono „starszego”, który miał obowiązek czuwania nad bracią z klas niższych, zaprowadzono książki wydaleń się z mieszkania, gdzie należało wpisywać każdy krok, każdą chwilę nieobecności oraz skargi na złe sprawowanie się współlokatorów. Pomocnicy gospodarzy klas i cały ogół nauczycieli wciągnięty został w pewien rodzaj ko- horty policyjno-śledczej. Wszyscy mieli obowiązek zwiedzania kolejno stancyj w pewnych odstępach czasu, dniem i nocą. Inspektor i jego satelici chodzili po tych stancjach nieustannie, odbywali rewizje, zaglądali nie tylko do kuferków, ale nawet własnymi rękoma grzebali w siennikach, słuchali pod oknami, czaili się u drzwi, wbiegali do mieszkań uczniowskich z rana – itd. Jaki to wszystko wpływ wywarło na rozwój moralności mas uczniowskich w Klerykowie, trudno osądzić. W każdym razie, jeżeli moralność nie nazbyt wysoko podskoczyła w górę, jeżeli „starsi”, „dyżurni”, korepetytorowie i w ogóle siódmo- i ósmoklasiści starym obycza- jem wymykali się o północy na miasto w celach im wiadomych, to jednak książki drukowanej polskimi literami rzeczywiście nie było sposobu mieć na stancji. To wygnanie książek polskich z pewnych izb w mieście, podczas gdy innym książkom wolno było w tych samych izbach leżeć nawet bezużytecznymi stosami – stanowiło zjawisko nadzwyczaj komiczne. Skazane na banicję do sąsiednich pokojów, upośledzone druki nadwiślańskie mogły sobie do nieskończoności zadawać pytanie jak obłąkany Gogola w szpitalu wariatów: „dlaczego ja nie jestem kamerjunkrem? dlaczego jestem tylko radcą tytularnym? dlaczegóż ja, i dlaczego mianowicie radcą tytularnym?...” Te jednak wołające na puszczy pytania nie doczekałyby się były w Klerykowie znikąd odpowiedzi. Częste rewizje, a szczególniej nagłe a niespodziewane wizyty, trwoga oczekiwania, niepo- kój, że ktoś podsłuchuje, źle oddziaływały na umoralnianą młodzież pod rozmaitymi wzglę- dami. Pobyt w szkole był dla wszystkich mieszkających na stancjach pobytem w więzieniu. Mały obywatel, rzucając rano pierwsze spojrzenie, mógł już spotkać się z badawczym okiem 72 Mieszoczkina, pół dnia miał na sobie wzrok a dokoła swej osoby słuch kilku na raz Mie- szoczkinów, Majewskich, Zabielskich itd. Po południu czekał ciągle na ich zjawienie się, a nawet w nocy mógł być zbudzony z marzeń o polach, kwiatach, ptakach, rodzicach kochają- cych, krewnych i znajomych, którzy jakby na złość Mieszoczkinowi wszyscy mówili zakaza- nym językiem polskim – i nagle znowu nad sobą ujrzeć oczy przeklęte, które zdawały się podpatrywać słodkie sny z zamiarem szczegółowego ich opisania we właściwej rubryce, pod odpowiednim numerem. Cały arsenał sposobów i zaprowadzony system pilnowania do ostatecznych granic posu- nęły rozdział między nauczycielami i uczniami. Co prawda – to nigdy w Klerykowie zbyt wielkiej harmonii między „ciałem pedagogicznym” a gromadą uczniów nie było i zawsze te dwie gromady stanowiły dwa obozy, obozy wyraźnie walczące ze sobą, nieraz przy użyciu przebiegłości, podstępu, a nawet zupełnie łajdackiej zdrady. Areną tych zapasów do chwili przybycia dyrektora Kriestoobriadnikowa i jego pomocników była szkoła z jej klasami, ko- rytarzami i dziedzińcem. Przybysze rozszerzyli horyzont tak daleko, że wzrok dziecięcy nie widział literalnie miejsca, gdzie by tej walki nie było. W zaprowadzonym systemie strzeżenia uczniowie byli z natury rzeczy, z predestynacji niejako, istotami, które należało śledzić, pod- glądać, ścigać, łapać i badać. Ponieważ jednak patriotyczna gorliwość śledzących przede wszystkim zwracała uwagę na przestępstwa natury nie tyle moralnej, ile politycznej, więc też cała zwyczajna walka uczniów z nauczycielami przybierała stopniowo cechę głuchego poli- tycznego sporu. Nauczyciele Polacy w epoce przedkriestoobriadnikowskiej czasami, już to ulegając wro- dzonemu temperamentowi, już kierując się poczuciem ukrytym w dziewięćdziesiątej dzie- wiątej komóreczce oportunistycznego serca, czynili pewne kroki celem złagodzenia fatalnej wojny obozów. Trzeba wyznać, że te maleńkie uczynki i lękliwe półwyrazy wywierały wra- żenie. Prawie każde z tych słów było jak biblijne ziarno upadające na bujną rolę. Z nastaniem nowej ery wszystkie mosty zostały spalone i znajomości zerwane. Miny nauczycieli oportuni- stów mówiły wyraźnie: liczcie, o młodzieńcy, na siebie tylko, róbcie, co wam się żywnie po- doba, albowiem my strzec musimy naszych posad niby oka w głowie. I tak się stało. Dyrektor Kriestoobriadnikow wraz z inspektorem Zabielskim była to para polityków nie- tuzinkowych. Ani pierwszy, ani drugi nie wszczynał grubiańskich awantur z rodzicami i nie prześladował uczniów. Jeżeli tych ostatnich łapano za pomocą groźnego aparatu, to nie w tym jednak celu, ażeby wymierzać tyrańskie kary. Winę zawsze darowywano, a gdy trzeba było ukarać – czyniono to w sposób tak wyrozumiały, taką okazywano pobłażliwość, ażeby mło- dzian nie czuł na sobie tyrańskiego bicza, lecz miłującą rękę ojca. W razach kiedy zdarzał się spór między uczniem i nauczycielem Polakiem, dyrektor i inspektor stawali zawsze i bezwa- runkowo po stronie ucznia, zmniejszali winę, a gdy niepodobna było inaczej, wypraszali u nauczyciela Polaka odpuszczenie kary. Tego rodzaju taktyka wywarła na młodzież wpływ niejaki. Uczniowie drżeli przed nowym zarządem, ale jednocześnie czuli za sobą mocne plecy w walce z Nogackimi, Wielkiewiczami itd. Kierownicy gimnazjum nie poprzestali zresztą na reformach w obrębie murów szkolnych. Byli to patrioci, jak się powiedziało, w szerszym stylu, toteż baczne oko zwrócone trzymali na miasto, na okolicę miasta, na gubernię i w ogóle na kraj. Praca ich miała dwa niejako łożyska. Po pierwsze mieli oni na celu wzmocnienie tęt- na życia „ludzi ruskich” w mieście Klerykowie, po wtóre mieli na celu odpolszczenie tak zwanych Polaków. W myśl zasady odpolszczania dyrektor i gospodarze klas nie udzielali prawie nigdy pozwolenia na bytność ucznia w teatrze, gdy dawano sztukę polską. Natomiast w jesieni, głównie z inicjatywy działaczów gimnazjalnych, poczęto forsownie urządzać teatry amatorskie rosyjskie. Ciągły, aczkolwiek niedostrzegalny przyrost żywiołu rosyjskiego w Klerykowie umożebnił zgrupowanie sił celem stworzenia tego rodzaju widowisk. Masa na- 75 – Jakże się panu podobała pierwsza „pijesa”? Marcinek nie wiedział, co to jest „pijesa”, ale zrozumiał, że cokolwiek by to być mogło, winno mu się w tym miejscu podobać, rzekł tedy: – Bardzo mi się podobała... Dama uśmiechnęła się i zaszczyciła tym samym pytaniem przystojnego bruneta z klasy siódmej, na co tamten odparł z głębokim ukłonem: – Ogromnie mi się podobała... Inne damy poprzestały na obserwowaniu młodzieńców. Ta sama scena z bardzo małymi wariacjami powtórzyła się w innej loży, gdzie siedział prezes Izby Skarbowej. Gdy zadzwo- niono raz drugi, Majewski delikatnie dat poznać reprezentantom, że należy wycofać się i wró- cić na swe miejsca. Drugą komedyjkę grano z równą werwą. Pod koniec jej przybył na parter pan Mieszoczkin, niosąc dwa olbrzymie, istotnie olbrzymie, pudła najprzedniejszych cukrów. Obiedwie skrzynie z gracją wręczył najstarszemu z uczniów, prosząc go, aby rozczęstował ten dar panów i pań z lóż między obecnych w teatrze kolegów. Borowicz, zajadając wyborne cukierki, pozbył się nareszcie pierwszego niemiłego wrażenia, odczuł rozkosz przestawania z tak dostojnymi ludźmi, pierwszą satysfakcję zetknięcia się z tym światem nie znanego mu zbytku. Nazajutrz zjadliwy dowcipniś klasy, Nieradzki, w czasie pauzy a tuż przed samym wejściem inspektora, zwrócił się nie wiedzieć do kogo, spieszczając wyraz „orangoutang”: – Podobno byłeś, Orciu, wczoraj w teatrze? Siedziałeś w loży? Czy ci smakowały cukier- ki?... Borowicz wstał z ławki i zwróciwszy się do mówiącego zajrzał mu w oczy dumnie i ponu- ro. W parę chwil później ukazał się inspektor, wykładający język rosyjski. Witał on Borowi- cza tak przyjaznym uśmiechem, że wszyscy w klasie uczuli w sercach zazdrość i szczery żal z tego powodu, że bez wyraźnej racji nie byli na teatrze rosyjskim. Tegoż dnia po lekcjach Za- bielskij prosił Marcinka o zaniesienie do jego inspektorskiego mieszkania kajetów z ćwicze- niami klasy piątej. W domu inspektor przyjął Borowicza bardzo gościnnie. Usadowił go w zacisznym gabinecie swoim na miękkiej sofie, pokazywał mu albumy ze ślicznymi fotogra- fiami, kolekcję ładnych sztychów, ilustrowane wydawnictwa, książki swoje, a nawet zbiór bezkrytyczny rozmaitych monet. Jego rozmiłowanie się w Marcinku dosięgało takich granic, że częstował młodzieńca papierosem. Gdy ten, lękając się podstępu, w żywe oczy zaparł się palenia, inspektor kazał przynieść ciastek i uczęstował swego faworyta. Dużo przy tym mówił o nieufności, jaką mu okazują uczniowie klasy piątej, żalił się na to, że go ani jeden nie od- wiedza, że nie zajdzie na otwartą, braterską pogawędkę o tym, czego młodzież chce, co jej dolega, jakie są jej pragnienia i cele. Pod koniec wizyty Borowicz był już niemal zakochany w inspektorze tym płomiennym i entuzjastycznym uczuciem, jakie pali się dla pierwszego mistrza w duszy młodzieńczej. Dobroć zwierzchnika roznieciła w nim rzewną wdzięczność. Postanowił dołożyć wszel- kich starań, ażeby klasa piąta przejęła się jego uczuciami. Snuły mu się po głowie projekty częstych, gremialnych odwiedzin inspektora i słyszał prawie rozmowy, jakie toczyć się będą. Widok gabinetu wykwintnie urządzonego zniewalał go do jakiegoś rozczulenia, duma jego była połechtana, w głowie burzył się rozkoszny zamęt. Wychodząc z wizyty, już za następną tęsknił. Z pychą spoglądał na przechodniów, jakby im chciał jednym spojrzeniem oznajmić, że jest za pan brat z osobą tak wszechpotężną na gruncie gimnazjalnym. Odtąd Marcinek Borowicz był częstym i prawie stałym gościem inspektora Zabielskiego. 76 12 Nieznośny upał jednego z ostatnich dni sierpnia żarzył się nad pagórkowatą okolicą. Spie- kota ogarnęła pola, ssała mokre łąki i dosięgła najbardziej cienistych kryjówek lasu. Było już po żniwach i widzialny przestwór kraju spał w tym cieple snem kamiennym. Naokół ciągnęły się żółtawoszare ścierniska, połyskujące szczeciną ździebeł równo ucię- tych. Tu i owdzie złociło się pólko lnu, czerniały stożki koniczyny albo niwka ziemniaków o więdnących badylach. Teraz wśród pól ogołoconych widniało dokładniej niż zwykle białe pasmo szosy. Ginąc za najbliższym pagórkiem, jakby się raptem urywało w zakresie szczere- go pola, ukazywało się dalej niby równa i ostra linia dzieląca płaszczyznę na dwa obszary, kryło się w zaroślach i znowu jak wąż bielało w ogromnej dalekości, pod niebieskawą smużką leśną u samego krańca widnokręgu. Brzegiem tej szosy wędrował równym krokiem Jędruś Radek. Miał na sobie uczniowski mundur, na głowie czapkę z palmami, na plecach tornister, w ręce patyk. Źle było iść w takie gorąco. Buty miał na wysokich obcasach z podkówkami, kupione swego czasu na rynku w postaci żółtej. Cholew nawet w ostatniej chwili nie było sposobu uczernić, toteż i zachowały swój juchtowy kolor. Za to przyszwy i obcasy Jędrek wyczyścił starannie szuwaksem własne- go wyrobu, spreparowanym z odrobiny mleka i miałko utłuczonego węgla. Kiepski to był szuwaks; but nie miał glancu i okrutna żółcizna świeciła spod czernidła, osobliwie w szparach między podeszwą a przyszwą. Pragnąc nadać im jaką taką formę, musiał Jędrek wewnątrz kłaść duże wiechcie słomiane i zawijać nogę w spore onuce. Przyszwy dzięki temu na oko zdawały się węższymi, ale za to nogi bolały nad wyraz, osobliwie w drodze. Drelichowe spodnie kryły obrzydłe cholewy. Mundur Radka był kiepski, przerobiony z kapoty ufarbowa- nej na granatowo. Zamiast srebrnego galonka na kołnierzu przyszyta była najzwyczajniejsza bawełniana tasiemka po dwa grosze łokieć. Płaskie guziki tego uniformu były powycierane i nie miały srebrnego blasku. Tylko palmy i litery P. P. (Progimnazjum Pyrzogłowskie) błyszczały na słońcu. Tornister odparzał srodze plecy wędrowca, mieściły się w nim bowiem wszystkie gramatyki, podręcz- niki algebry i geometrii, dzieła Cezara i Ksenofonta, „Słowiesnost’” i „lezesztyki” niemiec- kie. Oprawa każdej z tych książek była starannie zawinięta w papier, a wszystkie kajety w porządku. Już tak drugi dzień Jędrek „dymał” spod samych Pyrzogłów w stronę Klerykowa. Noc go zaskoczyła w okolicy pustej, wsi naokół nigdzie widać nie było, przespał się tedy w stercie pod lasem, zmarzł dosyć dobrze nad ranem i szedł drugiego dnia ostro zaraz od świtu. Przed południem trafiła się przy drodze wielka, stara karczma, zaszedł tedy do niej dla wypo- czynku. Na pytanie, co by zjeść można, odpowiedziano mu, że nie ma nic innego prócz bułek i piwa. Kazał sobie przynieść pięć bułek i kwartę piwa. Bułki były stare i twarde jak rzemień, a piwo nosiło pseudonim „drozdowskiego” prawdopodobnie dla tej racji, że miało smak kwa- śnego soporu z ogórków, a temperaturę kałuży na gościńcu w dzień upalny. Jędrek wyjął z tornistra osełkę masła zawiniętą w czystą szmatę, krajał bułki nożykiem, smarował je masłem, zapijał „drozdowskim” i spoczywał w chłodzie izby. Naprzeciwko niego siedziała gospodyni. Zza balasów szynkwasu widać było tylko jej tłustą czy obrzękłą twarz, podwiązaną chustka- mi. Złe oczy tej baby świeciły się jak węgle i badawczo w podróżnego wpijały. – Skądże to kawaler? – rzekła nareszcie – wolno spytać?... – Z daleka, moja pani – rzekł Radek, niekontent wcale z indagacji. Szynkarka przysunęła sobie lepiej rynkę z duszoną kiełbasą, odetchnęła gniewnie i rzekła: – Z daleka? „Uczyń” i sam idzie piechtą? Cóż to znowu za moda! Jędrek zaczerwienił się i zmięszał niepomału. 77 – Idę – rzekł – do Klerykowa. Skończyłem cztery klasy w Pyrzogłowach, a teraz chcę się dostać jako do piątej... – Widzicie... A i cóż to rodzice nie mogli odesłać kuniamy, nie żeby zaś piechotą rypać tyli świat? Przecie od nas do Pyrzogłowów – a bo ja wiem – będzie pewnie ośm mil z ogunem. Cóż ta za rodzic, i taki musi być bez honoru, żeby zaś... – Ja nie mam rodziców – skłamał Radek na poczekaniu i ze złością krajał swoje sczer- stwiałe bułki. – No, to krewni przecie jacyś muszą być u Boga Ojca? – Daleko stąd jeszcze do Klerykowa? – zapytał pragnąc uciąć wszelkie pytania. – Do Klerykowa? Ho ho!... Do Klerykowa, mój panie, to jest po naszemu siedm mil – i oha. W jeden dzień nie zajdzie, choćby zaś nie wiem jak szedł... Znużenie niby ogromny ciężar przytłaczało barki uczniaka: z przyjemnością byłby się roz- ciągnął na długim i szerokim stole karczmy, w miłej wilgoci, z lekka tylko cuchnącej siwuchą i starymi kiełbasami, ale wprost lękał się pytań szynkarki. Dopóki nic a nic nie wiedziała o jego paranteli, traktowała go z jakim takim uszanowaniem. Gdyby się dowiedziała o wszyst- kim, z pewnością mówiłaby mu „ty” i spoglądała nań z góry. Życiorys Jędrzeja Radka krótki był i pospolity. Urodził się we wsi Pajęczyn Dolny, w czworakach dworskich, na werku biednego fornala. Wiek pacholęcy spędzał już to w izbie, gdzie mieściły się familie trzech ratajów, już pod odkrytym niebem i nad wiekuiście odkrytą gnojówką, której toń ciemnofioletowa stała tuż przed drzwiami czworaków. Od wybrzeży gnojówki do podpórek łoża, wkopanych w ziemię, pełzał na czworakach, nosząc w zębach nie zawsze czystą koszulinę, przez wysoki, na pół zgniły próg chałupy – następnie zwiedzał sa- mopas nie tylko tę skromną przestrzeń, ale znacznie szersze obszary gnojów, błot, kałuż i gnojówek już z twarzą zwróconą ku niebu, co, jak wiadomo, wyróżnia człowieka od bydląt ziemi – aż do chwili kiedy powołany został do pilnowania przede wszystkim gąsiąt, a w na- stępstwie maciory z prosiętami na dworskim okólniku. Nie można powiedzieć, żeby te obo- wiązki spełniał wzorowo. Zdarzyło się pewnego razu, że mu karbowy „wytatarował” postronkiem skórę na plecach i w ich sąsiedztwie do tego stopnia, że winowajca z wielką niechęcią siadał na ziemi; kiedy indziej sam dworski lokaj za sekretne wylizywanie rynki kuchennej nadarł mu sporo uwłosie- nia, ze zbytnią, co prawda, rosnącego bujnością. Te (i wiele innych w tym guście) wskazówki moralnego prowadzenia się zarówno na okólniku, jak i na szerszym przestworze świata ugruntowały pierwsze podwaliny pryncypiów społecznych w duszy małego pastuszka i były- by zapewne starczyły mu na długo, aż do następnych równie kształcących, jak starczą wszystkim Jędrkom folwarcznym, gdyby nie interwencja Antoniego Paluszkiewicza, zwane- go Kawką. Ten Kawka był nauczycielem dwu młodych paniczów. Chodził niegdyś na uniwersytet i często chełpił się z tego powodu, wygłaszał wolnomyślne mniemania wśród osób, które na żaden sposób wolnomyślnością przejąć się nie mogły, bo wśród księży i szlachty osiadłej na intratnych folwarkach, nosił długie, niezgrabne palto, przydeptane buty i obrzydliwie kaszlał. Mieszkanie guwernera znajdowało się w spiczastej baszcie, nowszymi czasy przystawionej do wiekowego dworu. O każdej dobie dnia i prawie każdej nocy słychać było stamtąd jednostaj- ne pokaszliwanie i stąd urosło drugie nazwisko Paluszkiewicza. Dwaj wychowańcy urządzali mu bardzo często pod oknami pewnego rodzaju koncerty. Spędziwszy dzieci folwarczne, kryli je w krzakach i rozkazywali im kaszlać na komendę w sposób odpowiedni, naśladujący głos guwernera. Dziedzic z familią, cała służba wyższego stopnia i wszyscy w ogóle miesz- kańcy Pajęczyna mieli z tego tytułu niemałą uciechę. Jeden tylko Kawka nie zwracał na to wszystko najmniejszej uwagi. Kiedy z krzaków dawały się słyszeć zabawne głosy, a zewsząd śmiech mniej lub więcej głośny, jak zwykle wychodził na balkonik z książką w ręku, siadał okrakiem na krześle i ani trochę nie zmieniał sposobu kaszlania. Z czasem, kiedy przechodził 80 cych waliła wprost ze szkoły: primo – do seminarium na księży; secundo – na oficerów do szkoły junkierskiej; tertio – do apteki. Radkowi prorokowali wszyscy stan księży: chłopski syn, kowal, mumia egipska... Tymczasem on co innego miał w głowie. Jemu „pan” ukazał horyzont tak daleki w naukach i na świecie, że Radek na księdza nie miał żadnej ochoty. Nie pojmował, co to jest uniwersytet, nie zdawał sobie sprawy z ogromu nauk, ale wiedział, że ten uniwersytet istnieje. Zresztą w duszy jego trwały, jak wiecznie żywe stygmaty, słowa Palusz- kiewicza takie nawet, których nie mógł zrozumieć w całej rozciągłości, jak nieodwołalne prawa żyły rady, wskazówki i napomnienia. Wdzięczność dla opiekuna stała się jak gdyby jednym więcej zmysłem, za którego pomocą badał i przebywał świat. To, co inni otrzymali jako spadek po całym szeregu przodków ucywilizowanych, jako wychowanie domowe, on miał od „pana”. Tym żył i tym się krzepił w swej nędzy. – Nauka jest jak niezmierne morze... – mówił pan. – Im więcej jej pijesz, tym bardziej je- steś spragniony. Kiedyś poznasz, jaka to jest rozkosz... Ucz się, co tylko jest sił w tobie, żeby jej zakosztować! Radek poprzysiągł sobie, że będzie się uczył na przekór wszystkiemu, skoro pan tak przede śmiercią kazał. Nic go zresztą do wsi nie nęciło. Pamiętał ciągle, każdym nerwem i jakby każdym mięśniem, razy karbowych, lokajów, paniczów. Na wspomnienie ochłapów, które mu rzucano z ganku dworskiego za znęcanie się nad Paluszkiewiczem, krew w nim ki- piała i pożar obejmował głowę. Nie przebaczał i rodzicom. Miał w pamięci zachętę matki, ażeby przedrwiwać nauczyciela dla zyskania sobie względów dworu, oraz ślepe ciosy pięści ojcowskiej, karzące za to, że się na górkę do pana wymykał. Wobec tamtego całego otoczenia stał w jego myślach biedny, achy, schorowany człowieczek, który na wszystko głupstwo świata, na jego plugawą złość i nikczemną przemoc spoglądał z niedbałym uśmiechem i wy- raźnie objaśniał, dlaczego jest tak a tak, jak gdyby rozwiązywał zagmatwane dla innych a jasne dla niego równanie algebry. Uczucia te szczególnie spotężniały w sercu młodego gimnazisty, gdy po czteroletniej nie- obecności, już jako kandydat do klasy piątej, zjawił się w Pajęczynie. Przez cały czas pobytu w szkole ani razu nie odwiedził rodziców, gdyż wakacje spędzał już to z opiekunem, już na kondycji letniej, co mu przynosiło piętnaście rubli srebrem zarobku. Znalazłszy się na łonie rodziny, po raz drugi musiał zobaczyć niejako samego siebie, rozważyć swe życie i zaszłe w nim odmiany. Każde miejsce mówiło mu o tym, co było, wszyscy ludzie, kogo tylko spotkał, nie interesowali się wcale zmianami, jakie w nim zaszły, lecz stwierdzali ciągle jeden fakt, że uczeń, który wobec nich stoi, jest to przecie ten sam Jędrek Radków, pastuch prosiąt z okól- nika. Nikogo nie wzruszały jego prace, trudy i męki, które go z oberwańca wiejskiego prze- kształciły na ucznia, lecz jedynie ta okoliczność, że to oni, ci znajomi, tegoż ucznia pamiętają jako świniarza. Było to tak powszechne, że Jędrek sam nie mógł odnaleźć siebie współcze- snego. Cztery lata, wszystko, co stanowiło jego byt rzeczywisty – gdzieś jakby znikło. Stały natomiast znane miejsca z ich dławiącą tożsamością: podwórze, baszta na końcu dworu, gdzie urządzał muzykę, i cały zakres niewzruszenie takich samych pojęć i praw pajęczyńskich. Radek stykał się piersiami z czymś, co było nim dawnym, jakby wstępował w swoją daw- ną a porzuconą formę, i uczuwał wstręt niewymowny. Mieszkał u rodziców na czworaku, a właściwie w pobliżu tej budowli, gdyż obadwaj z ojcem sypiali na dworze w czasie nocy ja- snych, a pod pustą szopą w czas deszczowy. Ojciec i matka przypatrywali mu się z nie ustają- cym ani na chwilę zdumieniem. Szczególniej ojciec dziwował mu się bez końca. Mało do niego mówił, a jeśli wyrzekł jakie słowo, to z wyrazem pytania w oczach, czy to aby godzi się powiedzieć. Młody Radek wstydził się i tatula, i matki, i swojej obecności w przeklętym Pa- jęczynie – nie wiadomo przed kim. Umyślnie nosił grube szmaty chłopskie, chodził boso i wyręczał ojca w pracy folwarcznej, żeby tylko od nikogo z przejezdnych nie być poznanym. Był to jednakże wstyd połowiczny, kryjący w sobie żal głęboki, a gorzki jak piołun. 81 Rodzice nie mogli mu na dalszą naukę dać nic więcej prócz paru osełek masła i kilku sztuk zgrzebnej bielizny. Naokół nikt dlań nic nie miał innego prócz mniej lub więcej gryzącej iro- nii. Mimo to, a może nawet dlatego, energia Jędrka rosła i odwaga tężała. Wezwał na pomoc wspomnienie nauczyciela i z tym kapitałem zarzucił na plecy tornister, wyruszając w świat szeroki. Rodzice obydwoje płakali odprowadzając go daleko, daleko za pola folwarczne. Nie wiedzieli, jakim słowem przemówić na pożegnanie, zapewne ostatnie, co mu radzić, przed czym go ostrzegać. Patrzyli tylko w milczeniu, pragnąc zachować w źrenicach obraz jego postaci. I Jędrek milczał. Zostać w Pajęczynie Dolnym nie mógł za nic na świecie. Czuł, że nie ma tam dlań takiej nawet przestrzeni, żeby mógł na niej postawić dwie stopy, a jednak idąc po twardej szosie i nie oglądając się poza siebie, płakał i on cichymi chłopskimi łzami. Posiliwszy się jako tako w karczmie przy rozstajnych drogach, dał szynkarce należne kil- kanaście groszy i miał wziąć ze stołu tornister, kiedy tłuste babsko znowu go zagadnęło: – A czy aby kawaler skąd nie ucieka? Żebym zaś jakiego kłopotu nie miała... – Odczep się pani! – rzekł Radek głośno i stanowczo. – Tak? Z takiego „kamerdunu”? Zaraz my się tu prawdy dowiemy! To rzekłszy żywo skoczyła ku drzwiom, usiłując je na klucz zamknąć. Gimnazista pchnął ją tak potężnie, że się zatoczyła aż pod beczki stojące w kącie, i wyszedł. Mijając prędko wieś słyszał za sobą wrzaskliwy głos szynkarki: – Po sołtysa, po sołtysa! Łapaj, trzymaj... Za wsią, za ostatnim jej drzewem, znowu go upał pochwycił w szpony. Zdarzenie w karczmie nie sprawiło mu przykrości, lecz owszem pewną satysfakcję, zaraziło go jednak pewną niewidzialną odrobiną przesądu. – Zły znak, zły początek... – szeptał do siebie. W tamtej stronie pagórki znikały już prawie całkowicie. Przypiaskowy, a miejscami szcze- rze piaszczysty grunt rozkładał się jak okiem sięgnąć na płaszczyźnie ogromnej, zimnej i nudnej. Daleko szarzały mizerne skrawki lasu, bliżej, gdzieniegdzie między polami widać było mały, plugawy pagórek, wydmę piachu, jałową i martwą jak mogiła, a na niej parę ja- kichś rosochatych, suchych i zgarbionych od urodzenia sosenek i brzózek. Po obudwu stro- nach drogi ciągnęły się dwa suche rowy zarośnięte wysoką trawą, która dźwigała tak nie- zmierne brzemię kurzu zwianego z szosy, że zdawała się pod nim umierać. Słupy telegraficz- ne rzucały na białe płótno szosy swe krótkie i martwe cienie. Gdzieniegdzie sterczał z ziemi podłużny kamień, z gruba ociosany i w półokrąg zakończony u góry. Głazy te miały na sobie jakieś barwy drogowe i koślawe cyfry, a czyniły wrażenie prostackich chłopów wioskowych poprzebieranych w uniform państwowy, którzy stoją wo fronti czegoś stróżują, ale sami nie wiedzą – czego. Zresztą na całej szosie leżała martwota. Radkowi posiłek (a osobliwie piwo) nie wyszedł na zdrowie. Głowa mu ciężała, nogi się plątały i morzyła go senność. W pewnym miejscu zauważył w polu gruszkę, obok niej su- chotnicze krzaczki; zaszedł tam i przespał się w cieniu. Wkrótce jednak maszerował znowu. Pot kroplisty stał na jego spalonej twarzy i szyi, brudził tasiemkę kołnierza, a nawet sam koł- nierz zabarwiał na kolor jasnosiny. Niezbyt pospiesznie idąc, Radek dopędził furę z tarcicami, wlokącą się noga za nogą, i zrobił propozycję chłopu, który szedł obok sprzężaju, czyby za dwadzieścia groszy nie pozwolił mu przysiąść na deskach. Chłop długi czas patrzył na niego, a następnie wyciągnął rękę po pieniądze. Jędrek przysiadł się bokiem na deskach i zwiesił nogi. Drobne szkapki ciągnące wóz, chude i mizerne „chety” bez żadnej prawie maści, z wielkimi łbami, grzywami i ogonami, szły ledwo, ledwo, dotykając prawie nozdrzami pyłu szosy. Wysoki i obdarty właściciel ich śmigał nad nimi bezmyślnie batem i raz za razem po- krzykiwał: – Wijo-a-ocha... Wijo-a-ocha... Od chwili gdy Jędrek siadł na wozie, nie spuszczał z niego oczu i nawet okrzyku swego zapomniał. Gdy się już napatrzył do woli, rzekł: – A skądże to pan? 82 – Taki ja pan jak i wy, gospodarzu... – powiedział Radek. Chłop zamilkł i znowu się przy- glądał. Dopiero po upływie długiej chwili mruknął sceptycznie: – Niby jak ja? – E, wiecie co, pójdę ja lepiej... – rzekł nagle uczeń. – Szkapy wasze nie najbogatsze, led- wo idą, a mnie pilno. Oddajcież mi te dwadzieścia groszy... – Dwadzieścia groszy? Niby one, co mi je pan dał? – A no jakież? – Ij, gdzież ja bym ta pieniądze panu oddawał... – rzekł chłop wywijając batem i patrząc na ogony swych szkapiąt. – A no i jakże, przeciem nie siedział na waszym wozie pacierza... – A cóż mi ta z tego. Jechać to jechać, a gdzież ja bym ta pieniądze oddawał. – Dajcież te pieniądze, żeby między nami nie było znowu czego!... – Między nami niby? – No! – Wijo-a-ocha... – rzekł chłopowina z takim spokojem, jakby Radka wcale przy nim nie było. Łzy zakręciły się w oczach wędrującego chłopca. Źle mu się wiodło w tej drodze. Nie rzekł już słowa i poszedł dalej. W zamyśleniu stawiał wielkie kroki i ani się obejrzał, jak przebył dystans kilkowiorstowy. Spiekota trwała jeszcze ciągle, tylko przydrożne słupy i krzaczki odrzucały dłuższe cienie. Z nagła wędrowiec usłyszał poza sobą głuchy turkot i zo- baczył duży tuman kurzu, posuwający się z szybkością. Wkrótce zrównała się z nim para pysznych koni bułanych, zaprzężonych do bryczki, na której siedział furman w liberii i szlachcic w kapeluszu słomkowym, otulony żaglowym kitlem. Szlachcic był młody, wąsaty i, naturalnie, ogorzały. Wejrzenie miał gwałtowne, bystre, ciężkie i tak prawdziwie pańskie, że Radek natychmiast uczuł w sobie chamską duszę i zdjął czapkę. Pojazd minął go sypiąc na- okół chmurą kurzu. Gdy z zamrużonymi oczyma stał zwrócony ku polom i czekał, aż piasek opadnie, usłyszał nagle chrapliwy i rozkazujący głos: – Hej, kawalerze, hej! Radek roztwarł oczy i dostrzegł, że bryczka stoi w odległości kilkudziesięciu kroków, a szlachcic wzywa go ku sobie takim gestem, jakby mu obiecywał pięćdziesiąt batów. – Kawalerze! – wołał coraz głośniej. Radek podbiegł do bryczki i z odkrytą głową stanął przy jej stopniu. – A skąd to kawaler? – zapytał szlachcic pewnym głosem sędziego śledczego. – Spod Pyrzogłów. – Skąd? – Z Pajęczyna Dolnego. – A kawaler coś za jeden, czyj syn? – Tam jednego... – Co za jednego... tam? – Włościanina. – Proszę... włościanina. A dokądże to tak walisz samopas, kochanku? – Do Klerykowa. – Fiu – fiu. A i po cóż to? – Do szkół, proszę wielmożnego pana. – Cóż, u licha! ojciec na szkoły dla ciebie ma, a na furmankę nie ma? Konie trzymają oj- ciec? – Nie. – Więc skądże, do diabla, bierze na szkoły, jeśli nawet koni... – Mój ojciec służy we dworze... – powiedział Radek z rumieńcem na twarzy. – Za karbowego, czy jak? 85 chodził to tu, to owdzie sam gospodarz, skakał jakiś mały piesek... Twarze obecnych widział jak gdyby zasłonięte mgłą czy nikłymi smugami dymu. Gdy nakryto do stołu i wniesiono półmisek z mięsiwem, pan Płoniewicz trochę szorstkim tonem wezwał Radka do zajęcia miej- sca przy końcu stołu. Chłopiec nieznaczym ruchem odpiął tornister, złożył go na ziemi i usiadł. Dostał mu się kotlecik maleńki, ale przedziwnie smaczny po tak długiej wędrówce. Skończywszy kolację, gospodarstwo z kuzynem i dziećmi przeszli do sąsiedniego salonu, a Jędrek, poprzedzony przez młodą służącą, udał się do swego locum. Z kuchni brudne i srodze wykrzywione drzwi prowadziły do wąskiej izby z jednym okienkiem. Ściana wprost drzwi zbita była z desek obielonych wapnem, między którymi widniały szerokie szpary. Stała tam kanapa tak zdezelowana, jakby ją dopiero co przyniesiono z szafotu, gdzie z niej oprawca darł pasy. Pod oknem znajdował się stolik, przy nim krzesełko. W rogu nudziła się szafka plecio- na, a wszystkie jej półki zawalone były książkami najrozmaitszych formatów. Służąca przyniosła zaraz siennik szczodrze słomą wypchany, poduszkę, prześcieradło i li- chą kołderkę, usłała prędko na szezlongu wysokie łoże i oddaliła się, zostawiając niby wspo- mnienie po sobie cokolwieczek zakopconą lampę. Radek, gdy wyszła, oparł się pięściami na stoliku, wlepił oczy w płomień i popadł w głęboką zadumę. Wszystkie zdarzenia tego dnia tonęły w grubej nocy. Myśli chłopca przesuwały się od wypadku do wypadku, od sceny do sceny, od osoby do osoby, niby wzrok badający kształty wśród ciemności zupełnej, gdy się wyjdzie ze światła i przywyka do mroku. Idąc po omacku tą drogą uciążliwą, Jędrek trafia na spotkanie ze szlachcicem i znowu cofał się wstecz aż do chwili mijającej. Serce jego ściskała udręczająca ciekawość skierowana w stronę dnia następnego, który owej chwili stał dlań gdzieś w przestrzeni, niemal jak osoba złowroga i bezlitosna, ale tę ciekawość tłumił i odtrą- caj wciąż rozpatrując ubiegłe wypadki. Nareszcie znużenie ogromne i twarda senność wyrwały go z obrębu dociekań. Spojrzał wokoło i zatrzymawszy wzrok na czystym postaniu, westchnął z głębi piersi. Ściągnął buty z uczuciem niewymownej ulgi, zgasił lampę i rozciągnął się na posłaniu. Była już głucha noc. Kiedy niekiedy przerywał ciszę daleki turkot wozu, a zabłąkane jego echo uciskało serce Ję- drka niby nadchodzące niebezpieczeństwo. Podnosił wtedy głowę i czekał, jakby w nadziei usłyszenia wyroku przyszłości. Nazajutrz w towarzystwie Władzia, który mu drogę wskazywał, udał się do gimnazjum i wręczył swoje świadectwa dyrektorowi. Kriestoobriadnikow dał rezolucję przychylną i roz- kazał zaciągnąć Radka w poczet uczniów klasy piątej. Tegoż dnia miała miejsce instalacja pyrzogłowianina, urzędowa niejako, na stanowisku korepetytora Władzia Płoniewicza. Ów Władzio nie należał do gwiazd i chwał gimnazjum. Wprowadzono go do klasy wstępnej za pomocą dużej łapówki, a ze wstępnej do pierwszej przeciągnięto w sposób jeszcze bardziej rujnujący. Zaraz przy pierwszej lekcji Radek zauważył, że jego uczeń z trudnością kombinuje i że prawie całkiem nie ma pamięci. W trakcie rozpoczętego zadania z arytmetyki malec ustawał zupełnie tak, jakby się w nim do cna rozkręciła sprężyna, która pchała ruch jego myśli. Wle- piał wówczas oczy w jakiś znak lub plamę na papierze i nie było perswazji, zachęty, podniety, nagany czy groźby, które by były w stanie zmusić go do ruszenia rzęsą. Potrafił tak stać kwa- dransami i godzinami, a z wszelką pewnością stałby dnie i doby, nie zmieniając pozycji i nie cofając oka z danego punktu. Radek przeraził się zauważywszy tak wielki upór. ale wkrótce pocieszyło go to spostrzeżenie, że jest to upór bezwolny i bezwiedny, pewien rodzaj niemocy umysłu. Wnet po otwarciu roku szkolnego zaczęło się ssanie matki-łaciny, przyszły stówka, rozbiory, tłumaczenia i gramatyka rosyjska, etymologie i syntaksy... Władzio pogrążył się w odmęcie pracy. Z chwilą spożycia ostatniego kęsa pieczeni obiadowej przystępowano do ko- repetycji, czyli Radek zaczynał wykład naznaczonych kwestyj. Mówił głosem równym, do- bitnym, wyraźnym, z pewnym sugestyjnym akcentowaniem sylab, tłumaczył, jak chłop ro- zumiejący sprawę objaśnia ją ciemnemu, trafiał do umysłu Władzia słowy i dźwiękami, które 86 miały wszelkie cechy ostrych strzał i haków. Wiedział doskonale, że te usiłowania nie wywrą od razu pożądanego skutku, że Władzio mimo wszelkich dowodzeń będzie mrużył swe czer- wonawe powieki i uśmiechał się odrobinkę złośliwie. Korepetytorowi bardziej chodziło o rozruszanie pamięci, o wdrożenie w umysł przynajm- niej formy zadania. Przez ciąg całego popołudnia Władzio uczył się z korepetytorem zagad- nień arytmetycznych wprost na pamięć. Ta sama sprawa była z geografią. Kurs tej nauki roz- poczyna się w gimnazjum klerykowskim od elementarnych wiadomości z geografii fizycznej. Roztropni i zdolni uczniowie klasy pierwszej nie osiągają z tego wykładu wielkiej korzyści, a cóż mówić o Władziu?... Ośmioletnie dziecko szwajcarskie z największą łatwością i uciechą przyswaja sobie wiadomości geograficzne, mówią mu one bowiem najprzód o placu szkol- nym, o wiosce czy miasteczku rodzinnym, o wsi sąsiedniej, o drogach dalszych, rzeczce i lesie, o wzgórzach bliskich, wreszcie o kantonie i kraju. Z historyjek o ruchu ziemi, księżyca, o równikach, południkach itd. Władzio nie rozumiał nic zgoła. Radek przesiadywał nad nim okropne godziny jak diabeł nad dobrą duszą, rysował mu nie wiedzieć jakie kule ziemskie, tłumaczył po polsku rosyjskie nazwy i formy – wszystko daremnie. Po całodziennych trudach malec wyuczał się tych martwych wiadomości i odchodził na spoczynek, zbity nimi jak rózgą. Wieczorem odbywała się nauka łaciny. Ponieważ Władzio nie grzeszył pamięcią, więc Radek zmuszony byt słówka i przekłady łacińskie wykuwać z nim na spółkę dotąd, aż je niejako wchłostał w mózg uśpiony. Siedząc przy stole zawalonym książkami i kajetami, korepetytor i uczeń oddawali się zbawczej czynności mordowania rozumu. Radek kiwając się miarowo pytał jednostajnym głosem: – Słowik? – Luscinia. – Śpiewa? – Cantat. – W nocy? – Noctu. – Noctu? Władzio wytrzeszczał oczy i zaczynał uśmiechać się drwiąco. – Co znaczy noctu? Milczenie, długie, niezmierne milczenie. I znowu: – Słowik? – Luscinia. – Śpiewa? – Cantat. – W nocy? – Noctu. – Co znaczy noctu? Znowu milczenie. Po uskutecznieniu kilkunastu z kolei zabiegów tego rodzaju, które przypominały cierpliwe uderzenia młota w kamień, nareszcie wyskakiwała iskra świadomości. Władzio ściskał gniewnie wargi, marszczył czoło i na zapytanie, co znaczy noctu, opryskliwie mówił: – w nocy! Wówczas dopiero te dwa niezbędne słowa lgnęły do jego mózgu i była pewność, że tam na czas pewien zostaną. Tenże rodzaj postępowania Radek musiał zachowywać przy wyuczaniu Władzia morderczych rozbiorów, paragrafów gramatyki rosyjskiej i łacińskiej, działań z licz- bami wielorakimi, miar i wag, wierszy rosyjskich i formuł katechizmu. W krótkim przeciągu czasu stosunek swój do małego Płoniewicza urobił na system pedagogiczny, jedynie skutecz- ny, i z dnia na dzień go doskonalił. 87 Pracę nad Władziem podejmował con amore, z łatwością i chęcią, a z niewzruszoną wiarą w ostateczne zwycięstwo. Tego, że chłopiec obarczony jest pracą niby ciężkimi kajdanami, że umysł jego nie rozwija się z braku wytchnienia – nie rozumiał. Owszem, dodawał małemu roboty. Od godziny siódmej do ósmej z rana obadwaj szybko przerabiali lekcje, których się Władzio dnia poprzedniego wyuczył, następnie pili śniadanie, zarzucali na plecy tornistry i maszerowali do szkoły, przez drogę ćwicząc się jeszcze w słówkach, wierszach, miarach i wagach i w ogóle w rzeczach pamięci, będących na porządku dziennym. Lekcje w gimnazjum trwały do godziny pół do trzeciej. Od czwartej zaczynało się wałkowanie materiału na dzień następny i trwało z krótką przerwą kolacyjną nieraz do godziny dwunastej w nocy. Kiedy Władzio przepisywał pensa z brulionów, Jędrek odrabiał lekcje z panną Micią, uczennicą kla- sy drugiej gimnazjum żeńskiego. I tam szła ta sama arytmetyka, język rosyjski, tak zwany polski, a nadto – francuski, niemiecki, rysunki etc. Z panną Micią było jednak daleko snad- niej, gdyż sama rozwiązywała zadania, chociaż częstokroć „nie wychodziły”; uczyła się rze- czy pamięciowych, a nawet z finezją okłamywała fornalskiego syna. Gimnazjum, trudniąc się zadawaniem, słuchaniem i stawianiem stopni, nie udzielało kore- petytorowi żadnych wskazań. Całkowita nauka wszelkiego kursu, wbrew wynikom pedagogii zastosowanym na przykład w Szwajcarii, odbywała się nie w murach szkoły, lecz w domu, a istotny trud kształcenia zwalony był hurtownie na barki pomocnika domowego. On to wła- ściwie hodował i rozwijał umysł dziecka. Bez znajomości jakiejkolwiek metody postępowa- nia, omackiem i domysłem budził charakter, ekscytował pamięć, przez użycie swoich wła- snych środków rozrabiał spostrzegawczość i siłę kombinowania. Do własnych swoich lekcyj Radek brał się w nocy, zazwyczaj po godzinie dwunastej. Gdy Władzio udał się już na spo- czynek, rodzic jego zamknął wszelkie drzwi na klucz i odszedł, a służące spać się układały, wówczas korepetytor w swoim apartamencie rozpalał koślawą lampę, imał się Salustiusza, geometrii i algebry. Wtedy również wyciągał z kieszeni małe pudełeczko z nędznym tyto- niem, z bibułkami, kręcił papierosy i w sekrecie zaciągał się do syta. Zdarzało się również o tej nocnej godzinie, że wydobywał z ukrycia stare i zeschłe kromki chleba, ściągnięte z kre- densu albo odkrajane co prędzej od bochenka, gdy w jadalni nie było nikogo. Państwo Pło- niewiczowie nie starali się o wypasienie swej czeladki. Dawano jeść skąpo i nędzne rzeczy. Na śniadanie Radek dostawał szklaneczkę kiepskiej herbaty z dwoma cienkimi kawałkami cukru, na kolację dzień w dzień pół talerza maślanki z ziemniakami, takąż ilość kwaśnego mleka albo różowego barszczu. Obiady były pod psem, a nawet pod całym stadem psów. Po- kojówka zmieniała ciągle salaterki, przynosiła filigranowe talerzyki, łyżeczki, rogowe nożyki, ale chamski syn wstawał po tych ceremoniach tak samo zgłodniały, jak do nich zasiadał. Pan Płoniewicz był eks-obywatelem ziemskim. Gdy nadszedł czas kształcenia dzieci, sprzedał folwark, kupił na przedmieściu Klerykowa obszerną posesję z budynkami, ruderami, starą szopą i kawałem gruntu. W ruderach gnieździła się nędza klerykowska: szewczyska bez butów i kopyt, stare dewotki, urzędnicy z małą pensją, robociarze, indywidua bez miejsca i jakiegokolwiek tytułu własności. Główne domostwo zajmował sam pan Ptoniewicz. Okna tego frontowego budynku wychodziły na ten właśnie opuszczony park, gdzie Borowicz z to- warzyszami ćwiczył się w umiejętności strzelania z pistoletu. Radek od razu nie tylko polubił, ale mocno ukochał te miejsca. One go życzliwie przyjęły. Tu mu dano izbę, posłanie, możność uczenia się nocami... Nie było dlań w tym całym urzą- dzeniu rzeczy złych; wszystkie były dobre. Gdyby w zamian za odrabianie korepetycyj z Władziem i Micią kazano mu sypiać w stajni, zgodziłby się i na to. Nieraz jednak w czasie dużej pauzy, gdy wszyscy koledzy z klasy piątej kupowali u stróżki po pięć, ośm, dziesięć bułek, po cztery i sześć serdelków, a on siedział o suchej gębie i słuchał, jakie to marsze kisz- ki grać umieją, klął w myśli skąpe obiady, szczędzenie kartofli i kaszy. Wszystko to przecież wynagradzała mu owa izba własna. Stanowiła ona dla niego przyjemność tak wielką, że sie- dząc tam nocami czuł ją ciągle i zdawał sobie z tej uciechy sprawę. Stancyjka sąsiadowała ze 90 skowca. Spoczywał na tym miejscu pewno od wieków, a przynajmniej od czasu założenia konwiktu przez ojców jezuitów. W bliskości znać było wybornie udeptane mety do gry w „ekstrę”. Dziedziniec był w owej chwili pusty. Wiatr jesienny huczał w nagich konarach kasztanów zwisających nad murem, garnął na kupę zeschłe, skurczone, ceglaste i żółte liście, strzępki zagryzmolonych papierów i miótł je wirem pospołu ze śmieciami w róg dziedzińca. Jędrek oparł się plecami o ścianę, wyciągnął nogi, a długie ręce zwiesił między kolanami tak bezwładnie, że prawie dotykały ziemi. Głowa jego opadła na piersi. Zanadto niespodziewanie roztrącił go ten przypadek, zbyt szybko zdechły promienne nadzieje. Trza się wynosić z izby, rzec panu Płoniewiczowi, że już nie będę, zabrać manatki, książczęta, i iść... W imaginacji rysował się przed nim obraz szosy nakrytej lotnym kurzem, nieskończenie długi pas biały. Przez chwilę widział karczmę i słyszał, jak w rzeczywistości, krzyk szynkarki: – A czy aby kawaler skąd nie ucieka?... Po sołtysa, po sołtysa! Trzymaj, łapaj! Wtedy zdusiła go taka wściekłość i taka rozpacz, że nie był w stanie tchu złapać. Wśród istnych kurczów cierpienia paraliżujących rozum błąkała się przecież decyzja: nie pójdę tam- tędy, nie pójdę, nie pójdę! To ujemne męstwo wzmagając się trzeźwiło go i ciągnęło na szafot rozumowań. – Cóż będę robił na świecie, jeśli tamtędy nie pójdę? –myślał patrząc pod nogi szklanymi oczyma. – Gdzież ja się podzieję, co będę jadł? Na księdza?... Wszystkie konające iluzje niby wypuszczony z więzienia huragan rzuciły się na niego i przytłukły go tysiącem kamieni. Zgarbił się jeszcze bardziej i zabity na duszy wlepił oczy w liść uschnięty. Wtem uczuł, że przed nim ktoś stoi. Wrażenie to było tak dalece przykre, jakby mu ów garściami włosy wydzierał. Dźwignął wtedy dopiero głowę, gdy usłyszał, że do niego mówi. Obok starego kamienia zobaczył nieznanego kolegę, który spoglądał nań przyjaźnie. Był to Marcin Borowicz, uczeń podówczas klasy szóstej. – Panie – mówił tamten – byłem na korytarzu i słyszałem, jak pana wylewali. – Co powiadacie, panie? – zapytał Radek, pod wpływem nieszczęścia wymawiając sylaby z chłopska. Oczy miał bez żadnego wyrazu, przymknięte, szkliste, dolną wargę obwisłą. – Uważasz pan – mówił żywo Borowicz – trzeba znaleźć do starego drogę przez protegę. To jedyny środek. Nie masz pan w mieście jakich wpływowych znajomych? – Nie, nie mam – odpowiedział Radek prędko i zwiesił głowę. – Czekaj pan, ja pójdę do Zabielskiego i będę go „nabierał”... Radek uniósł jeszcze głowy, ale tylko w tym celu, żeby się przekonać, czy nieznajomy już sobie poszedł. Wciągnął go do swej mrocznej toni gnuśny bezwład, niby drzemanie, niby gorączka. Siedział jak przedtem skulony aż do końca godziny. Nierychło usłyszał, że go zno- wu wołają. Zerwał się na równe nogi i spostrzegł we drzwiach przedsionka inspektora i o dwa schody niżej stojącego Borowicza. Ten ostatni z werwą coś prawił i gestykulował. Inspektor jeszcze raz zawołał na Jędrka, a gdy ten stanął przed nim, przyjrzał mu się uważnie i kazał iść za sobą. Wszyscy trzej stanęli wkrótce u drzwi kancelaryjnych na górnym korytarzu. Boro- wicz odsunął się na bok, a inspektor sam wszedł do pokoju nauczycielskiego. Radek stał przede drzwiami w swym tornistrze, jak żołnierz na warcie, aż do dzwonka. W czasie kilko- minutowej pauzy obstąpili go koledzy z klasy piątej i z klas niższych, a większość starszych i młodszych wyszydzała jego los obecny. Niektórzy spoglądali nań życzliwie, inni w milcze- niu, a jeszcze inni w milczeniu, ale z uśmiechem szyderczym na ustach. W pewnej chwili tłum, otaczający wypędzonego zwartym kołem, rozstąpił się i zamilkł, gdyż we drzwiach kancelarii ukazał się dyrektor. Władca gimnazjalny orlim wzrokiem spojrzał na Radka, który wyprostował się instynktownym ruchem. – Ostatni raz – rzekł – darowuję ci winę. Przeprosić się z Tymkiewiczem i zachowywać porządnie. Jesteś na liście najbardziej podejrzanych osobistości w gimnazjum. Tu bić pię- 91 ściami nie wolno! Toteż oświadczam wobec wszystkich kolegów: ostatni raz! Najmniejsze przekroczenie i bez pardonu pójdziesz precz. Teraz marsz na lekcję! Jędrek rozstawił nogi, ukłonił się ogniście i ruszył do klasy. Twarz jego była po dawnemu blada, oczy tak samo zgasłe, tylko teraz brwi, nozdrza i wargi spazmatycznie drgały. Gdy otoczony przez chmarę wrzeszczącą miał z powrotem przestąpić próg klasy, nagle się wstrzymał i zaczął oczyma szukać w tłumie pewnej twarzy. Nie było jej nigdzie w bliskości. Tymczasem odezwał się dzwonek, uczniowie rozpierzchli się w przeróżne strony i Radek usiadł na swoim miejscu. Podczas trwania lekcji języka greckiego, jaka właśnie miała miej- sce, siedział wyprostowany z oczyma utkwionymi w nauczyciela, pilnie chwytał każdy dźwięk padający z katedry, ale dusza jego była za murami tej klasy. Z wielkim pośpiechem i trudem szukał wciąż myślami owego ucznia, który go wybawił. Rysów Borowicza wśród omdlenia swego nie zapamiętał. Tkwiło tylko w jego sercu nikłe wspomnienie twarzy nachy- lonej... Im dłużej myślał, im goręcej usiłował wywabić z przeszłości dopiero co minionej całą postać, tym cudowniejszy, jak gdyby księżycowy, blask otaczał ją dokoła. Niepostrzeżone, wewnętrzne łzy Radka, łzy prędzej duszy niż ciała, płynęły i płynęły na to widmo przeczy- ste... 92 13 Za pobytu Borowicza klasa szósta liczyła trzydziestu trzech uczniów. Współtowarzyszów, którzy z nim razem rozpoczęli kurs nauki od klasy wstępnej, dobrnęło do tego punktu zaled- wie kilkunastu. Reszta składała się z drugoroczniaków i przybyszów. Dominującą większość stanowili Polacy, było bowiem tylko trzech Żydków (z tych Szlama Goldbaum dzierżył miej- sce prymusa) i dwu Rosjan. Ogół tej młodzieży rozpadał się na dwie nierówne części, wy- obrażające jak gdyby dwie warstwy społeczne, a przynajmniej dwa obozy. Jedna gromada, do której należał Borowicz, jego adherenci, Rosjanie i Żydkowie, zostawała pod wpływem in- spektora i reprezentowała poniekąd maleńkie stronnictwo ugodowe; druga była zupełnie bez- barwna, wrogo usposobiona względem pierwszej i ubierała się o ile tylko można elegancko. Zarówno pierwsza, jak druga grupa piastowała w swym łonie różne odcienie wywołane przez związki krwi, zamieszkanie na wspólnej stancji, kopcenie wspólnych papierosów, ściąganie ze wspólnych podręczników albo zapalanie się do tych samych pensjonarek. Część inspektor- ska nosiła pogardliwe miano „literatów”, część druga sama ochotnie przezywała się ligą wol- no-próżniaków. Borowicz odgrywał w pierwszej rolę niemałą. Jeszcze w klasie piątej, za delikatną pod- nietą inspektora, Borowicz założył wśród swych przyjaciół kółeczko zbierające się w nie- dziele po nabożeństwie na jednej ze stancyj w celu studiowania literatury rosyjskiej, a to dla lepszego pisania ćwiczeń. W klasie szóstej literaci mieli w swym gronie już kilkanaście osób, a po świętach Bożego Narodzenia złączyli się z dwiema takimiż grupami z klasy siódmej i ósmej, odbywali zebrania wspólnie w mieszkaniu pewnego siódmoklasisty, a częstokroć w mieszkaniu samego inspektora. Na tych posiedzeniach czytano i rozstrząsano byliny, utwory Karamzina, Żukowskiego, Gribojedowa, Puszkina, Lermontowa, Kryłowa, Gogola, Ostrow- skiego itd. Lektura dzieł tych pisarzów rozwijała instynkty artystyczne młodzieży. Uczniowie klasy szóstej, którzy w kursie swym mieli wykład bylin o bohaterach przedwłodzimierzow- skich, jak Wołga Swiatosławicz, Mikuła Sielaninowicz, o bohaterach kijowskich, jak Uja Mu- romiec, Alosza Popowicz, Dobrynia Nikiticz itd., czyli o rzeczach nudnych jak flaki z olejem a dla nastroju badawczo-racjonalistycznych podrostków niezmiernie śmiesznych, z zapałem czytali piękne utwory Puszkina, jak Eugeniusz Oniegin, albo Lermontowa, jak Demon. Najpierwsze samoistne uczucia tych młodzieńców, namiętne miłostki, marzenia i sny znaj- dowały swój wyraz, dźwięk i barwę w utworach pisarzów rosyjskich. Ale poza tą zewnętrzną formą sprawy kryła się treść głębsza. Częstokroć na zebraniach niedzielnych uczniowie klas wyższych, tworzący jak gdyby sztab tego obozu, wygłaszali referaty treści politycznej, a na- wet religijno-politycznej. Samorodni badacze, „maleńcy uczeni”, jak mawiał inspektor, za- równo Rosjanie, Polacy i Żydzi, masakrowali w swych wypracowaniach nieszczęsną „Pol- szę”, opisywali ją na zasadzie książek, dostarczanych przez kierownika, jako dom niewoli, gniazdo rozbestwionej szlachty, mordującej lud „ruski” przy akompaniamencie okrzyków „psiakrew” i „psiadusza”. Niektórzy z odczytowiczów szli jeszcze dalej i pisali wprost programy dla Polaków, długie do nich odezwy albo hymny na cześć Rosji. Szczególną płodność w tym ostatnim kierunku zdradzali starozakonni. Zdolniejsi uczniowie z klasy siódmej i ósmej sadzili się również na politykę, ale w formie nieco mniej pospolitej. Pisali tedy o śmiertelnie nudnym wstępie Ka- ramzina do Historii państwa rosyjskiego, o utworach Gogola nękających „Polszę”, o wierszu Puszkina pod tytułem Oszczercom Rosji itd. Niektórzy z „maleńkich uczonych” zanurzali się samochcąc w tak zwany panslawizm, nabijali sobie głowy ogromnymi dziełami różnych za- kazanych Czechów, czytali stuwiorstowe utwory poetyckie uwielbiające caryzm, a z tego 95 dziełem sztuki cukierniczej, mieszczącym wewnątrz przeróżne soki, tworzyła silnie rozgnie- ciony placek, ociekający tymi właśnie płynami. Wolski szalał. Pieniędzy na drugie pudełko nie było, a czekać przypływu tak zwanej „floty” z domu nie pozwalała boleść zawodu... W tym stanie ducha chwycił się rozpaczliwego środka. Od znajomych pensjonarek dostał dwie puste, mniejszych rozmiarów skrzyneczki po cukierkach i umieścił w nich zmiażdżoną masę w ten sposób, że ją naprzód zgniótł i pracowicie wymacerował, a dopiero z tej miazgi ulepił palcami kopie pomadek. Gdy wyrobił cały zapas, związał obadwa pudełka niebieskimi wstą- żeczkami i ruszył do bogini swego serca... Ani na jednę, ani na drugą grupę młodzieży przedmioty kursu klas ostatnich nie wywierały wpływu. Przeważna większość uczniów kształciła się tylko w matematyce, i ta nauka była czynnikiem istotnie rozwijającym umysły. Od klasy szóstej interesowano się również fizyką, aczkolwiek wykład jej prowadzony był niedołężnie. Resztę umiejętności, a więc języki staro- żytne, rosyjski, historię itd., uważano powszechnie za złe konieczne i cierpliwie tolerowano zjawisko, które można było wyrazić za pomocą sentencji: non vitae sed scholae discimus. Rozszerzone kursa gramatyki łacińskiej, greckiej i niezmierne, niestrudzone tłumaczenia Ilia- dy, Odysei, Eneidy, tragedyj Sofoklesa, utworów Horacego, mów starego adwokata Cycero- na. Wspomnień Ksenofonta, dialogów Lukiana, przemówień Demostenesa itd. – zajmowały ogrom czasu. Tłumaczono po zucheleczku i takim trybem, że myśl. treść, całość i forma cud- nych pism klasycznych wcale nie przedostawały się do mózgów młodzieńczych, badających je w oryginale. Ani jeden z uczniów nie był w stanie wyłuszczyć treści Iliady ani objaśnić, jakie mianowicie przygody wykuwa na pamięć po grecku całymi rozdziałami. Nikt go zresztą o to nie pytał. Czytanie Iliady w oryginale oznaczało na gruncie klerykowskim przyswojenie sobie wielkiego mnóstwa słów greckich i form gramatycznych, a zarazem łupanie całych stronic na pamięć. Rosjanin wykładający język grecki był z zamiłowania archeologiem-slawistą. Homera ob- jaśniał z musu, jak urzędnik takiej a takiej rangi, delegowany przez rząd do pompowania ta- kiej a takiej ilości kubłów greczyzny. Nigdy uczniom swym nie dał do przeczytania epopei w jakimkolwiek przekładzie, z którego mogliby poznać treść, owszem, korzystanie z tłumaczeń wszelkiego rodzaju surowo było wzbronione. Może cokolwiek więcej sensu miały tłumacze- nia prozy greckiej, aczkolwiek i w tym przypadku wertowano jeden urywek dzieła w ciągu półrocza bez wyłożenia całkowitej jego osnowy. Zimą przy świetle szarawym smutnych dni, podczas kolejnego recytowania przekładów ustnych, cała klasa zanurzona była niby w dziwnym spaniu. Monotonnie powtarzające się słowa i zwroty działały na umysł jak szelest kropel deszczowych albo jak widok z wolna tają- cego śniegu. Myśl nie miała prawa ruszać się ani naprzód, ani w tył, toteż tkwiła w miejscu. Z pozoru wydawać się mogło, że młodzież klerykowska ćwiczy na klasycyzmie jeśli nie dusze swe, to przynajmniej pamięć. Ale i to było złudzeniem. Słowa i zwroty wykuwane z taką usilnością i mozołem nie wiązały się asocjacją ani ze światem zewnętrznym, ani nie budziły popędów estetycznych i nie ulegały wcale sądowi jako czynność celowo przedsięwzięta. Byty to dźwięki martwe i z jałowym brzmieniem. Odpowiadające im prądy mózgowe przebywały niektóre tylko drogi. Nic też dziwnego, że wychowaniec klerykowski w parę lat po opuszcze- niu szkoły tracił grekę z pamięci tak zupełnie, że z trudem odróżniał litery tego języka, w któ- rym tak niedawno umiał wyrażać swe myśli. Wszystek zapas wiadomości gramatyczno-literackich znikał z jego mózgu tak bez śladu, jak znika obraz sztucznie na kliszy w ciemni optycznej wywołany, gdy ją z doskonałego mro- ku wynieść na światło dzienne. Podobny skutek osiągnęły gimnazjalne lekcje historii. Na klasę szóstą przypadał kurs dziejów Rosji z epoki tak zwanych udziałów i wieców. Borowicz i wszyscy jego koledzy po całych nieraz nocach wyuczali się na pamięć istnych kolekcyj książątek Rusi, dat ich rozma- itych przeniewierstw, morderstw, oślepień, pochwyceń władzy, bitw, śmierci, tworzyli sobie 96 w mózgach prawdziwą barykadę z tych wiadomości; o przedstawieniu ducha i sensu tamtych odległych czasów nauczycielowi ani się śniło. Suchy i zajadły Rosjanin Kostriulew wchodził do klasy, siadał na katedrze, obrzucał jednym spojrzeniem wychowańców drżących z trwogi, przepowiadających sobie w myśli genealogie książęce, nazwy ich włości, daty ich skonu – raptem wymawiał nazwisko któregoś z delikwentów i od razu ciskał mu pytanie: – Synowie Jarosława Pierwszego Mądrego? – Izjasław Kijowsko-Nowgorodzki, Światosław Czernihowski, Wsiewołod Perejasławski, Igor Włodimiro-Wołyński, Wiaczesław Smoleński... – trzepał uczeń jednym tchem. Gdy podjeżdżał do końca listy, już musiał recytować drugą odpowiedź na pytanie: – Bitwa na brzegach Kałki? Języki: francuski, niemiecki i polski były kopciuszkami kursu gimnazjalnego. Uczeń mógł wybrać sobie z dwu pierwszych jeden tylko język, a na polski, rzecz prosta, mógł nie chodzić bezkarnie. Co większa, uczeń Rosjanin w żadnym razie nie miał prawa uczęszczania na wy- kłady mowy polskiej, prowadzone w języku rosyjskim. Godziny tych gwar nowożytnych „zgniłego Zachodu” były, szczerze mówiąc, godzinami humorystyki. Wykładający już to na- leżeli do gatunku czupiradeł, jakich świat nie widział, już, jak Sztetter, do kategorii ludzi roz- bitych w sobie i bezpowrotnie obojętnych. Dość powiedzieć, że w chwili ukończenia całko- witego kursu nauk w gimnazjum „filologicznym” ani jeden z wychowańców nie umiał języka francuskiego czy niemieckiego tyle, żeby mógł swobodnie przeczytać rozdział powiastki dla ludu. Wszystkie natomiast siły intelektualne młodzieży starszej wytężone były w kierunku pisania ćwiczeń rosyjskich o tematach historycznych, literackich i abstrakcyjnych. Każde ćwiczenie, stosownie do gatunku, musiało być składane według formuły zwanej planem, mu- siało zawierać wstęp, wykład i finał, a każda z tych części rozbita była na tak zwane „myśli”. Jeżeli trudnym było utrzymanie równowagi podczas wypisywania tak zwanych „myśli”, to nie mniej trudu zadawało baczenie na „polonizmy”. Opracowanie i wykończenie ćwiczenia rosyjskiego było robotą tak mozolną, tak niewdzięczną i drewnianą, że każdy z uczniów zgo- dziłby się chętniej kuć całe ody Łomonosowa na pamięć niż budować jednę rozprawę. Naj- częściej też wychowańcy pana Zabielskiego ściągali ćwiczenia ze starych kajetów, z podręcz- ników literatury Bóg wie skąd sprowadzanych, a wreszcie z książek pożyczonych z biblioteki szkolnej. Biblioteka znajdowała się na dole gmachu i zajmowała kilka sal obszernych. Stały tam w szeregu szafy okryte pyłem wieloletnim, mieszczące w sobie książki polskie z wieku XVI, XVII, XVIII, a nawet rzadkie inkunabuły, skazane na bezczynność, wzgardzone i tolerowane jak zgniłe drwa, których nie można spalić, a nie ma gdzie wyrzucić. Bliżej drzwi wchodo- wych zgrupowano dzieła rosyjskie przeznaczone do wypożyczania. Uczniowie młodsi czerpali stamtąd opisy wypraw Mayne-Reida, Fenimora Coopera, Juliu- sza Vernego itd., starsi – utwory Łomonosowa, Karamzina itd., itd. Władza gimnazjalna sta- rała się z wielką usilnością, ażeby wychowańca klerykowskiego zabezpieczyć od wszelkiej książki, która by myśl jego z opłotków nie tylko lojalności, ale czynnego rusofilstwa wypro- wadzić mogła na szczere pole samoistnych rozumowań. Tymczasem mimo tak ścisłego dozoru, mimo rewidowania zarówno uczniowskiego kufer- ka jak tornistra, niepożądana książka wśliznęła się nawet do rąk szóstoklasistów. Był to rosyj- ski przekład History of civilisation in England Henryka Tomasza Buckle’a. Jeden z ósmokla- sistów, mieszkający u zamożnych krewnych, znalazł to dzieło w bibliotece swego wujaszka, zaczął czytać, dał kolegom – i poszło zepsucie! Świetnie ustawione paradoksy genialnego samouka oddziałały na umysły „wychowańców klerykowskich niby nagły błysk pochodni, ukazujący wśród ciemności przedmioty, niewyraźne kształty i stosunek tego, co widzieć można, do dalekiego, pełnego tajemnic przestworu! Dowodzenie prawidłowości w następ- stwie zjawisk duchowych ze statystyki spełnionych występków, małżeństw zawartych i listów nie zaadresowanych przez roztargnienie – stało się od razu ewangelią myślenia pewnej grupy 97 młodzieży. Wystąpienie przeciwko nauce teologów o predestynacji i przeciwko teorii metafi- zyków o wolnej woli było rodzajem lewara założonego pod gmach wierzeń religijnych, a rozważenie wpływu czterech czynników fizycznych: klimatu, żywności, gleby i ogólnych zjawisk przyrody na umysł człowieka i na organizację społeczeństw zrodziło istną furię filo- zoficzną. Szczególniejsze znaczenie miał następujący przypisek z pierwszego rozdziału książki: „Doktryna o Opatrzności stoi w związku z doktryną o przeznaczeniu, ponieważ Bóstwo, przewidując wszystko w swym wszechwiedzeniu przyszłości, musi przewidywać zarazem z góry i swe własne zamiary. Zaprzeczać takiego wszechwidzenia przyszłości, jest to zaprze- czać wszechwiedzy Bogu. Ci zatem, którzy utrzymują, że w pewnych razach Opatrzność zmienia zwykły bieg wypadków, muszą zgodzić się na to, że w każdym takim razie zmiana tego rodzaju była już w przeznaczeniu, inaczej zaprzeczyliby jednego z przymiotów boskich”. Ta krótka uwaga zrodziła właśnie całą szkołę filozoficzno-materialistyczną. Szkoła ta miała swoich mistrzów, wyznawców, badaczów, mówców i zagorzałych antagonistów. Posa- dy mistrzów piastowali dwaj siódmoklasiści: Nochaczewski i Miller. Pierwszego zwano „Spinozą”, drugiego nieco zagadkowiej „Balfegorem”. Obadwaj byli tłumaczami Buckle’a, dialektykami i propagatorami kierunku postępowego. „Spinoza” pierwszy doszedł i wyłożył mniej zdolnym, a owczym pędem idącym buckle’istom ciemne dla nich punkty rozdziału drugiego, objaśnił, co jest „wartość”, „renta”, „czynsz”, „zysk” itd. w znaczeniu ekonomicz- nym, a nadto budował swój własny systemat. „Balfegor” był umysłem ostrożniejszym, czytał Buckle’a bardzo wolno, nieraz nad stronicą siedział tydzień i nie ruszał się dalej, póki nie wyrozumiał wszystkiego. Dokładne zbadanie kwestii ciągnęło za sobą specjalne studia z roz- maitych dziedzin. Toteż „Balfegor” pracował ogromnie. Brak książek i elementarnych wiadomości z botani- ki, chemii, zoologii etc. musiał zapełniać domysłem własnym, kalkulacją samoistną. Ile po- pełnił błędów, ile razy musiał sam rozbijać gmach złudzeń wybudowany na fałszywym przy- puszczeniu! Burzeniem tych jego ułud zajmował się szczerze „Spinoza”, świetny matematyk, bystry spostrzegacz, który bez głębokich studiów szedł przodem i w dysputach zawsze udo- wadniał swą wyższość, czyli mówiąc żargonem tamtejszym, „smiekałkę”. W szeregu najbardziej zdecydowanych materialistów stał Marcin Borowicz. Nie mieszkał już wtedy u „starej Przepiórzycy”, lecz gdzie indziej, w roli korepetytora dwu malców, po- społu z kilkoma zamożniejszymi uczniami klas ostatnich. Tam właśnie, na stancji u tak zwa- nej „Czarnej pani”, było gniazdo buckle’izmu. Wieczorem, nieraz do późna w noc, wrzały zaciekłe spory z „metafizykami”, z „idealistami” i „pomidorowcami”, czyli grupą wierną ka- tolicyzmowi. Ileż to szyderstw i obelg zniosły tam „ciemne łby” w rodzaju Kanta, Hegla, Fichtego, Schellinga. którzy, według ulubionej formuły „Balfegora”, zaczerpniętej, rzecz pro- sta, z „książki” – „sami wzbili chmurę pyłu i dziwią się, że on im oczy zasypuje”... Los tych filozofów dzielił prefekt miejscowy, stojąc mimo woli, chęci i zasługi w gromadzie zdecydo- wanych antagonistów materializmu, ramię w ramię z Kantem i Heglem. Zwolennicy panslawizmu, rusofile par excellence, bali się ze względu na skutki czytywać Buckle’a ostentacyjnie albo lekceważyć spowiedź. Toteż w samym tonie stronnictwa litrac- kiego rusofile materialiści prowadzili bój z rusofilami „maleńkimi uczonymi” i karierowi- czami. Cała grupa wolnomyślnych pracowała żarliwie. Kwestie poruszone w dziele utalento- wanego Anglika rozbudziły umysły klerykowian do tego stopnia, że zaczęto nawet studiować łacinę i grekę, gdyż w dziele i te gałęzie wiedzy były traktowane. Matematyki i fizyki uczono się tak forsownie, że Borowicz dla łatwiejszego rozumienia buckle’izmu w klasie szóstej wy- kuł cały kurs trygonometrii, podawany do wiadomości w klasie siódmej. Każdą książkę (jak przypadkiem zabłąkany obszerniejszy podręcznik fizyki, kurs chemii, matematyki wyższej etc.), w ogóle co tylko zjawiło się na horyzoncie, czytano na wyścigi, a materiał tą drogą zdo-