Zbigniew Herbert
"H. E. O."
- Czy to konieczne? - pyta Eurydyka.
Hermes uśmiecha się i milczy. Idą. A ciemność rozstępuje się przed nimi i zaraz na powrót zamyka.
Tak kroczą przez niezliczone bramy.
- Czy to naprawdę konieczne? - pyta Eurydyka. - Orfeusz jest stary - mówi - więc niedługo będę z nim
żyła. Zapomniałam zupełnie z jakich ziół robi się napar, który leczy jego obolałe od śpiewu
gardło. Co znaczy wstawanie o świcie, i czego chce mężczyzna, kiedy dotyka mego brzucha.
- Wszystko sobie przypomnisz - mówi łagodnie i bez przekonania Hermes.
- To ładnie, że mnie pocieszasz - mówi Eurydyka. Droga wiedzie pod górę. Nie jest to droga, ale
posłuszne rozstępowanie się skał. Krzemienie pachną jak zasuszone błyskawice, a małe kamyki
pod nogami na śmierć zapomniały o morzu.
- Czy on nas widzi? - pyta z niepokojem Eurydyka.
Hermes zaprzecza ruchem głowy.
- Ale ja widzę jego plecy. Zawsze, to znaczy za życia, wzruszały mnie plecy mężczyzny. Są bezbronne.
Ale teraz już tego nie czuję. Czułość? Co to jest czułość?
- To radość dotyku. Rodzaj niższej ekstazy - odpowiada Hermes.
- Nie mam już żywych palców - skarży się Eurydyka. - Nie potrafiłabym nawlec igły ani wyjąć pyłku z
oczu ukochanego.
Jeszcze jeden zakręt i zaczyna się stok. Ciemność jakby ukośna, pochylona nad inną, jeszcze głębsza
ciemność.
- Eurydyko - cicho mówi Hermes - zdradzę ci tajemnicę losu. Orfeusz zginie wkrótce w podejrzanych
okolicznościach. Wtedy będziesz wolna. Weźmiesz sobie za męża zdrowego osiłka o ramionach jak
konary dębu, młodzieńca bez polotu, ale na tyle mądrego, że nie pragnie rzeczy nieosiągalnych. Nie
masz pojęcia, jakie to będzie krzepiące po życiu z utalentowanym mazgajem.
- Sądzę - mówi szybko Eurydyka - że moi rodacy prędzej mnie ukamienują, niż pozwolą na drugie
zamążpójście. Będę dla nich reklamą wierności i poezji, czymś w rodzaju wdowy narodowej.
Posadzą mnie na na skale, abym plotła natchnione wyrocznie, albo zamkną w świątyni, co na jedno
wychodzi. A potem umrę po raz drugi. Jak się umiera po raz drugi? Mam nadzieję, że nie jest to takie
bolesne i uciążliwe jak za pierwszym razem.
To wszystko słyszy Orfeusz przez ulewną ciemność. Po raz pierwszy podziwia mądrość Eurydyki.
Czy naprawdę trzeba umrzeć, aby stać się dorosłą?
Otwiera się przed nim pejzaż w bazalcie, dostojny jak spalony las, nieporuszony jak oko wulkanu,
wnętrze gęstej materii, spalony do nicości błękit nocy.
"Opiewałem świty koronacje słońca
podróż kolorów od ranka do wieczoru,
a zapomniałem o tobie
wiekuista nocy".
Orfeusz odwraca się nagle ku cieniom Eurydyki i Hermesa i krzyczy w uniesieniu jedno słowo:
-Znalazłem!
Cienie znikają. Orfeusz wychodzi na światło dnia. Rozpiera go radosna duma, że doznał objawienia i
odkrył nowy rodzaj literatury, zwany odtąd liryką zadumy i mroku.