





























































Studiuj dzięki licznym zasobom udostępnionym na Docsity
Zdobywaj punkty, pomagając innym studentom lub wykup je w ramach planu Premium
Przygotuj się do egzaminów
Studiuj dzięki licznym zasobom udostępnionym na Docsity
Otrzymaj punkty, aby pobrać
Zdobywaj punkty, pomagając innym studentom lub wykup je w ramach planu Premium
Społeczność
Odkryj najlepsze uniwersytety w twoim kraju, według użytkowników Docsity
Bezpłatne poradniki
Pobierz bezpłatnie nasze przewodniki na temat technik studiowania, metod panowania nad stresem, wskazówki do przygotowania do prac magisterskich opracowane przez wykładowców Docsity
Hanna Krall. Zdążyć przed Panem. Bogiem ... Ja chyba byłem najstarszy, miałem dwadzieścia dwa lata, Anielewicz był młodszy o rok, razem, w pięciu, ...
Typologia: Notatki
1 / 69
Ta strona nie jest widoczna w podglądzie
Nie przegap ważnych części!
daliśmy mu jeść, zasłaniał talerz ręką, żeby mu nie zabrano. Miał dużo młodzieńczej werwy, zapału, tylko że nigdy przedtem nie widział “akcji”. Nie widział, jak się ładuje ludzi na Umschlagplatzu do wagonów. A taka rzecz - kiedy się widzi czterysta tysięcy ludzi odsyłanych do gazu - może człowieka załamać. Dziewiętnastego kwietnia nie spotkaliśmy się. Zobaczyłem go nazajutrz. Był to już inny człowiek. Celina powiedziała mi: “Wiesz, to stało się z nim wczoraj. Siedział, powtarzał: zginiemy wszyscy...” Tylko raz jeszcze się ożywił. Kiedy dostaliśmy wiadomość od AK, żeby czekać w północnej części getta. Nie wiedzieliśmy dokładnie, o co chodzi, zresztą nic z tego nie wyszło, chłopaka, który tam poszedł, spalili na Miłej, słyszeliśmy, jak krzyczał cały dzień - czy myślisz, że to może zrobić jeszcze wrażenie na kimś - jeden spalony chłopak po czterystu tysiącach spalonych?
W tej szkole zawodowej mieścił się nasz szpital. Zlikwidowali go ósmego września, ostatniego dnia akcji. Na górze było kilka sal z dziećmi, kiedy Niemcy weszli na parter, lekarka zdążyła podać dzieciom truciznę. No widzisz, jak ty nic z tego nie rozumiesz. Przecież ona uratowała je od komory gazowej, to było nadzwyczajne, ludzie uważali ją za bohaterkę. W tym szpitalu chorzy leżeli na podłodze, czekając na załadowanie do wagonu, a pielęgniarki wyszukiwały w tłumie swoich ojców i matki i wstrzykiwały im truciznę. Tylko dla najbliższych tę truciznę chowały - a ona - ta lekarka - swój cyjanek oddała obcym dzieciom! Jeden tylko człowiek mógł powiedzieć głośno prawdę: Czerniaków. Jemu uwierzyliby. Ale on popełnił samobójstwo. To nie było w porządku: należało umrzeć z fajerwerkiem. Wtedy ten fajerwerk był bardzo potrzebny - należało umrzeć, wezwawszy przedtem ludzi do walki. Właściwie tylko o to mamy do niego pretensję.
chodziło im przecież o ryby. Te, którym Anielewicz malował skrzela na czerwono, żeby matka mogła sprzedać na Solcu wczorajszy towar. Anielewicz - syn handlarki, malujący na czerwono skrzela ryb, tego jeszcze tylko brakowało. Więc ów literat nie miał łatwego zadania, ale jeszcze i pewien Niemiec ze Stuttgartu napisał mu miły list. “Sehr geehrter Herr Doktor - pisał ów Niemiec, a przebywał on podczas wojny w warszawskim getcie jako żołnierz Wehrmachtu - widziałem tam ciała ludzi na ulicach, dużo ciał przykrytych papierami, pamiętam, to było okropne, obaj jesteśmy ofiarami tej okropnej wojny, czy mógłby pan napisać do mnie parę słów?” Oczywiście, odpisał, bardzo mu miło i doskonale rozumie uczucia młodego niemieckiego żołnierza, który po raz pierwszy widzi ciała przykryte papierami. Ta historia z literatem, panem S., zaraz mu przypomniała podróż do USA w sześćdziesiątym trzecim roku. Zawieziono go na spotkanie z przywódcami związków. Pamięta - stoi stół i siedzi ze dwudziestu panów. Skupione, przejęte twarze: prezesi związków zawodowych, które podczas wojny dawały pieniądze dla getta na broń. Przewodniczący wita go i rozpoczyna się dyskusja. O pamięci. Co to jest ludzka pamięć i czy trzeba pomniki stawiać, czy gmach, takie jakieś dylematy literackie. Bardzo się więc pilnował, żeby czegoś niestosownego nie chlapnąć, czegoś w rodzaju: “A jakie to ma znaczenie dzisiaj?” Nie miał prawa robić im takiej przykrości. “Ostrożnie - powtarzał sobie - uważaj, oni już mają łzy w oczach. Oni dawali pieniądze na broń i do prezydenta Roosevelta chodzili, żeby zapytać, czy to prawda, co opowiadają o tych wszystkich historiach w getcie - więc musisz być dla nich dobry”. (To było pewnie po jednym z pierwszych raportów zrobionych przez “Wacława”, zaraz po tym, jak Tosia Goliborska wykupiła go z gestapo za swój dywan perski, raport został przewieziony przez kuriera w zębie pod plombą jako mikrofilm i trafił przez Londyn do USA, ale im było trudno uwierzyć w te tysiące przerobionych na mydło i w te tysiące pędzonych na Umschlagplatz, więc poszli do swego prezydenta zapytać, czy można poważnie traktować takie rzeczy.) Był dla nich zatem bardzo dobry, pozwalał im się wzruszać i mówić o pamięci, a teraz tak ich wszystkich boleśnie dotknął: “Czy to można nazwać powstaniem?” Wracając do ryb. W przekładzie francuskim, w tygodniku “l'Express” to nie były ryby, tylko “du poisson”, a matka Anielewicza, ta żydowska handlarka z Solca, kupowała “un petit pot de peinture rouge”. No - czy to w ogóle da się traktować poważnie? Czy Anielewicz kładący “peinture rouge” na skrzela (les ouies) to jeszcze jest Anielewicz? Przypomina to próbę opowiedzenia kuzynom angielskim o babci, która umierała z
Aha, i jeszcze coś. No naturalnie: jeszcze sprawa ryb. To nie Anielewicz malował je, tylko jego matka. “Niech pani to sobie zanotuje - mówi mi pan S., literat - bo to jest bardzo ważne”. Wracam do sprawy rozważnego dobierania słów. W trzy dni po wyjściu z getta przyszedł Celemeński i zaprowadził go do przedstawicieli partii politycznych, którzy chcieli wysłuchać sprawozdania o powstaniu. Był jedynym żyjącym członkiem sztabu powstańczego i zastępcą Komendanta, więc złożył raport: “Przez te dwadzieścia dni - mówił - można było zabić więcej Niemców i więcej swoich ocalić. Ale - mówił - nie byli wyszkoleni należycie i nie umieli prowadzić walki. Poza tym - mówił - Niemcy też potrafili się dobrze bić”. A tamci patrzyli po sobie w głębokim milczeniu i wreszcie jeden z nich rzekł: “Trzeba go zrozumieć, to nie jest normalny człowiek. To jest strzęp człowieka”. Bowiem okazało się, że on nie mówił tak, jak należy mówić. “A jak należy mówić?” - zapytał. Należy mówić z nienawiścią, patosem, krzycząc - nie ma innych sposobów wyrażenia tego wszystkiego niż krzyk. Więc on się od razu nie nadawał do mówienia, bo nie umiał krzyczeć. Nie nadawał się też na bohatera, bo nie było w nim patosu. Cóż to za prawdziwy pech. Ten jedyny, który przeżył, nie nadaje się na bohatera. Zrozumiawszy to, taktownie zamilkł. Milczał dość długo, bo przez trzydzieści lat, a jak przemówił wreszcie, to zaraz stało się jasne, że byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby nie przerywał milczenia. Na spotkanie z przedstawicielami partii jechał tramwajem, po raz pierwszy od wyjścia z getta jechał tramwajem i stała się z nim wtedy straszna rzecz. Zapragnął nie mieć twarzy. Ale nie dlatego, że ktoś zwróci uwagę na niego i go wyda, tylko poczuł, że ma odrażającą, czarną twarz. Twarz z plakatu - Żydzi - Wszy - Tyfus Plamisty. A tu wszyscy stoją dookoła i mają jasne twarze. Są ładni, spokojni, mogą być spokojni, bo są świadomi swojej jasności i urody. Wysiadł na Żoliborzu, przy domkach, ulica była pusta i tylko jedna starsza pani podlewała kwiaty w ogródku. Popatrzyła na niego zza siatki, a on starał się tak iść, żeby go prawie nie było, żeby jak najmniej miejsca zająć w tej słonecznej przestrzeni. Pokazywali dziś w telewizji Krystynę Krahelską. Też miała jasne włosy. Pozowała Nitschowej do pomnika Syreny, pisała wiersze, śpiewała dumki i zginęła w warszawskim powstaniu wśród słoneczników.
Jakaś pani opowiadała o niej - że biegła przez ogrody, a była tak wysoka, że nie mogła, nawet pochylona, w tych słonecznikach się schronić. Jest więc ciepły, sierpniowy dzień. Ona upięła sobie z tyłu te długie jasne włosy. Napisała “Hej, chłopcy, bagnet na broń”, opatrzyła rannego, a teraz biegnie w słońcu. Cóż to za piękne życie i piękna śmierć. Prawdziwie estetyczna śmierć. Tylko tak należy umierać. Ale tak żyją i umierają piękni i jaśni ludzie. Czarni i brzydcy żyją i umierają nieefektownie: w strachu i ciemności. (U tej, która opowiada o Krahelskiej, można by się ewentualnie ukrywać. Jest nie umalowana, nie była u fryzjera, na pewno - tego nie widać w telewizji - jest za szeroka w biodrach i po górach chodzi z przewiązanym w pasie swetrem. Mąż by nawet nie musiał wiedzieć, że ona tu kogoś ukrywa, tylko trzeba by się pilnować i po południu, między trzecią trzydzieści i czwartą, nie zajmować ubikacji. On ma bardzo uregulowany żołądek i korzysta z toalety zaraz po przyjściu, jeszcze przed obiadem.) Czarni i brzydcy leżą osłabli z głodu w wilgotnej pościeli i czekają, aż ktoś przyniesie im owies na wodzie albo coś ze śmietnika. Wszystko jest tam szare - twarze, włosy, pościel. Oszczędnie palą karbidówkę. Ich dzieci wyrywają na ulicy przechodniom paczki z rąk w nadziei, że tam jest chleb, i natychmiast wszystko pożerają. W szpitalu dają spuchniętym z głodu dzieciom po pół jajka w proszku i po pastylce cebionu dziennie - to już dzielą lekarze, bo nie można narażać salowej, która też jest spuchnięta, na mękę dzielenia. (Tylko biały personel szpitalny ma przydział żywności: po pół litra zupy i sześć deka chleba na osobę. Na specjalnym zebraniu postanowiono zrezygnować z dwustu gramów zupy i dwóch deka chleba i podzielić to wśród palaczy i salowych. W ten sposób wszyscy mieli jednakowo: po trzysta gramów zupy i cztery deka chleba na osobę.) Na Krochmalnej 18 trzydziestoletnia kobieta, Rywka Urman, odgryzła kawałek swojego dziecka, Berka Urmana, lat dwanaście, zmarłego z głodu poprzedniego dnia. Ludzie otaczali ją na podwórku w ciszy, w całkowitym milczeniu. Miała szare, potargane włosy, szarą twarz i obłąkane oczy. Potem przyjechała policja i spisała protokół. Na Krochmalnej 14 znaleziono na ulicy zwłoki dziecka w stanie rozkładu, podrzucone przez matkę, Chudesę Borensztajn, numer mieszkania 67, dziecku było na imię Moszek. (Wózek pogrzebowy Towarzystwa “Wieczność” zabrał zwłoki, a Borensztajn Chudesa zeznała, że podrzuciła je na ulicy, bo gmina nie chce chować bez pieniędzy, zresztą ona też niedługo umrze.) Ludzi prowadzi się do łaźni na odwszenie. Przed łaźnią na Spokojnej ludzie czekali na ulicy dzień i noc, a kiedy rano przywieziono zupę tylko dla dzieci, trzeba było sprowadzić policję, żeby odgoniła tłum, który wyrywał tym dzieciom jedzenie. Śmierć z głodu była równie nieestetyczna jak życie.
najczęściej stanem przedśmiertnym. Przejdźmy do opisu zmian w poszczególnych układach i narządach. Waga wynosiła przeciętnie od 30 do 40 kg i była niższa o 20-25 proc. od wagi przedwojennej. Najniższa waga wynosiła 24 kg u kobiety trzydziestoletniej. Skóra jest blada, nieraz bladosina. Paznokcie, szczególnie u rąk, są szponowate... (Może nazbyt szczegółowo mówimy o tym i za długo, ale to dlatego, że koniecznie trzeba zrozumieć, jaka jest różnica między pięknym życiem a życiem nieestetycznym i między piękną a nieestetyczną śmiercią. To jest ważne. Wszystko, co nastąpiło później - co nastąpiło dziewiętnastego kwietnia 1943 roku - było przecież tęsknotą za pięknym umieraniem.) Obrzęki stwierdza się najpierw na twarzy w okolicy powiek, na stopach, wreszcie u niektórych równomierny obrzęk całych powłok skórnych. Po nakłuciu łatwo wydobywa się z tkanki podskórnej płyn. Wczesną jesienią stwierdza się skłonność do odmrażania palców dłoni i stóp. Twarz jest bez wyrazu, maskowata. Stwierdza się bardzo obfity meszek na całym ciele, zwłaszcza u kobiet, na twarzy w kształcie wąsów i bokobrodów, czasami owłosienie powiek. Poza tym stwierdza się długie rzęsy... Stan psychiczny charakteryzuje się ubóstwem myśli. Z czynnych, energicznych, ludzie zmieniają się w apatycznych i ospałych. Są prawie zawsze senni. O głodzie nie pamiętają, nie zdają sobie sprawy z jego istnienia, jednakże na widok chleba, słodyczy lub mięsa stają się nagle agresywni, pożerają go łapczywie, mimo że narażają się na bicie, od którego nie umieją się bronić ucieczką. Przejście od życia do śmierci jest powolne, prawie niedostrzegalne. Śmierć jest podobna do śmierci fizjologicznej ze starości. Materiał sekcyjny. (Uwzględniono sekcje całkowite w liczbie 3282.) Barwa skóry u osób zmarłych z głodu: blada lub trupioblada w 82,5 proc. przypadków, ciemna lub brunatna w 17 proc. Obrzęki wystąpiły u jednej trzeciej wszystkich poddanych sekcji, najczęściej na kończynach dolnych. Tułów i kończyny górne obrzękały rzadziej. W większości przypadków obrzęki wystąpiły u osobników o skórze bladej. Można dojść do wniosku, że skóra blada towarzyszy obrzękom, a brunatna wyniszczeniom suchym. Wyjątki z protokołu sekcyjnego (L. prot. sekc. 8613). “Kobieta, lat 16. Rozpoznanie kliniczne: “Inanitio permagna”. Odżywianie b.
nędzne. Mózg 1300 g, bardzo miękki, obrzękły. W jamie brzusznej ok. 2 litrów płynu przejrzystego żółtawego. Serce - mniejsze od pięści zmarłej”. Częstość zaniku poszczególnych narządów. Z reguły zanikowi ulegają - serce, wątroba, nerki i śledziona. Zanik serca stwierdzono w 83 proc. przypadków, zanik wątroby w 87 proc., zanik śledziony i nerek w 82 proc. Zanikowi ulegają kości, które gąbczeją i miękną. Najbardziej zmniejsza się wątroba - z około dwóch kilogramów u zdrowego człowieka do pięćdziesięciu czterech gramów. Najniższa waga serca wynosiła sto dziesięć gramów. Mózg prawie się nie zmniejsza i waży nadal około tysiąca trzystu gramów. W tym samym czasie Profesor był chirurgiem w Radomiu, w szpitalu św. Kazimierza. (Profesor jest wysokim, szpakowatym, dystyngowanym mężczyzną. Ma piękne ręce. Lubi muzykę, sam chętnie grywał na skrzypcach. Zna liczne języki obce. Jego pradziad był napoleońskim oficerem, a dziad powstańcem.) Do tego szpitala codziennie przywożono jakiegoś rannego partyzanta. Partyzanci mieli przeważnie przestrzelone brzuchy. Tych z postrzałem w głowę trudno było dowieźć do szpitala. OperowaŁ więc żołądki, śledziony, pęcherze i jelita grube, trzydzieści, czterdzieści brzuchów potrafił zoperować w ciągu dnia. Latem czterdziestego czwartego zaczęto dowozić klatki piersiowe, bo powstał przyczółek w Warce. Dużo klatek dowożono, rozerwanych szrapnelem albo odłamkiem granatu, albo kawałkiem framugi wbitej pociskiem w pierś. Wyłaziły z nich płuca i serca, więc trzeba było je jakoś załatać i wepchnąć na miejsce. A kiedy ruszyła ofensywa styczniowa na zachód - doszły jeszcze i głowy: wojsko miało transport i przywożono rannych na czas. “Chirurg musi wciąż ćwiczyć palce - mówi Profesor. - Jak pianista. A ja miałem wczesną i bogatą praktykę”. Wojna jest doskonałą szkołą dla młodego chirurga: Profesor nabrał więc (dzięki partyzantom) kolosalnej wprawy w operowaniu brzucha, dzięki frontowi - w operowaniu głów, ale najważniejsza okazała się Warka. Podczas wareckiego przyczółka Profesor zobaczył po raz pierwszy otwarte, bijące serce. Przed wojną nikt nie widział, jak bije serce, nawet u zwierzęcia, a któż by męczył zwierzę, skoro to się i tak nigdy nie przyda medycynie. Dopiero w czterdziestym siódmym po raz pierwszy w Polsce otwarto chirurgicznie klatkę piersiową i zrobił to prof. Crafoord, przybyły specjalnie ze Sztokholmu, ale i on nie otworzył nawet osierdzia. Wszyscy patrzyli
Profesor opowiada o tym ot tak. Właściwie bez związku. Ponieważ pytałem, czego lekarz się boi. Z tą etyką wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane, niż ja sobie wyobrażam. Na przykład: gdyby nie zoperował prezesa Rzewuskiego, to Rzewuski by zmarł. Nie stałoby się wtedy nic szczególnego: tylu ludzi umiera w zawale... Każdy by to zrozumiał bez wyjaśnień. Gdyby jednak Rzewuski zmarł po operacji - o, to już co innego. Ktoś mógłby wtedy zauważyć, że jednak na świecie takich zabiegów nikt nie robi. Ktoś inny zapytałby, czy Profesor nie jest zbyt lekkomyślny czasem, i to już mogłoby zabrzmieć jak uogólnienie... Więc teraz będzie nam dużo łatwiej zrozumieć wszystko, o czym myśli Profesor, kiedy siedzi przed zabiegiem w swoim gabinecie, a na bloku operacyjnym zaczyna się koło Rzewuskiego krzątać anestezjolog. Bo Profesor siedzi już w tym gabinecie od dłuższej chwili, choć prawdę mówiąc, nie jest wcale pewne, czy rzeczywiście chodzi o Rzewuskiego. Na bloku mogą teraz równie dobrze krzątać się wokół Rudnego albo pani Bubnerowej, trzeba jednak przyznać, że przed Rzewuskim Profesor denerwował się najbardziej. Bowiem Profesor bardzo nie lubi operowania inteligenckich serc. Taki inteligent za dużo przedtem myśli, za dużo ma wyobraźni, wciąż zadaje sobie i innym jakieś pytania, a to odbija się później niekorzystnie na tętnie, ciśnieniu, i w ogóle na przebiegu operacji. Taki człowiek zaś jak Rudny z większą ufnością oddaje się w ręce chirurgów, nie ma zbędnych pytań, toteż i operuje się go znacznie łatwiej. Więc niech już będzie Rzewuski i niech Profesor siedzi w gabinecie przed operacją, którą ma przeprowadzić na inteligenckim sercu w stanie ostrego zawału, dowiezionym przed paroma godzinami reanimacyjną karetką z warszawskiej kliniki. Profesor jest zupełnie sam. Tuż obok, za drzwiami, siedzi na krześle doktor Edelman i pali papierosy. W czym jest bowiem rzecz? Rzecz w tym, że to Edelman powiedział, iż można operować Rzewuskiego mimo zawału, i gdyby nie te słowa, nie byłoby całej sprawy. Nie byłoby i Rudnego zresztą, którego Profesor zoperował, gdy zawał miał nastąpić lada moment, a wszystkie podręczniki kardiochirurgii stwierdzają, że to jest właśnie ten stan, gdy operować nie wolno. Nie byłoby pomysłu z odwróceniem krwiobiegu pani Bubnerowej (a może nawet i samej pani Bubnerowej by już nie było, która to myśl jednak nie należy w tej chwili do właściwego tematu).
Ponieważ scena w gabinecie Profesora jest dla nas zwykłym pretekstem w końcu, możemy go na moment pozostawić przy tym biurku i wyjaśnić, co właściwie z owym krwiobiegiem się stało. Otóż podczas jakiejś operacji jeden z asystentów miał wątpliwość, czy Profesor zacisnął tętnicę czy żyłę - to się zdarza czasem, że naczynia są do siebie podobne - wszyscy mówią, że w porządku, tętnica, tylko ten asystent upiera się: “To żyła, na pewno”, i po powrocie do domu Edelman zaczyna się zastanawiać, co byłoby, gdyby to była żyła w istocie. I zaczyna szkicować to sobie na papierze: krew utlenioną, która, jak wiadomo ze szkoły, dopływa tętnicami, można by z aorty skierować wprost do żył, które są drożne, bo nie chorują na miażdżycę, więc nie spowodują zawału. Odpłynęłaby zaś ta krew... Edelman nie jest jeszcze zupełnie pewny, którędy krew teraz by odpłynęła, ale na drugi dzień pokazuje swój rysunek Profesorowi. Profesor rzuca okiem: “Można, panie profesorze, o, wprost tutaj, i mięsień byłby ukrwiony...” - mówi, a Profesor kiwa uprzejmie głową. “Tak, powiada, to bardzo interesujące”, bo i co, poza uprzejmością, może okazać komuś, kto mówi mu, że krew do serca mogłaby płynąć nie tętnicą, tylko żyłami. Edelman wraca do swego szpitala, a Profesor, wieczorem do domu, po czym kładzie sobie ten rysunek na stoliku obok łóżka. Profesor śpi zawsze przy zapalonym świetle, żeby od razu oprzytomnieć, jeśli się zbudzi w nocy, więc i tym razem nie gasi lampy i kiedy się budzi po czterech godzinach snu, od razu może wziąć do ręki kartkę z rysunkiem Edelmana. Trudno powiedzieć, kiedy Profesor przestaje się przyglądać rysunkowi i zaczyna sam coś sobie szkicować na papierze (szkicuje mianowicie pomost łączący tętnicę główną z żyłami), faktem jednak jest, że któregoś dnia pyta: “No, a co będzie z tą zużytą krwią, gdy żyła przejmie funkcję tętnicy?” Edelman i Elżbieta Chętkowska odpowiadają mu wtedy, że pewna pani, Ratajczak- Pakalska, robi właśnie doktorat z anatomii żył serca, i z jej badań wynika, że krew zdoła odpłynąć innymi połączeniami żylnymi, Vieussensa i Thebeziusa. Edelman i Elżbieta robią próbę na sercach trupów - wstrzykują do żył błękit metylenowy, żeby zobaczyć czy odpływa. Odpłynął. Ale Profesor mówi - i co z tego. Przecież nie było ciśnienia w żyle. Wstrzykują więc ten błękit pod ciśnieniem - i znów płyn znajduje sobie ujście. Ale Profesor mówi - i co z tego. Przecież to jest tylko model. A jak żywe serce się zachowa? No, na to nie może mu już odpowiedzieć nikt, bo na żywym sercu nikt takich prób jeszcze nie robił. Żeby wiedzieć, jak zachowa się żywe serce, trzeba po prostu na żywym
bez operacji. Profesor patrzy w milczeniu albo pyta Edelmana: “Czego pan właściwie chce ode mnie? Czy pan chce, żebym zrobił operację, która nikomu się jeszcze nie udała?...” Na co Edelman odpowiada: “Ja tylko mówię, panie profesorze, że my nie jesteśmy w stanie tego człowieka wyleczyć, a nikt poza panem nie potrafi zrobić tej operacji”. Tak mija rok. Umiera dwanaście czy trzynaście osób. Za czternastym razem Profesor mówi: “Dobrze. Spróbujemy”. Wróćmy do gabinetu. Siedzi, jak pamiętamy, sam, przed nim, na biurku, leżą koronarogramy Rzewuskiego, a Rzewuski leży na bloku operacyjnym. Po drugiej stronie drzwi, na krześle, siedzi doktor Edelman i pali papierosy. Najgorsze w owej chwili jest właśnie to, że doktor Edelman tak siedzi na tym krześle i z całą pewnością nie ruszy się stąd. Dlaczego to jest aż tak bardzo ważne? Z prostej przyczyny. Z tego gabinetu jest tylko jedno jedyne wyjście - zablokowane obecnością Edelmana. A czy Profesor nie mógłby powiedzieć - przepraszam, ja tylko na chwilkę - szybciutko przejść koło Edelmana i pójść sobie...? Owszem, mógłby. Już raz nawet tak zrobił. Przed Rudnym. I co? Wrócił sam, przed wieczorem, Rudny wciąż czekał na niego na bloku operacyjnym, a Edelman z Chętkowską i Żuchowską wciąż siedzieli na krzesłach jego poczekalni. No, bo i gdzie właściwie można pójść? Do domu? Zaraz by go znaleźli. Do któregoś z dzieci? Znaleźliby jutro najdalej. Wyjechać z miasta? Może... Ale w końcu i tak trzeba będzie wrócić - a wtedy zastanie ich tu wszystkich, i Rzewuskiego, i Edelmana, i Żuchowską... Może zresztą Rzewuskiego już nie zastanie. Rudny, do którego wtedy, przed wieczorem, wrócił - żyje. I pani Bubnerowa, ta z krwiobiegiem, żyje także. Prawda, mówiliśmy o krwiobiegu. “Dobrze, spróbujemy”. Na tym skończyliśmy i Profesor przystępuje do operacji. Do tamtej, na sercu pani Bubnerowej, nie plączmy obu tych spraw. To logiczne nawet, że Profesor wspomina teraz tamtą operację: próbuje sobie dodać otuchy. (Wtedy też wszyscy mówili im: “Przecież to nonsens, przecież to serce zadławi się
krwią...”) Na sali jest cisza. Profesor podwiązuje główną żyłę, żeby zatrzymać drogę odpływu krwi i zobaczyć, co będzie się działo... (Claud Beck nie podwiązywał spływu, co powodowało potem niedomogę prawego serca i śmierć. Profesor poprawia więc tę metodę - nie, nie zgadza się na słowo “poprawia” - zmienia tylko metodę Clauda Becka.) Czeka... Serce pracuje normalnie. Łączy teraz aortę główną z żyłami specjalnym pomostem, krew tętnicza zaczyna płynąć do żył. Znów czeka. Serce drgnęło. Drugi skurcz. Potem jeszcze parę szybkich skurczów i serce zaczyna pracować powoli, miarowo. Niebieskie żyły stają się czerwone od tętniczej krwi i zaczynają tętnić, a krew odpływa - nikt nie wie dokładnie, którędy, ale znajduje sobie ujście mniejszymi spływami. Jeszcze kilkanaście minut w ciszy. Serce wciąż pracuje bez zakłóceń... Profesor kończy w myśli tamtą operację i uprzytamnia sobie z radością jeszcze raz, że Bubnerowa żyje. O udanej operacji Rudnego głośno było w całej prasie. O odwróconym krwiobiegu Bubnerowej opowiedział na zjeździe kardiochirurgów w Bad Nauheim i wszyscy wstali z miejsc, i mu klaskali. Profesorowie Borst i Hoffmeister z RFN wyrazili nawet myśl, że metoda ta rozwiąże problem miażdżycy wieńcowej, a chirurdzy z Pittsburga zaczęli, pierwsi w USA, robić te operacje w oparciu o jego metodę. Ale jeśli operacja Rzewuskiego się nie uda - czyż powie ktoś: “A Rudny i Bubnerowa przecież żyją?” Nie, tego nikt nie powie. Wszyscy powiedzą natomiast: “Zoperował w stanie zawału, więc Rzewuski umarł przez niego”. Może w tym miejscu powstać wrażenie, że Profesor stanowczo za długo już siedzi w tym gabinecie i że warto by odrobinę zdynamizować naszą opowieść. Niestety, próba ucieczki, która niewątpliwie bardzo podniosłaby atrakcyjność całej historii, nie powiodła się. Cóż pozostaje jeszcze? A prawda. Jeszcze pozostaje Pan Bóg. Ale nie ten, z którym pobożny Żyd, pan Bubner, załatwił pomyślny przebieg operacji swojej żony. To jest Pan Bóg, do którego w niedzielę, o jedenastej, w towarzystwie swej